poniedziałek, 29 grudnia 2014

Cudowny świat b.

Czytam i oglądam wiadomości, czytuję rodzicielskie (przepraszam, ale słowa "parentingowy" naprawdę nie mogę zdzierżyć) blogi, a nawet, z etnograficznej ciekawości, zaglądam na strony i portale, których redaktorzy mają poglądy skrajnie różniące się od moich. Nie jestem odcięta od świata. Ale mam wrażenie, że żyję w zupełnie innym świecie niż (niektórzy) moi bliźni. Mam szczęście czy klapki na oczach? Czy może to jednak kwestia nastawienia? Nie tylko (po)Świątecznego?


W moim świecie matki nie "machają gołym cycem na prawo i lewo" i nie zmieniają brudnych pieluch na stole w restauracjach. Poważnie. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego. Ba, w moim świecie dzieci w knajpach są raczej grzeczne i urocze. Słowo honoru. Nie wrzeszczą, potrafią zająć się sobą, a jeśli nie potrafią - zajmują się nimi rodzice, nawet jeśli czasem wynika z tego konieczność zjedzenia całkiem lodowatej zupy. Co więcej - w moim świecie ludzie w restauracjach generalnie zachowują się bardzo różnie, ale w 99% przypadków to zachowanie ma jakiś powód, na który jestem w stanie wpaść, nawet nienadmiernie się nad tym zastanawiając i który, chociaż niekiedy z pewnym wysiłkiem, jestem w stanie nawet zrozumieć. I dać sobie spokój.

W moim świecie matki kochają swoje dzieci i są gotowe zrobić dla nich wszystko. Nawet matki nastoletnie, czy inne, które, patrząc na to stereotypowo, "niespecjalnie rokowały". Jeśli popełniają błędy - jest im potem bardzo źle i przykro, mają wyrzuty sumienia i z całych sił starają się je naprawić. W moim świecie różnorodne rodzicielskie niedoskonałości czy zaniedbania zazwyczaj nie wynikają ze złej woli, nieodpowiedzialności i generalnego zepsucia, tylko z drobnego niedopatrzenia czy nieprzewidzenia wszystkiego... Dlatego w moim świecie ludziom, którym przydarza się nieszczęście, próbuje się pomóc i współczuje, zamiast doszukiwać się w nich winy i wad. 

W moim świecie uczniowie i studenci nie są bandą przykutych do komórek matołów. Nie są mało inteligentni, nie są coraz głupsi, nie są życiowo niezaradni. A mój świat nie ogranicza się do uniwersytetu i naprawdę dobrej podstawówki, do której chodzi Siostra. Praktyki robiłam w ogromnej integracyjnej szkole, o której można powiedzieć dużo, ale na pewno nie to, że uczą się w niej same "elity". I w tym moim, zróżnicowanym nieco, świecie, dzieci są generalnie miłe i ciekawe świata, a studenci - raczej sympatyczni, życzliwi i naprawdę inspirujący. Wychowany na ulicy, bardzo zaradny chłopaczek, który powtarzał drugą klasę, bo nie umiał czytać i, ze stoickim spokojem twierdził, że "skoro zaliczył już kibla, to się nie musi już tego uczyć", budzi moją sympatię i odruch pomocy, a nie gniew i oburzenie, szczególnie, kiedy słyszę, że, dzięki wysiłkom pani metodyk, z czytaniem radzi sobie już naprawdę dobrze. 

W moim świecie młodzi ludzie nie wywołują powszechnego zgorszenia "kopulacją" na ulicach. Najostrzejszym określeniem, jakiego mogłabym użyć, jeśli chodzi o zjawiska, które obserwuję, to "publiczne okazywanie uczuć". Najczęściej pozytywnych, nawet bardzo - więc wcale mi to nie przeszkadza, raczej wywołuje uśmiech a nawet wzrusza. W moim świecie na szczęście całujące się (czasem naprawdę namiętnie) pary przeważają nad parami ludzi, którzy okazują sobie zgoła inne uczucia, na przykład wyzywając się lub dając sobie w mordę. W moim świecie młodzi ludzie są zupełnie w porządku - większość z nich wie, do czego służą kosze na śmieci, słuchawki do telefonu, ławki i oparcia, parki, środki komunikacji miejskiej...

W moim świecie nie ma mnóstwa otyłych dzieciaków, zaniedbanych, nieestetycznych bab i niechlujnych, niedomytych facetów. Nie ma mnóstwa ludzi, którzy żywią się wyłącznie fast-foodami i czekoladą, nie dotykają warzyw i owoców, a w dodatku w ogóle się nie ruszają, więc, oczywiście odpowiednio fatalnie i nieprzyjemnie dla otoczenia wyglądają. Jest w nim natomiast wielu ludzi, którzy biegają, nawet kiedy na dworze mróz i śnieg, jest kolejka pod natryski na siłowni i jest mnóstwo pięknych, zadbanych, radosnych ludzi, na których miło się patrzy i którym się trochę nawet zazdrości.

W moim świecie istnieje mnóstwo szans i okazji, znacznie więcej, niż mieli ich moi rodzice czy dziadkowie. Można pracować, uczyć się, starać i osiągać swoje cele. W moim świecie, przy pewnej dawce samozaparcia, można dokonać niemal wszystkiego. Można też pogodzić ze sobą mnóstwo rzeczy, jeśli tylko nie oczekuje się Bóg wie czego i nie jest się przekonanym o własnej wszechwyjątkowości, bo wtedy, chociaż z pewnością także można zrealizować swoje marzenia i potrzeby, to ze "szczęściem" i zadowoleniem z życia może być, chociażby przez jakiś czas, gorzej. W moim świecie da się też żyć całkiem szczęśliwie, nie zarabiając dużo więcej niż tyle, żeby starczyło na średniej jakości jedzenie, ubranie i mieszkanie...

W moim świecie przeważają ludzie uprzejmi. I nawet jeśli miewam czasem do czynienia z kimś, kto ma naprawdę zły dzień, co kończy się tym, że w skrytości ducha jestem przekonana, że ma on naprawdę zły charakter, to nie zdarza się to na tyle często, żebym mogła z pewną odpowiedzialnością powiedzieć, że współczesne dzieciaki są głupie i niewychowane, współcześni mężczyźni - zbabiali albo chamowaci, współczesne matki - rozkapryszone i roszczeniowe, a staruszkowie - zgorzkniali i nieuprzejmi. [Jedynym uogólnieniem, na które, bez szybkiego odwołania swoich słów albo jakichś zastrzeżeń, sobie pozwoliłam, była moja dramatycznie negatywna opinia o włoskich kierowcach (w ogólności, niestety). Ale to tylko skutek szoku;).] Jeśli nawet czasem mam ochotę, pod wpływem jakiejś przygody, powiedzieć, że polska służba zdrowia to prawdziwe skupisko ignorantów, polscy uczniowie to banda kretynów nieumiejących czytać, że prawdziwi mężczyźni to już dawno wyginęli, a skoro starszym ludziom tak bardzo wszystko wokoło przeszkadza, to może niech już lepiej siedzą w domu, jakoś zaskakująco, niemal natychmiast, pojawia się mocny dowód na to, że moje uogólnienia to bujda na resorach. A jak się dłuższą chwilę zastanowię, to jest mi ich po prostu wstyd, bo oparte są właściwie na niczym.

Wcale nie upieram się, że ten mój cudowny świat nie wynika z tego, że mam szczęście do ludzi i do świata. Nie chciałabym też, żeby z tego, co napisałam, wynikło, że jestem ślepa na problemy i dramaty, które przydarzają się otaczającym mnie ludziom, bo nie jestem. Nie piszę o problemach i dramatach, które, niestety, ku mojej rozpaczy, rozgrywają się także w moim świecie. Piszę o bzdurach, z których oczywiście można uczynić problem i dramat. Albo ich po prostu, nawet zupełnie świadomie - nie dostrzegać.

środa, 24 grudnia 2014

Nie tam odkupienie, gdzie meteor świeci...

Nie tam odkupienie, gdzie meteor świeci.
Nad pochylonymi głowami w koronach,
lecz w każdym z nowo narodzonych dzieci...
J. Kaczmarski, W deszczu gwiazd

Tegoroczne Boże Narodzenie jest SPECJALNE. Jeszcze specjalniejsze niż ostatnie, a ostatnie też przecież specjalne było. Rok temu Groszek właśnie zaczynał miewać czkawki, dzisiaj gonił po podłodze łańcuch choinkowy, wpatrywał się z otwartymi usteczkami w mrugające lampki (Mąż właśnie, znad deski do prasowania, mówi: "Już wiem, po co lampki choinkowe mają tyle trybów" - ja też wiem, w końcu dla Groszka takie właśnie są najciekawsze!) i dewastował bombki. Można powiedzieć, że jeszcze nie wie, co się dzieje, ale już wie, że się dzieje i udziela się jej Atmosfera. 


I my też jakoś specjalniejsi, jakby doroślejsi chyba. Nie tylko dlatego, że w tym roku po raz pierwszy trzeba równać rachunek strat. Chociaż dlatego też.
Teraz, jako mama (mama z kryzysem wiary, ale to nieistotne chyba), widzę bardzo mocno ten ludzki, a nawet arcyludzki aspekt Bożego Narodzenia. Bo to przecież święto Macierzyństwa. Rodzicielstwa. Dzieci. Takie święto, które, raz na rok bardzo górnolotnie, przypomina Mamom, że dokonały swojego Małego-Wielkiego Cudu (czasem nawet wielu Małych-Wielkich Cudów), że Narodzenie, to zawsze Cud, niezależnie od tego, czy w stajence, czy w szpitalu, czy w taksówce. 

 Wszystkim Czytelnikom życzę wielu Cudów w te Święta. Takich najpotrzebniejszych i najbardziej upragnionych Cudów, nieważne, czy to będzie cud Narodzin, cud Uzdrowienia, cud Uspokojenia czy po prostu cud Świętego Spokoju. Niech będzie pięknie, pachnąco, rodzinnie, radośnie, głośno i hucznie albo kameralnie i wreszcie spokojnie. Niech to będą wymarzone Święta, pełne nadziei i pełne pokoju! 
Cudowności!!!

A na fotografiach - kilka mamowych-karteczkowych rękodziełek. Spieszę pochwalić się, że powstało takich niespełna 20, a Groszek nie skonsumował ani jednej małej części!
 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Zdrowotne prawo dżungli

No i stało się. Zachorowało się nam. Groszek zagorączkował (bez przesady, w porywach 38,5), niespecjalnie się tym przejął, witalność wzorowa,  po dwóch dniach mu przeszło. Mierzę, obserwuję, dmucham na zimne,  ale mam nadzieję,  że to jednak koniec. Może zęby albo tak właśnie poradziła sobie z maminym choróbskiem. Bo mama poległa w starciu z angina ropną i z ciepłego łóżeczka pisze wieści z frontu.

O naszej przychodni można powiedzieć całe mnóstwo dobrych rzeczy. Na przykład, nasz pediatra jest złoty - cierpliwy, mądry, wyczerpująco odpowiada na pytania i ma przemiłe podejście do dzieci. Przychodnia jest bliziutko,  akurat na tyle, żeby nie paść,  jeśli Małą, zapłakaną po szczepieniu trzeba na rękach odnieść do domu. Pielęgniarki są całkiem życzliwe i nie zaniedbują obowiązków.  Dlatego to, co tu piszę, to nie "wściekła krytyka" (złość mi właśnie mija) i apel do sąsiadów,  żeby nie, tylko nie tam. Tonietak. Pewnie są ludzie,  którzy sobie chwalą obowiązujący tam system. Ja wyszłam z diagnozą, receptą, kacem moralnym i zagwozdką, bo w sumie chciałabym mieć na to lepszy pomysł, a niestety - na razie go nie mam.

Rano, po nieprzespanej przez gardło nocy, piszę do Męża sms, bo krzyczeć do drugiego pokoju - nie da rady, że lekarz, niestety, absolutnie nieodzowny. Oględziny gardła potwierdzają konieczność. Mąż dzwoni. Dzwoni od ósmej, bo od ósmej można, dzwoni 20 minut, nie dodzwania się. Oczywiście o 8:20 numerków dawno nie ma. Pani przebąkuje, żeby przyjść, Pan Doktor kiedyś, jakoś przyjmie. Przejście się po dworze mnie przeraża, miliony zarazków w poczekalni też, na długie czekanie też się jakoś nie czuję, pech, trudno. Spróbujemy jutro. Po mojemu jednak się nie da i po wielokrotnych próbach zastraszania powlokłam się żebrać o te 5 minut wizyty, czując się zupełnie beznadziejnie, i to nie tylko fizycznie. No, bo wiecie, ze mnie taka trochę formalistka. Nie ma numerków - to nie ma, jakiś cel w tym jest, trzeba się z tym pogodzić, ewentualnie rozejrzeć się za wizytą domową albo prywatną przychodnią (pani Doktor, do której Mąż się dodzwonił, sama była chora, najbliższa prywatna przychodnia - nie odpowiada, dalej - ja sama na piechotę nie, a Mąż nie podwiezie, bo Mała nie wychodzi na dwór). Jeśli nie ma dla mnie miejsca, to nie do końca przekonuję mnie fraza "gdzieś-się-pani-przecież-wciśnie". Bo ja nie z tych, co się wciskają ani nie z tych awanturujących się (inaczej mówiąc - memeja). Idę i mam wizję omdlewających staruszek, rzężących starszych panów, kaszlących, kichających ludzi wszelkiego wieku i stanu, pomiędzy których mam się "wcisnąć". Z jakiej racji? Pojęcia nie mam. Zakładam, że hobbystycznie do lekarza nie chodzą (podobno założenie nadmiernie optymistyczne, ale jednak), więc każdemu coś dolega, każdy się źle czuje i każdy potrzebuje pomocy. Ktoś dorwał numerek - jego szczęście, wydzwaniał jak wszyscy. Niby dlaczego ma mnie przepuszczać? A co by się, do diabła, wyrabiało w tej przychodni, gdyby każdy z próbujących się zarejestrować, postanowił się "wcisnąć"?! Może po prostu zrobić kolejkę na zasadzie "kto pierwszy - ten lepszy"?

Nie przewidziałam jednak tego, co zobaczyłam w poczekalni - gromady zakatarzonych, kaszlących i bardzo cierpiących kilkulatków (na szczęście - nie było niemowląt). Może mi ktoś powiedzieć, jak ja się mam "wcisnąć", przed dziecko, któremu się oczy świecą od gorączki, które widocznie leci z nóg i które pyta, słabym głosem: "Kiedy pójdziemy, Mamusiu?"?! Ja wiem, ja też mam misję, moje dziecko w domu, mam go nie zarazić, to przecież najważniejsze, no ale kurcze, Groszek gorączki nie ma, kaszlu ani kataru nie uświadczysz, został z Tatą, dobrze się bawi, a te biedaki zaraz złapią kolejne choróbsko, bo w poczekalni lodowato, a zarazki latają i niemal je widać. No, więc czekam. Przed żadne dziecko się nie "wcisnę", nie ma siły. Siedzę w pionie, w miarę widzę ekran telefonu, próbuję się nastawić na spokojne oczekiwanie. Trwa to jakieś 45 minut. I kiedy kolejka maluchów się kończy, przychodzi trzech około-osiemdziesięcioletnich panów, umówionych na konkretne godziny. I cztery kolejne osoby w mojej sytuacji. Za mną jakiś młody, w miarę zdrowo wyglądający pan, którego zawróciłam od drzwi i powiedziałam, że takich jak on, to jest tu więcej :P. Potem pani wyglądająca na bardzo chorą, którą zasadniczo zdecydowanie powinnam wpuścić przed siebie, bo nie jestem AŻ TAK umierająca. Jeśli po kimś widać, że boli go głowa, tak, że ma trudności z otworzeniem oczu i ma ewidentne, zauważalne dreszcze, to wiem, że coś się dzieje. Ale mam tę swoją zaklepaną pierwszą lukę, też mam dreszcze, a gardło zdecydowanie więcej niż boli, więc na chwilę chowam altruizm do kieszeni. Po trzech umówionych panach, których doktor wzywa po nazwisku, następuje młoda para. Śmieją się i nie spieszą, nie wypytują gorączkowo o miejsca i godziny, więc w desperacji, kiedy lekarz zamiast wyczytać nazwisko, prosi kolejną osobę, wbiegam do gabinetu. Jest mi głupio. Właściwie o nic, poza Małą, nie pytam, słucham, potakuję, zaznaczam, że karmię, dowiaduję się, że to nie kłopot, nie rozwijam tematu, chcę być zdrowa i stąd zniknąć. Pan doktor mnie nie zaniedbuje, bada, dopytuje, nie pracuje taśmowo - trzeba mu to przyznać. Tylko w tej sytuacji mam wrażenie, jakbym na to wcale nie zasługiwała. Decyduję się poprosić o zwolnienie, wiem, że to jeszcze kilkadziesiąt sekund, mam przed oczyma tę biedną panią z poczekalni i jest mi po prostu przykro.


Ostatecznie - wymarzłam (nie miałam dreszczy przy gorączce i myślałam, że to podejrzane - już mam, wszystko w normie). Modlę się, żebym czegoś nowego nie złapać, nie przynieść Małej i żeby kogoś tą moją anginą nie uczęstować (tyle dobrego, że nie kaszlę, to tak bardzo nie sieję). Głupio mi  było potężnie i zmyłam się jak niepyszna. Ja wiem, jak ktoś chce mieć takie atrakcje, jak komfort psychiczny, niech płaci. Wiem, zwykle płacę, teraz wyszło tak, że się nie dało. Naprawdę, nie wiem, jak rozwiązać ten problem. Pan Doktor na wizycie patronażowej zaznaczał, żeby się numerkami nie przejmować, bo zarejestrować się ciężko, i z chorym maluchem od razu przybiegać, na pewno znajdzie czas. Bardzo. Bardzo. Bardzo czarno to widzę. Chociaż ze mnie trochę "matka walcząca" i w dziedzinie swojego dziecka memeją totalną nie jestem, to przecież ciągle będą tam inne dzieci, a przecież nie będziemy się licytować na kreski na termometrze i listę dolegliwości?! Nie winię lekarza. Właściwie nie winię nikogo, wada systemu, z którą trudno sobie poradzić. Bo przecież więcej numerków, to krótsze wizyty, a, choćby, dzieciom, czasem potrzeba więcej czasu. A tak jest... hmm... elastycznie.

Jako że nie lubię prowizorki, a w dżungli (to nic pejoratywnego, podziwiam ludzi, którzy potrafią walczyć o swoje, nie krzywdząc innych) z pewnością bym zginęła, postaram się wyszperać i wypytać o jakiegoś prywatnego lekarza, który, w nagłym wypadku, zbada Małą (Męża albo mnie) w domu i oszczędzi wyścigów i wyrzutów. Mam nadzieję zresztą, że się nie przyda...

środa, 10 grudnia 2014

Gafa stulecia, czyli o miejscach tramwajowych

Całkiem niedawno udało mi się popełnić gafę stulecia. Ustąpiłam mianowicie w tramwaju miejsca ciężarnej Pani, która... nie była wcale w ciąży. Sytuacja tym głupsza, że, Pani, z dzielnym i sympatycznym uśmiechem, powiedziała: "Ja nie jestem w ciąży, ja tylko tak wyglądam".  Żeby było śmieszniej (śmieszniej?!), wcale nie była gruba. Nie była nawet "duża". Gdyby była, pewnie nie rzuciłoby mi się w oczy, że pasek od płaszcza ma prawie pod biustem, a poniżej paska ubranie wyraźnie się wybrzusza (pewnie po prostu miała coś w kieszeni)... Pani uśmiechała się do mnie sympatycznie do końca podróży (co pozwala mi mieć naiwną nadzieję, że może nie było jej AŻ TAK bardzo przykro), a mi zabrakło nawet pomysłu na wytłumaczenie swojej pomyłki i nie wiedziałam, gdzie oczy podziać (muszę coś wymyślić, jakby mi się, nie daj Boże, kiedyś jeszcze coś takiego przydarzyło). Napisałam o tym potem Mężowi, który przytomnie odpisał: "No widzisz, dlatego ludzie nie ustępują miejsca w tramwajach." Ech, no właśnie...

Bo ja ustępuję. W sumie ustępowałam zawsze, a po przejeżdżeniu komunikacją miejską właściwie 9 miesięcy ciąży (całkiem komfortowej, ale jednak ciąży), robię to jeszcze częściej. Jestem zdecydowaną przeciwniczką uznawania, że KAŻDY młody człowiek ma obowiązek ustąpienia KAŻDEJ starszej osobie (bo młody może być chory/słaby/kontuzjowany, a starszy być w świetnej kondycji i jechać właśnie pielić ogródek). Generalnie jednak, jeśli czuję się zdrowa i silna, ustąpię miejsca każdemu, kto wygląda na mniej zdrowego i silnego niż ja. Kobiecie, mężczyźnie, dziecku, nastolatkowi/nastolatce - wszystko jedno. Nie utrzymuję, że zawsze takie osoby zauważam, ale bardzo się staram. I, mimo że prawdopodobnie zrobiłam Współpasażerce z piętnastki przykrość (tak sobie marzę, że kiedyś to przeczyta, skoro zabrakło mi "jaj", żeby sprawę wyjaśnić na bieżąco), uważam, że, z dwojga złego, lepiej przesadzić w tę stronę.

Ze swoich przejazdów ciążowych pamiętam całkiem sporo pozytywnych sytuacji. Najczęściej ustępowały mi miejsca panie w średnim wieku. Takie, które pewnie doskonale wiedzą, czym jest ciąża i jak niedobrze można się w ciąży czuć. Raz ustąpiła mi miejsca staruszka - bardzo się upierała, a ja naprawdę nie wiedziałam, czy powinnam skorzystać z uprzejmości. Zdarzało mi się, że ktoś mnie przepuścił w kolejce w sklepie albo że sprzedawczyni obsłużyła mnie poza kolejką. Nie zabiegałam o takie "specjalne traktowanie" - czułam się dobrze, mogłam w tej kolejce spokojnie poczekać, jak wszyscy. Tramwaj to jednak nieco inna sprawa - samopoczucie swoją drogą, ale bezpieczeństwo - swoją. Bardzo się bałam, że ktoś mnie przypadkiem popchnie, tramwaj szarpnie i w coś uderzę brzuchem - pewnie przesada, ale czasem do nieszczęścia niewiele trzeba. Starałam się więc siadać. Raczej nienachalnie, wsiadałam blisko pętli, więc problemy zdarzały się rzadko. Ale trzy przygody zapamiętam bardzo dobrze...

Pierwsze (i jedyne właściwie) poranne ciążowe mdłości przeżyłam w tramwaju, jadąc na zajęcia. Było mi NIEDOBRZE, wielkimi literami i, właściwie jeszcze rozstrzelonym drukiem. Oczywiście stałam, w dodatku w tłoku. Obok siedziała grupka gimnazjalistów. Strasznie głośni. Miałam wrażenie, że każde ich słowo sprawia, że jeszcze bardziej mnie mdli, bo obija mi się po czaszce. Czułam się fatalnie i, oczywiście, byłam poirytowana, ale nie mam do nich najmniejszych pretensji - czwarty miesiąc, nawet moi dobrzy znajomi się nie orientowali, ze jestem w ciąży zanim im nie powiedziałam, co dopiero chłopcy, którzy z ciężarnymi pewnie nie mieli zbyt dużo do czynienia. Mam natomiast trochę pretensje do siebie, bo powinnam była po prostu grzecznie poprosić o ustąpienie miejsca. Nikt nie ma obowiązku czytać mi w myślach, a mam taką szczególną właściwość, że raczej nie widać po mnie słabszego samopoczucia. Ostatecznie - postanowiłam po prostu wysiąść i przejść się kawałek, co okazało się bardzo rozsądnym posunięciem.

Kiedy swój zwykły płaszczyk zamieniłam na "namiot" i brzuszek porządnie mi urósł, miałam nadzieję, że będzie się już dało mój stan bez problemów dostrzec. Nie dostrzegło go sześciu w miarę młodych panów, siedzących i patrzących w okno, podczas gdy obok stałam ja (7 miesiąc ciąży, WYRAŹNY brzuch) i dziewczyna o kulach. Przypuszczam, że nie wszyscy byli chorzy lub dramatycznie zmęczeni (jeśli tak to, cóż, przepraszam). Rozumiem, że nieco obawiali się mnie "urazić", więc na wszelki wypadek nie sugerowali mi "brzucha". Inny pan, w innym tramwaju, ustąpił mi kiedyś miejsca, niemal czekając aż go ochrzanię, że przecież wcale nie jestem w ciąży (poważnie, taką miał minę ;)). Ale jeśli ktoś porusza się o kulach, to raczej trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy przypadkiem nie byłoby lepiej, żeby usiadł!

Ok, z ustępowaniem miejsca bywa różnie, czasem ktoś się po prostu zagapi, zawsze można grzecznie poprosić, jeśli się potrzebuje. Jednak twardo uznałam, że jeśli uda mi się usiąść przy pętli, to już siedzieć będę, chyba że zdarzy się sytuacja wyjątkowa. Wiem, ciąża to nie choroba, nawet nie czułam się chora, komuś choremu pewnie bym jednak ustąpiła, ale kwestie bezpieczeństwa przeważyły. Niestety - nawet taka postawa nie zawsze spotyka się ze zrozumieniem. Dość błotnistą zimą zajęłam miejsce, popełniając strategiczny błąd i zakrywając brzuch torbą, którą położyłam sobie na kolanach, żeby jej nie wybrudzić. Pewien starszy pan nie miał dość energii, żeby postać parę przystanków, miał jej natomiast dość, by uskuteczniać prawdziwe sceny i zademonstrować mi, jak to bardzo jestem niegrzeczna, że mu miejsca nie ustępuję. Chrząkał, kaszlał, przestępował z nogi na nogę, patrzył na mnie wymownie, uderzał mnie torbą, szturchał, kręcił głową... Nie było to pewnie z mojej strony zachowanie wzorowe, ale zadbałam o to, żeby, kiedy wreszcie usiadł na zwolnionym przeze mnie miejscu, dobrze widział mój wydatny brzuszek. Ba, nawet zaczęłam się, idąc, nieco mocniej kołysać. Co tu dużo mówić - zależało mi na tym, żeby mu się zrobiło głupio.

Byłam naprawdę skonfundowana swoją pomyłką, co do "stanu" Współpasażerki. Znając siebie, na jej miejscu, strasznie bym tę sytuację przeżywała, wmawiając sobie, że to najlepszy dowód na to, że jestem gruba i zagryzając smutki tabliczką czekolady. Wolałabym oczywiście tej gafy uniknąć. Ale z drugiej strony... Gdybym miała się potem przez cały dzień zastanawiać, czy przypadkiem się nie uderzyła albo nie poczuła słabo przez to, że postanowiłam jej nie ustąpić, że przecież tak niedawno psioczyłam na społeczeństwo, że niewrażliwe, cisnąc się w tłoku z brzuchem i już zdążyłam zapomnieć, jak to jest... Trudno, będę się upierała, że wybrałam mniejsze zło. I mam cichą nadzieję, że moja Współpasażerka, kiedy już jej przejdzie złość lub smutek, też dojdzie do takiego wniosku (i, nie daj Boże, nie będzie się przeze mnie katować żadną dietą...).


środa, 3 grudnia 2014

"Ja-to-bym-nigdy..."

Mija dziewięć miesięcy, od kiedy Groszek jest z nami i, tfu, tfu, na razie obyło się bez wypadków. WCALE nie dlatego, że jesteśmy superuważni i superprzewidujący i nigdy-byśmy-do-tego-nie-dopuścili. Po prostu - mamy sporo szczęścia. Bo wypadki się zdarzają, dzieci mają absolutnie nieograniczoną fantazję, a Rodzice - bardzo ograniczone możliwości percepcji i reakcji. Od kiedy Groszek raczkuje i włazi na meble jestem, niestety, przekonana, że wypadek to tylko kwestia czasu, chociaż biegam, podkładam poduszki, mocno trzymam i tłumaczę. Dlatego tak mi smutno, kiedy słucham, jacy to nieodpowiedzialni są rodzice, którzy dopuścili się tak strasznego przestępstwa, jak lekkie rozkojarzenie, wyjście do ubikacji czy, o zgrozo, zostawienie dziecka pod czyjąś opieką...

Piszę o tym, bo przy okazji wiadomości o tym biednym chłopcu, który w nocy, na mrozie, próbował sam wrócić do domu, chyba powoli zaczynam rozumieć, skąd biorą się te nienawistne fale oskarżeń wobec rodziców. O tym, że są one nieludzkie i wynikają z braku wyobraźni i empatii pisano już wielokrotnie, ilekroć media nagłaśniały podobne sytuacje. Nie mam dużo do dodania. Ale wydaje mi się, że to: "ja-to-bym-nigdy-do-tego-nie-dopuścił/a", to po prostu strategia obronna. Chroniąca przed rzeczywistością, w której czasami dzieciom - małym, słodkim, niewinnym dzieciom, za które oddalibyśmy zdrowie albo i życie - przydarzają się rzeczy straszne, a my nie jesteśmy w stanie nic z tym zrobić...

Zawsze, kiedy usłyszę o jakimś dziecięcym nieszczęściu, odruchowo sprawdzam, czy u Groszka wszystko ok. Myśl: "to mogło być moje dziecko" jest potworna, przerażająca, obezwładniająca i mrożąca krew w żyłach. O ile milej i bezpieczniej jest pomyśleć: "mojemu dziecku to by się nie przytrafiło. Ja jestem OSTROŻNY/A". Rzeczywistość jest wtedy znacznie bardziej zrozumiała - no tak, nieodpowiedzialni rodzice odpowiadają za wypadki swoich nieszczęsnych dzieci, ale ja przecież jestem odpowiedzialny/a, nas to nigdy nie spotka. Uf. Jesteśmy bezpieczni. Tym jednym nie muszę się martwić. Myśl: "jak się muszą teraz czuć ci rodzice - nie zrobili nic złego, a będą to sobie wyrzucali do końca życia", próba wczucia się w ich sytuację jest chyba dużo trudniejsza niż twarde potępienie. Dopiero jak nam dziecko wreszcie jakiś numer wytnie (a wytnie na pewno, nie ma się co oszukiwać), zdejmując je ze stołu czy wyjmując z rączki niebezpieczny przedmiot pomyślimy: "przecież nic się nie stało, wszystkie dzieci robią takie rzeczy". Oby nikt nigdy nie musiał się przekonywać, że rodzicielska uwaga, troska i zaangażowanie nie sięgają wszędzie i nie chronią przed wszystkim...

Latem miałam obsesję na punkcie os. Użądlenie to niby żaden dramat, ale jakby siadła na jakiejś kolorowej zabawce, a Groszek postanowiłby wziąć ją do buzi... Podczas spotkania ze znajomym pediatrą zapytałam, co robić w razie użądlenia (a może raczej, jak pomóc dziecku w drodze na pogotowie). Poza garścią przydatnych wskazówek i zaleceń, usłyszałam także, że użądlenia najczęściej wynikają z... niedopilnowania. Pan Doktor jest cudowny, leczył jeszcze mnie i moja Siostrę, zawsze cierpliwie odpowiada na pytania i odbiera telefony w nocy. Pracuje też na intensywnej terapii pediatrycznej, gdzie ma do czynienia z mnóstwem strasznych nieszczęść, które, pewnie czasem rzeczywiście są rezultatem zwyczajnej bezmyślności, co, jak przypuszczam, ma wpływ na radykalizm jego poglądów. Na moją obsesję to stwierdzenie jednak raczej nie pomogło. Jak, u licha, mam dopilnować, żeby dziecko nie złapało czegoś, na czym siadła osa? Przecież to ułamki sekundy! Oczywiście - mogę podjąć środki ostrożności - nie jeść przy dziecku na dworze, karmić w domu, trzepać pościel w wózku przed włożeniem dziecka, używać moskitier - ale jedynym pewnym (?) wyjściem jest szczelne zabezpieczenie wszystkich okien, zamknięcie dziecka w pokoju i niewychodzenie na dwór pod żadnym pozorem. To zdrowe? Mądre? Wpadłam w taką fazę zamknięcia się w mieszkaniu, po tym, jak osa przysiadła na kapelusiku Małej (nic się nie stało, w tym konkretnym momencie zareagowałam ze spokojem, który mnie do dzisiaj zdumiewa, ale nie mogłam się potem uspokoić przez godzinę). Po jednym popołudniu miałam serdecznie dosyć patrzenia na skąpany w słońcu ogród przez okno. Przecież tak się nie da!


Nie mogę słuchać o nieszczęściach, przydarzających się dzieciom. Zaczęłam się wręcz, egoistycznie, odcinać od tego typu komunikatów, żeby, jakkolwiek brzydko by to nie zabrzmiało, nie psuć sobie humoru. Świat bywa tak urządzony, że strasznie trudno mi się z nim pogodzić. Nie wiem i w sumie nie chcę wiedzieć, dlaczego zdarzają się takie rzeczy. Rozumiem, że jakoś sobie trzeba z tym radzić i że ludzie radzą sobie z tym od wieków, czasem dość głupio. Wiem, że wmówienie sobie, że ma się nad wszystkim kontrolę z jednej strony motywuje, a z drugiej - uspokaja - w końcu - nic się nie stanie, ja pilnuję, ja jestem, ja widzę, ja dbam. Wiem jednak też, że absolutnie wykańcza. I jest złudne. Zanim Mała się urodziła, byłam na sto procent pewna, że musimy jej kupić monitor oddechu. Nie była wcześniakiem, miała wysoką masę urodzeniową, jest zdrowym, silnym dzieckiem. Uparłam się, że monitor musi być, bo nie zmrużę oka. Ktoś mi ten zakup odradził, mówiąc o fałszywych alarmach. W ogóle mnie ten argument z początku nie przekonał, w końcu lepiej się nawet obudzić absolutnie przerażonym i przekonać się, że wszystko ok... Ostatecznie - monitora nie ma, a ja śpię całkiem nieźle. Nie wiem, z czego to "uspokojenie" wynika. Bo na pewno nie pogodziłam się z tym, że nie na wszystko mam wpływ. Nie tak "globalnie", dogłębnie.Sprawdzam w nocy, czy oddycha. Czasem po naście razy.  Ale godzę się z tym właściwie za każdym razem, na nowo, po trochu, kiedy wychodzę do łazienki, idę do pracy, zasypiam. Będę musiała się z tym godzić, kiedy Groszek pójdzie na plac zabaw, do przedszkola, do szkoły, na boisko, pojedzie na kolonie. Bo nie będę umiała, jak "odpowiedzialny" (?!) rodzic, zamknąć dziecka w złotej klatce...

Straszne to i szczerze mówiąc - w ogóle się nie dziwię, że ludzie próbują sobie z tym radzić na różne sposoby. Może słynne "ja-to-bym-nigdy..." pomaga? Może daje poczucie bezpieczeństwa i spokój? Oby tylko nigdy nie zostało zweryfikowane! Wiem, że, jeśli Groszkowi kiedyś jakiś wypadek się przydarzy, będę temu winna ja. Mogę sobie to bardzo żywo i wyraźnie wyobrazić. Taką mam konstrukcję psychiczną, obawiam się, że nic z tym nie zrobię. Mogłam nie puścić na kolonię, ta gra w piłkę to był durny pomysł, trzeba jej było nie zabierać do znajomych... Wielu (większość?) rodziców ma podobny problem. Poczucie winy jest potworne, obezwładnia, wykańcza. Nie ma potrzeby dodatkowej "kary". Za "zaniedbanie", "nieodpowiedzialność", "brak uwagi" (wszystko w cudzysłowach, bo tak naprawdę za wyjście do ubikacji, do pracy czy odwrócenie głowy na trzydzieści sekund), rodzice najczęściej karzą się sami. Okropnie surowo i zupełnie nieadekwatnie do "winy". Jeśli uspokaja cię "ja-to-bym-nigdy..." - w porządku, myślę, że nawet mogę to zrozumieć. Tylko zachowaj je dla siebie.

środa, 26 listopada 2014

Wpis antykryzysowy

Ostatni miesiąc był paskudny. Naprawdę. Nietolerancja żółtka u Groszka - gwałtowne wymioty (i zaraz spokój, ale co się matka nadenerwowała i napłakała, to jej). Ledwo się uspokoiło - znowu pełna mobilizacja - jedna z najbliższych osób potrzebuje pomocy - biorę się w garść i mam czas na wszystko i ze wszystkim sobie radzę, nie ma co się skarżyć, zresztą to przecież nie jest teraz ważne. Mała ma skok rozwojowy, nie śpi w nocy, chce na ręce przez 24 godziny na dobę - cóż, trzeba jakoś dać sobie radę. Dodatkowo, Tajfunek zaczyna raczkować, muszę mieć oczy dookoła głowy, bo nieszczęść nam już starczy. Mam na to siłę na półtora tygodnia, strasznie mało... W końcu wszyscy zaczynają mówić, że wyglądam na zmęczoną, a ja naprawdę zaczynam się tak czuć. Żadnego z ostatnich pięciu weekendów nie spędzamy wszyscy razem w domu. Zaległości z robotą rosną tak, że nawet myśleć o nich trudno. Mąż ma mnóstwo spraw, także poza pracą, zdarzają się dni, że nie ma jak mi pomóc (jak sobie radzą samotne Matki, no po prostu święte za życia albo gdzieś potajemnie hodują dodatkowe kończyny...), rośnie gorycz i frustracja, a na koniec wreszcie trafia mnie szlag...

Ostatecznie wybucham, ale okazuje się, że - mimo że wiem, o co mi chodzi, co mnie tak męczy i wkurza, z czym sobie nie potrafię poradzić - z tym, o co i jak chciałabym osiągnąć jest już trochę gorzej. Wczoraj udało mi się zwerbalizować swoje pragnienia. Chciałabym, żeby Mąż spędzał z nami więcej czasu. Równocześnie chciałabym, żeby spełniał się w pracy (chociaż w skrytości ducha strasznie jej nie lubię, ale to bez znaczenia przecież, nie moja praca) i żeby nie zawalał obowiązków, bo jak to tak można. Chciałabym mieć czas na pracę i móc porządnie wrócić na studia od marca. Równocześnie chciałabym nie zostawiać Groszka ani na chwilę, bo przecież jestem jego mamą, ma do mnie prawo i mnie potrzebuje (opiekunów ma świetnych, ale to przecież nie zwalnia mnie z obowiązków...). Chciałabym, żeby w domu było wreszcie czysto dłużej niż przez jedno popołudnie, chciałabym mieć czas na siłownię, basen i doktorat, ale najchętniej bez niczyjej pomocy. Bo, jak trzeźwo zdiagnozował mój Małżonek, nie znoszę potrzebować pomocy. Mam zawsze wrażenie, że zawracam głowę, że w końcu nikt nie ma obowiązku niczego za mnie robić i że po co w ogóle prosić, skoro, jeśli odmówi, i tak będę musiała poradzić sobie sama. Dlaczego nie poradzić sobie od razu i nie narażać siebie i innych na przykrości odmowy? Umiem przyjmować pomoc, umiem być wdzięczna - nie umiem poprosić. To jest trochę jak przyznanie się do porażki - wzięłam na siebie tyle, że nie umiem udźwignąć, potrzebuję innych ludzi, jestem od nich zależna... Zwerbalizowałam i doszłam do wniosku, że może warto byłoby trochę te moje marzenia "odsprzecznić" wewnętrznie.

Łapię się czasem na marzeniach o "wolności". Mąż mówi, że chciałby, żebym była szczęśliwa. Szczęśliwa? Nie przypominam sobie okresu w życiu, w którym byłabym tak naprawdę szczęśliwsza niż teraz, mimo że Groszek i samotność dają mi w kość. Byłam szczęśliwsza mając 52 godziny zajęć w tygodniu i goniąc jak szalona? Życie było po brzegi wypełnione, jak nie nauka to impreza, cały czas się coś działo... Po trzech takich latach - zdrowie do wymiany. Teraz pewnie padłabym szybciej. Nie przeczę - było fajnie. Ale na dłuższą metę - nie warto. Miałabym z tego coś sensownego? Naprawdę sensownego? Codzienny uśmiech przed zaśnięciem zamiast odcisków na policzkach od spania na książce? Co by mi zastąpiło ciepłe łapki na policzku, uśmiechy, buziaki i słodkie "ma-ma"? Przecież w przedgroszkowej erze tego mi właśnie brakowało  - miałam ogromne zapasy miłości, specjalnie dla kogoś takiego, jak nasze Maleństwo - tak właśnie odczuwałam instynkt macierzyński...

No i ostatecznie stwierdziłam, że problemem nie jest to, że Mąż długo pracuje, a Groszek ma skok rozwojowy. To znaczy - to oczywiście też nie jest wcale fajne, nie będę udawać, że 12 godzin z marudzącym Maluchem to, przy odpowiednim nastawieniu, sama rozkosz. Ale prawdziwy problem jest w kółko ten sam - zamiast mieć to, co mam, CZEKAM, tak jak wcześniej czekałam na weekendowe spotkania z Ukochanym, pozwalając pozostałym dniom gdzieś uciekać - aż Mąż wróci z pracy, aż Mała zaśnie, aż będzie weekend, aż będzie długi weekend... Dziewięć miesięcy mija, a ja ciągle na coś czekam. Tyle poradników psychologicznych, tyle dociekliwej autoanalizy, świadomość problemu też niezgorsza, a błędy te same. 

Groszek uczy bycia tu i teraz. Naszym ostatnim największym osiągnięciem jest wieczorny rytuał zasypiania. Po kąpiemy jemy kleik z owockami (jedyne, co Groszek, poza maminym mlekiem, z radością i z apetytem wsuwa...), Groszek gryzie swoją szczoteczkę do ząbków, my rozmawiamy, mamy chwilę dla siebie, Mała między nami turla się, gaworzy i w końcu - wtula się i zasypia. Nienoszona, właściwie - nie usypiana. Odpoczywamy. Wreszcie możemy porozmawiać, bo to jej w spaniu nie przeszkadza. Nie możemy natomiast korzystać z elektroniki - za bardzo Małą interesuje, żeby w jej towarzystwie zasnęła - jesteśmy dla siebie, wszyscy we trójkę. Taki moment na szczęście. Najszczęśliwszy, jeśli nie muszę CZEKAĆ, aż zaśnie, żeby zabrać się wreszcie do roboty...


Chciałabym stopniowo tak ulepszać cały dzień, nie tylko wieczory. Bez rygoru "przestrzegania postanowień" (którego nie znoszę) - po prostu potrzebuję zauważyć, że mam się z czego cieszyć i że są to rzeczy zupełnie niebanalne. Kilka pomysłów - może macie jeszcze jakieś?
  • Robić jedną rzecz na raz. No, góra dwie, jeśli potraktować tak słuchanie muzyki przy sprzątaniu. I zaangażować się w pełni w tę jedną robioną rzecz. W odpoczywanie też.
  • Rozpisać grafik. Kto którego dnia wstaje rano, a kto może pospać. Kiedy które z nas ma "wychodne". Kiedy wieczór na nadgonienie roboty. Kiedy nadprogramowe zajęte popołudnie. Zachować równowagę. Przestrzegać mniej więcej, bez histerii, elastycznie. Ale przestrzegać.
  • Szukać różnych sposobów na odpoczywanie. Filmiki z kotami i wracanie do tych samych, ulubionych tekstów to nie jedyny sposób, chociaż też wchodzi w grę.
  • Przestać się pilnować. Nie jestem cyborgiem. Mogę być zła i zmęczona. Mogę mieć dosyć. Inni mogą to zobaczyć. Nie umrą od tego.
  • Trenować prośby o pomoc. Może dzięki temu treningowi, znajdzie się nagle chwila na siłownię i basen? A może nagle okaże się, że po odmowie świat się nie kończy, a nawet nie jest znacznie gorszy?
  • Wyluzować. Nie chce jeść - trudno, z głodu nie umrze przy pełnej lodówce. Chce wziąć zupkę do ręki, zamiast do buzi - proszę bardzo. Niezaliczona kartkówka? Naprawdę? Masz dwadzieścia pięć lat czy osiem? Gafa? Błąd podczas zajęć? Masz czas to analizować? Mając tylko takie problemy jest się chyba w doskonałej sytuacji, nie?

piątek, 21 listopada 2014

Co nas wkurza, co nam przeszkadza - czyli o strefach bez dzieci

Niedawno opublikowałam post o tym, jak to dobrze móc wyjść gdzieś z dzieckiem i cieszyć się macierzyństwem, nie zamykając w czterech ścianach. Dosłownie chwilę później w mediach i na wielu rodzicielskich blogach przetoczyła się dyskusja na temat "stref bez dzieci". Słyszałam o tej koncepcji już wcześniej, przy okazji dyskusji o publicznym karmieniu. Pomysł wywołał mój odruchowy i bardzo gwałtowny sprzeciw. Chociaż z drugiej strony...
 
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o tak zwanych "strefach bez dzieci", zareagowałam bardzo gwałtownie. Pierwsze skojarzenie - dyskryminacja - segregacja rasowa i getta ławkowe. Nie jestem dumna z tego swojego, niespecjalnie merytorycznego, argumentum ad Hitlerum, ale cóż - tak właśnie pomyślałam. I podzieliłam się tą myślą z Mężem, który skojarzenie miał zgoła inne. Całkiem trzeźwo zapytał: "A jak do klubu mogą wchodzić tylko osoby pełnoletnie, to ci nie przeszkadza?". 

Nie jestem jakoś w 100% do tych klubowych ograniczeń przekonana, w końcu trudno uznać, żeby dla kogoś, kto ma lat 18 i jeden dzień pewien rodzaj imprez był dużo odpowiedniejszy niż dla kogoś, kto ma 17 lat i 364 dni, ale pewnie gdzieś jakąś umowną granicę postawić należy. Sytuacja jest tu jednak chyba nieco inna niż w przypadku "stref bez dzieci". Jak mi się zdaje - ograniczenie w klubach wprowadza się, by chronić nieletnich, a nie po to, "żeby-smarkacze-się-pod-nogami-nie-pałętali" (chociaż niejednokrotnie słyszałam, że w tych klubach, do których wpuszczają od 21 roku życia atmosfera jest najlepsza, bo nie ma tych głupich nastolatków; co z tego, że słyszałam to od rówieśników, czyli od osób, które tymi głupimi nastolatkami byli jeszcze najwyżej kilka lat temu...). Czy jest przed czym chronić - nie wiem, nie moja rzecz, może rzeczywiście lepiej, żeby barman, przynajmniej w założeniu, nie musiał każdemu imprezowiczowi sprawdzać dowodu przy zamawianiu drinka, bo się zatory robią. Pewna dyskryminacja? Może. Potrzebna? Pewnie tak...

Ale z małymi dziećmi w przestrzeni publicznej jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze - nastolatek może do klubu po prostu nie przyjść albo wybrać inny. Jasne, rodzic też może wybrać lokal przyjazny dziecku, a nie taki, w którym go nie chcą. Ale jeśli dzieci generalnie "przeszkadzają", to może też specjalne tramwaje "bez nich" przygotować? I urzędy? Czasem trzeba coś zrobić, załatwić, a dziecka zostawić nie ma z kim. Ostatnio smutna konieczność zmusiła mnie do zabrania Córki w miejsce, gdzie standardowo dzieci się nie zabiera. Było mi głupio, bo "przeszkadzała", chociaż robiłam wszystko, żeby  tego uniknąć. Trudno zresztą wymagać od ośmiomiesięcznego brzdąca, żeby, nie śpiąc, przez prawie godzinę siedział cicho. A nie ze wszystkiego można i chce się rezygnować.

Po drugie - to już nie kwestia bezpieczeństwa, czy jakiejś tam, powiedzmy, "obyczajności", a tego, co komu "przeszkadza". A każdemu "przeszkadza" co innego. Naprawdę. Mnie doprowadzają do szału mlaskające dźwięki. Działa to na mnie tak, jak na większość ludzi drapanie paznokciami tablicy. Niektórzy ludzie mają taki nawyk i mlaskają, nawet wtedy, kiedy nie jedzą. Budzi to we mnie niemal agresję (którą, uwaga, tłumię i opanowuję, bo nie jestem pępkiem świata). To co, zorganizujecie dla mnie w knajpie "strefę bez mlaskania"? A może "strefę bez osób, które mają wysoki głos" (sama mam)? A może "strefę bez osób, które, rozmawiając, dotykają rozmówcy"? Chciałabym po ośmiu godzinach ciężkiej pracy wypocząć bez mlaskających ludzi. Albo pójść na randkę w miejsce, gdzie nie będą mi towarzyszyły tego typu efekty dźwiękowe. Czy tak dużo wymagam?! 

Można oczywiście zaryzykować stwierdzenie, że wrzeszczący-i-demolujący-restaurację-smarkacze przeszkadzają większości osób. Szczególnie, jeśli rodzice nie reagują. Mnie denerwują w takim momencie raczej właśnie rodzice, ale to już kwestia indywidualna. Ale, uwaga, nie każde dziecko zawsze jest wrzeszczącym-i-demolującym-restaurację-smarkaczem! Na agresję, wyzwiska, nieszanowanie czyjejś pracy i wandalizm nie można pozwolić nikomu - dzieciom oczywiście także (ale tym dwumetrowym osiłkom z osiedla, co to nawet patrol policji boi się podejść, też, nawet - tym bardziej). Niestety - jest tego zbyt dużo, żeby eliminacja zjawisk czasami irytujących, ale w gruncie rzeczy - całkiem normalnych (takich jak rozbawione albo zniecierpliwione dziecko w restauracji albo mlaskający ludzie) mogły stać się moim priorytetem.

Kiedyś jechałam pociągiem, mając za towarzyszy podróży Mamę z dwójką dzieci. Chłopczyk miał z pięć lat, dziewczynka - ze dwa. Dzieci grzeczne, ale ciekawe świata. "Przeszkadzały". Na przykład uznały, że to świetna zabawa, żeby co jakieś pięć minut prosić mnie (bardzo uprzejmie i uroczo) o pokazanie książki, którą czytam ("Catch 22", ani pół obrazka). Skończyło się tym, że Mała wpakowała mi się na kolana i że porozklejali moje fiszki po całym przedziale. To była świetna podróż. Miałam dobry humor przez kilka następnych dni. I, żeby nie było, książka była na zajęcia za dwa dni, a zaczynała się sesja, miałam robotę i mogłam wyrazić zdecydowany sprzeciw. Ale ominęłoby mnie naprawdę fajne doświadczenie! Nie wmawiam nikomu, że lubi dzieci, jeśli ich nie lubi. Pozostali pasażerowie się uśmiechali, ale nie wchodzili w bliższy kontakt. Tylko że mnie te maluchy na początku też "denerwowały". Odpuściłam na chwilę - i się opłaciło.

Nie da się wyeliminować ze świata wszystkiego, co nam "przeszkadza" i działa na nerwy. W końcu nie da się wyeliminować z niego nawet zachowań po prostu destrukcyjnych. Możemy mieć strefę bez różnych "przeszkadzających" nam rzeczy - we własnym domu. Wychodząc - narażamy się na to, że ktoś będzie nam "przeszkadzał" i że my będziemy "przeszkadzali" komuś. Nie chodzi o to, że daję sobie prawo do tego, żeby o innych nie myśleć, bo, w związku z tym, wszystko mi wolno. Tolerancja swoją drogą, ale empatia - swoją. Gdybym jednak ciągle się zastanawiała nad tym, co może innych irytować, to nawet bez Małej nie wychodziłabym z domu (bo może za głośno się śmieję, mam irytującą postawę, czytam książkę zamiast patrzeć w okno, patrzę w okno zamiast czytać książkę...). 


I cały wywód tylko po to, żeby uzasadnić, dlaczego ten pomysł po prostu osobiście uważam za słaby. Bo, co oczywiste, jeśli chodzi o instytucje komercyjne i prywatne - to ich sprawa, czy mają strefę bez dzieci, bez kobiet, bez homo albo hetero czy bez blondynów. Sorry, taki mamy rynek. Nie popieram i wcale mnie to nie cieszy. Ba, miałabym chyba mściwą satysfakcję, gdyby takie lokale jakoś tak dziwnie bankrutowały, pewnie zadziałałoby to lepiej niż odgórne antydyskryminacyjne regulacje, no ale cóż - jest popyt, jest podaż. To, że ktoś uważa mnie i moje, naprawdę grzeczne jak na niemowlę, dziecko, za intruza - irytuje mnie i sprawia mi przykrość. Jednak - proszę bardzo, to mi tylko "przeszkadza". Do lokalu "bez dzieci" po prostu się nie wybiorę, choćbym miała zamiast tego zjeść fast fooda, batonika albo w ogóle niczego nie zjeść. I to wcale nie dlatego, że jako "ta-nawiedzona-roszczeniowa-matka" wszędzie chcę ciągnąć "tego-rozwrzeszczanego-bachora".

A tak swoją drogą - poważnie? Naprawdę trudno o lokal, do którego, po prostu, rodzice z dziećmi nie przychodzą? Bez żadnego "zakazu"? Za czasów bez Groszka bywaliśmy w różnych knajpach całkiem często. Baaardzo rzadko spotkaliśmy rodziny z dziećmi (poza miejscami po prostu "rodzinnymi" w sposób oczywisty), już nie mówiąc o tych mitycznych zmienianych na stole pieluchach ...

środa, 5 listopada 2014

Zdolne dziecko - instrukcja obsługi

Brzmi to potwornie nadęcie. Proszę zwrócić uwagę, że stosuję czas przeszły i próbuję spojrzeć na sprawę z pewnym dystansem, obiektywnie i bez fałszywej skromności. Tak, byłam dzieckiem "zdolnym", jeśli mierzyć tę "zdolność" standardami polskiej edukacji szkolnej. Tak, standardy te są co najmniej kontrowersyjne, ale o tym może kiedy indziej. Nie, dziecko, które wygrywa konkursy i przynosi ze szkoły same szóstki nie jest dzieckiem, które nie ma żadnych problemów i o którego psychikę nie trzeba się (szczególnie?) zatroszczyć. O tym, z własnego, tym razem niemacierzyńskiego a dziecięcego doświadczenia.

Porównywanie jest ZŁE.
Nie tylko dla osoby porównywanej. Osoba, do której się porównuje, też znajduje się w sytuacji co najmniej przykrej. Albo rzeczywiście uwierzy w to, że jest zdecydowanie lepsza od innych i przewróci jej się w głowie, albo będzie miała do siebie mnóstwo pretensji. Jak byście się czuli, gdybyście wiedzieli, że wasze sukcesy to, przynajmniej pośrednio, przyczyna czyjegoś nieszczęścia? Że ktoś was serdecznie nie lubi albo niedługo serdecznie znielubi, bo ciągle słyszy, jacy to wy jesteście mądrzy/zdolni/wysportowani/grzeczni etc? Wiele zdolnych dzieci ma z tego powodu problemy w relacjach z rówieśnikami - trudno wymagać od dzieci, by lubiły kolegów, którzy zawsze są "lepsi", "lepiej wychowani" i "na-pewno-nie-marnują-tyle-czasu-grając-na-komputerze-więc-mają-dobre-oceny". Zarówno dziecko porównywanemu, jak i temu, do którego się porównuje, odbiera się w ten sposób możliwość cieszenia się z sukcesu - cudzego lub własnego. Czasami wolałoby się już nie mieć tej piątki z trudnej kartkówki, żeby tylko znowu inni na ciebie krzywo nie patrzyli...

Zdolne dziecko trzeba chwalić!
Dowiedziałam się ostatnio, że nie można chwalić dziecka za to, co dla niego naturalne, że należy chwalić wysiłek, nie rezultat. To całkiem użyteczna rada, szczególnie, jeśli dziecko ma z czymś kłopot - najlepszą zachętą będzie cieszenie się z nawet całkiem malutkich postępów. ALE. To, że dziecku nauka przychodzi łatwo, wcale nie znaczy, że nie warto go pochwalić za imponujące rezultaty. Może to zabrzmi dziwnie, ale to nie jego wina, że jest zdolne. Dlaczego ma więc być pozbawione nagrody? Grozi to poczuciem zepchnięcia na boczny tor i niedoceniania - po co mi te piątki, skoro wszyscy uważają, że to po prostu normalne? Co muszę zrobić więcej, żeby zasłużyć na uznanie?
ALE
Z pochwałami trzeba uważać!
Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że zdolne dzieci warto chwalić przede wszystkim w cztery oczy. Czasami nauczyciele, publicznie mnie doceniając, zamiast nagrodzić mój wysiłek, wprawiali mnie w potworne zakłopotanie, równocześnie prowokując zazdrosne albo złośliwe szepty: "bo ona przecież wszystko umie..."

Uwaga na porażki!
Porażki zdarzają się każdemu. Ale niektórzy są do nich przyzwyczajeni, niektórzy doznali ich akurat tyle, żeby nauczyć się, jak otrzepać się i pójść dalej, a niektórym zdarzają się na tyle rzadko, że urastają do rangi życiowych tragedii. Dziecko, któremu zwykle wszystko się udaje, może zareagować dziwnie, jeśli coś nagle się nie uda albo uda się w mniejszym stopniu. Pozornie błaha sprawa (trójka zamiast piątki z klasówki, wyróżnienie zamiast pierwszej nagrody w konkursie) może je kompletnie załamać. W końcu to nowa albo prawie nowa, bardzo przykra sytuacja, a reakcje otoczenia czasem czynią ją jeszcze bardziej przykrą. Nie wolno tego zlekceważyć. Z zewnątrz wydaje się to drobiazg - "od środka" - zdecydowanie nie. Warto dać dziecku znać, że, przez porażkę nie stało się nagle "głupkiem" z "geniusza" i próbować podsuwać różne sposoby radzenia sobie z porażkami.

Nie ma potrzeby werbalizowania zdziwienia
Jedną z najgorszych rzeczy, które towarzyszyły moim (stosunkowo nielicznym) szkolnym potknięciom, było generalne zdziwienie. "No jak, ty nie zdałaś/dostałaś jedynkę/pomyliłaś się?!" No tak, ja. Wiem, że są osoby, które tego typu pytania traktują jako rodzaj komplementu. Ja, słysząc coś takiego, miałam głębokie przekonanie, że otoczenie się na mnie zawiodło. Że uważali mnie za mądrą, a teraz przestaną. I że w ogóle przestanę być wartościowa, bo przecież bycie "zdolnym" to najważniejsza część mojej tożsamości, w końcu to ją w kółko się podkreśla...
No i, tak całkiem praktycznie, co odpowiedzieć na takie pytanie? Od kiedy trochę podrosłam, przychodziły mi do głowy tylko odpowiedzi nienadające się do publikacji. Czy to naprawdę takie zdumiewające, że każdemu zdarza się błąd?


"Zdolne" dziecko to normalne dziecko
Dobry, pilny uczeń nie musi być równocześnie doskonale grzeczny i "zaszyty" w książkach. Może oczywiście być introwertyczny "z natury", może jednak także wycofywać się, bo uważa się za "lepszego" albo dlatego, że zmaga się z odrzuceniem zazdrosnych i zmęczonych jego "zdolnością" rówieśników. Może pragnąć ich aprobaty i próbować ją zdobyć na różne, czasem szkodliwe sposoby - choćby dając się wykorzystywać albo podejmując działania ryzykowne. Może wreszcie, tak jak każde dziecko, mieć po prostu potrzebę wyjścia na podwórko, zabawy z kolegami, gry w piłkę, randki, imprezy. Wiem, że to nie pasuje do szufladki z "kujonami". Ale szufladki poza komodą są zupełnie bez sensu, tak często się nie domykają albo brakuje im dna. Brak problemów w szkole nie chroni od innych problemów - wychowawczych, emocjonalnych, życiowych. Standardowe "dobrze-mu-idzie-w-szkole-jakie-może-mieć-kłopoty?" nie zawsze się sprawdza. Oczywiście - może nie mieć żadnych albo tylko drobne. Ale to wcale nie jest powiedziane.

czwartek, 30 października 2014

Dziecko w przestrzeni publicznej. Apologia

Miałam na początku poważne problemy, kiedy gdzieś z Groszkiem wychodziłam. Była jeszcze malutka i trudno było przewidzieć, jak się zachowa (chociaż zazwyczaj zachowywała się grzecznie). Jeśli zapłakała lub zaczynała marudzić gdzieś w sklepie albo nawet w parku, kuliłam się jakoś i byłam nieco zawstydzona (poza tym, oczywiście, że martwiłam się i starałam uspokoić dziecko). Bo przecież "mogę komuś przeszkadzać". W końcu nikt nie lubi słuchać płaczu dziecka. Nie każdy rozumie, że dziecko bywa marudne. Nie każdy w ogóle lubi dzieci...

Ostatecznie doszło do tego, że nawet zagadując i śmiejąc się do Małej zastanawiałam się, czy komuś nie przeszkadzamy (w parku, tramwaju, sklepie, restauracji...). Ba, nawet po prostu idąc z wózkiem, rozglądałam się z niepokojem i nie czułam się do końca komfortowo. Może i Groszek akurat nie hałasuje. Ale przecież któraś z mijających mnie osób może bezskutecznie starać się o dziecko. Albo mieć na przykład, nie daj Boże, dziecko bardzo chore, z którym na spacer wyjść się nie da. Przecież nie chcę, żeby z naszego powodu było komuś przykro, nawet jeśli to ma być tylko krótka, nieprzyjemna myśl...

Tak się nie da żyć. Delikatność delikatnością, ale w końcu komuś może być przykro nawet, kiedy zobaczy po prostu mnie, bo, na przykład, mogę chodzić, widzę, mam jego wymarzone zielone oczy albo przyzwoitą sylwetkę bez specjalnych wyrzeczeń. To naturalne uczucie. Też mnie coś czasem ukłuje, jak zobaczę piękną, długonogą brunetkę z cudną fryzurą. Nie zamknę się z tego powodu w domu i nie będę tego bez przerwy analizowała, chociaż nie znoszę robić innym przykrości. Jestem delikatna i staram się myśleć o innych. Ale nie będę siedziała w domu do czasu, kiedy moje dziecko będzie całkiem dorosłe, bo jego obecność gdzieś może być dla kogoś dokuczliwa!

Jasne, że są miejsca, w które lepiej dzieci nie zabierać (tak jak i innych osób, które z jakiegoś powodu nie są w stanie zachowywać się cicho (na przykład kaszlących lub zakatarzonych) lub po prostu odpowiednio). Do teatru, kina - raczej na widowiska przeznaczone dla dzieci. Do kościoła - jak najbardziej, ale raczej też na specjalną mszę. Na wykład na uczelnię - no, niekoniecznie. I oczywiście absolutnie nie w miejsca, gdzie dziecku coś zagraża. Ale nie widzę żadnego problemu w wyjściu z maluchem do sklepu (nawet, jeśli mu się tam nie spodoba i zacznie płakać), do restauracji, do znajomych, do tramwaju, na koncert (ze słuchawkami rzecz jasna)... 

Jestem przekonana, że kursowanie tylko na trasie dom-park-przychodnia (ewentualnie dom dziadków, raz na jakiś czas) to kiepski pomysł. Kiedy dziecko ma się nauczyć, jak powinno się zachowywać wśród ludzi, jeśli go do nich nie zabierzemy, żeby "nie przeszkadzać"? Skąd ma wiedzieć, że na świecie jest mnóstwo ciekawych miejsc, które można odwiedzić, osób, które można poznać, rzeczy, które można obserwować? I to nie tylko w przeznaczonym dla niego muzeum czy sali zabaw, ale też w tramwaju czy galerii? Jasne, jest kwestia odporności. Kwestia bezpieczeństwa. Wiem, przecież jestem niezłą panikarą. Ale COŚ stać się może zawsze. Mało szansy na wypadek w domu, nawet takim najczystszym i najporządniejszym? Mało bakterii przynoszą rodzice z zakupów czy z pracy (nawet jeśli dokładnie myją ręce, zanim zbliżą się do dziecka)? Maleństwo jest znacznie mniej odporne i ciężej przechodzi infekcje - to prawda. Ale przynajmniej się nie rusza, więc nie rozwali sobie głowy, nie zniknie w tłumie i nie wyrwie się na ulicę - pewna doza ryzyka jest chyba wpisana w rodzicielstwo, chociaż to smutne i takie męczące.

Ciągle czasem myślę, że może Mała za bardzo się komuś w tramwaju przygląda albo że kogoś męczy jej płacz. Ale zaraz potem zadaje sobie pytanie: A tobie to przeszkadza, kiedy jesteś bez dziecka? Nie. Mi nie przeszkadza. Uwielbiam oglądać dzieci w świecie. Maluchy, obserwujące ludzi, nawet te, pokazujące palcem i dziwiące się okularom albo nietypowemu kolorowi włosów. Te, które zaczepiają, uśmiechają się, a potem chowają i udają, że się wstydzą. Te, które szaleją i się wygłupiają (tak, wycieczki szkolne w tramwajach też lubię!). Zawsze im odpowiadam uśmiechem. Poprawiają mi humor i dodają energii, kiedy jestem zmęczona. Rozczula mnie ich zdziwienie, towarzyskość, zainteresowanie światem. Płacz też mnie nie irytuje. W końcu przecież to dziecko nie krzyczy, po to, żeby mi uprzykrzyć życie. Nawet kiedy nie byłam jeszcze mamą, budził we mnie współczucie i czułość, nie złość. 

Nie mówię, że dziecku wszystko wolno. Myślę jednak, że siedząc w domu zasad współżycia społecznego się nie nauczy. A kiedyś w końcu będzie musiało z tego domu wyjść.

Lubię wychodzić z Groszkiem i Groszkotatą do miasta, nawet do głupiego spożywczaka. Żebyśmy mogli pobyć razem, pobyć razem nie w domu, tylko w świecie. Bo przecież rodzina, cała rodzina, nie tylko ojciec w robocie i matka w warzywniaku (a wózek z dzieckiem przed sklepem), to część świata. Przede wszystkim - dziecko, to część świata. Ma prawo w nim funkcjonować. Jak każdy. Przestrzegając pewnych zasad, rzecz jasna. Cóż, jeśli komuś to przeszkadza - trudno.

środa, 22 października 2014

Mamowostudiowo #2 - Dlaczego nie wykładam po ukraińsku

To NIE jest post polityczny. Ani, nie daj Boże, ksenofobiczny. Nie będzie też dotyczył wyboru kierunku studiów. Po prostu ostatnio moja Mama opowiedziała mi smutną historyjkę o ukraińskiej dziewczynce, która w polskiej szkole miała bardzo słabe wyniki w nauce, bo... nie znała polskiego alfabetu. Anegdotka jest z KOŃCA WRZEŚNIA. Przez miesiąc nikt nie odkrył, że czwartoklasistka siedzi na lekcji nad książką, z której nic nie jest w stanie przeczytać. Śmieszno czy straszno? Mnie straszno. Ale wiecie co? Ten błąd popełnia mnóstwo nauczycieli i wykładowców. Nawet jeśli nie ma pod opieką obcokrajowców.

Miałam wczoraj zajęcia dla doktorantów. Tak jakoś wyszło, że uczestniczki zaczęły narzekać. Że studenci. Że nie czytają. Że komputery i tablety. Że zapomnieli o istnieniu biblioteki. Że głupi. Cóż, nie doświadczyłam. Może dlatego, że prowadzę zajęcia i równocześnie studiuję, nie straciłam więc zupełnie kontaktu z rzeczywistością ludzi z dziewiątką jako pierwszą cyfrą PESELu. Kilka lat różnicy, a są inni. Inaczej myślą, inaczej czytają, inaczej się uczą. Są bardziej skomputeryzowani (a myślałam, że bardziej niż ja to się nie da), bardziej zanurzeni w kulturze obrazu, potrzebują "podtrzymywania" koncentracji. Ale to nie znaczy, że są "głupsi". Tak jak ta Ukrainka - posługują się po prostu innym językiem. Mają swój sposób myślenia. Więc może warto, zamiast załamywać ręce, po prostu zacząć mówić do nich po "ichniemu"?

Oczywiście, istnieją studenci, którzy, już zaczynając studia, doskonale tę naukową "cyrylicę" rozumieją. Są tacy, którzy trochę jej liznęli i po krótkim kursie są w stanie osiągnąć biegłość. Ale są też tacy, dla których jest to ciąg śmiesznych znaczków. Tak po prostu jest. Pewnie - można usiąść i marudzić. Że zła szkoła. Że zły system. Że za dużo ludzi idzie na studia. Być może. Że artykuł humanistyczny jest niedobry, jeśli da się go zrozumieć, bo naukowcy to przecież elita, nie piszą dla wszystkich. Według mnie - szkodliwa bzdura. Ale to są po prostu opinie, o których można podyskutować. Stan faktyczny jest taki, że, jako nauczyciel akademicki, przemawiasz do ludzi, z których część zna twój język doskonale, część przyzwoicie, część na poziomie podstawowym, a część wcale. Można postąpić tak jak nauczyciele Ukrainki z historyjki Mamy - uznać, że ci, co nie znają języka, i tak się niczego nie nauczą, należy więc zostawić ich w spokoju. Można ich też oczywiście dodatkowo gnębić. Można też spróbować się w tej sytuacji odnaleźć tak, żeby chociaż zmniejszyć problem.

Nie jestem bogiem. Naprawdę nie. Skończyłam studia z bardzo dobrą średnią, bez problemów dostałam się na studia doktoranckie, chociaż przed problemami mnie ostrzegano. Może moi koledzy i koleżanki, którzy, ledwo znaleźli się po drugiej stronie katedry, uznali, że wiedzą już wszystko, rzeczywiście wiedzą już wszystko. Ja nie. Zdecydowanie nie. Moja znajomość fizyki ogranicza się do resztek wiedzy z gimnazjum. Nie jestem pewna, czy rozwiązałabym zadania z konkursu matematycznego, w którym brała udział moja dwunastoletnia Siostra. I mam przerażające dziury w wiedzy dotyczącej własnej dyscypliny, tak przerażające, że aż mi czasem wstyd. Zdaję sobie sprawę, że można nie wiedzieć mnóstwa rzeczy. Ba, uważam, że, jeśli tylko potrafisz tę informację odszukać, kiedy będzie ci potrzebna, możesz swobodnie nie wiedzieć, kiedy była bitwa pod Grunwaldem. Nie wbiję nikomu niczego na siłę do głowy. Szczególnie - jeśli mówię do niego w sposób absolutnie niezrozumiały. Mogę tylko sprawić, żeby zechciał się czegoś dowiedzieć. I powoli nauczyć mojego języka.

Wychodzę z założenia, że też mogę się uczyć od studentów. Że możemy się spotkać w pół drogi. Że mogę się uczyć ich języka (jeszcze go znam, przynajmniej w stopniu komunikatywnym, ale pewnie za 10 lat czeka mnie wymiana słownika). Miałam wykładowcę, który pozwolił nam zaproponować tematy prac rocznych, pod warunkiem, że skonsultuje się z nim swój pomysł. Wszystkie propozycje, które nie były w zakresie jego (dość wąskich) zainteresowań, uznawał za niewiele warte. Trzeba mu oddać sprawiedliwość -  nawet jak ktoś się uparł i napisał na ten "głupi" temat - oceniał wartość merytoryczną pracy i nie gnębił. Mimo to - bardzo się na nim zawiodłam. Miałam w tym samym czasie innego wykładowcę, człowieka już bardzo starszego, który napisał ręcznie kilkusetstronicową habilitację i który przez godzinę zafascynowany słuchał o kulturze gier RPG, zadawał pytania i się zachwycał. Chciałabym mieć taki szacunek dla studenta i taką niesamowitą charyzmę za tych kilkadziesiąt lat.


Dlatego, tym narzekającym, z uśmiechem powiedziałam, że moi studenci są świetni. Że dzięki paru prostym metodom, potrafię bez terroru rozwiązać problem braku aktywności na zajęciach. Że grupa dyskutuje i że się od nich uczę mnóstwa rzeczy. Oczywiście - to była tylko jedna strona medalu. Doskonała nie jestem, oni też nie są i już zdążyłam, od początku roku, parę razy porządnie się wkurzyć (w duchu, oczywiście). Ale, nawet jeśli szumią i muszę podnosić głos (to, że dorośli ludzie to robią, nieodmiennie mnie zadziwia, ale może mówię po prostu zbyt mało ciekawie, albo zbyt mało czasu im daję na to, żeby się wypowiedzieli...), staram się rozumieć. Zmieniać siebie. Zmieniać metody i się uczyć. Bo ja się, w końcu, ciągle uczę.

środa, 15 października 2014

Zabrania się zabraniać

Jestem przeciwniczką zakazów. Ściślej - takich zakazów, których istoty nie jesteśmy w stanie w krótkich, żołnierskich słowach wyłożyć zbuntowanemu kilkulatkowi. Szczególnie takich, które opierają się na niezawodnym argumencie "nie-bo-nie" albo, równie trudnym do odparcia: "nie-bo-ja-tak-powiedziałem-a-ty-masz-mnie-słuchać-smarkaczu". Jeśli na pytanie: "Dlaczego mam tak nie robić?" nie umiemy sformułować zwięzłej, logicznej i zrozumiałej dla dziecka odpowiedzi (nie mówię o niemowlętach, tu jest trochę trudniej, ale o dzieciach, co najmniej kilkuletnich), to coś jest nie tak albo z samym zakazem, albo z naszym jego rozumieniem.

Być może byłam dziwnym dzieckiem (moi Rodzice mówią, że nawet na pewno), ale na mnie zakazy działały w bardzo ograniczonym zakresie. Dopóki ROZUMIAŁAM, dlaczego mam czegoś nie robić - po prostu tego nie robiłam. Rozumiałam to czasem pokrętnie - wielu rzeczy nie robiłam na przykład, bo wiedziałam, że zostanę za to nierobienie pochwalona, a pochwały lubiłam od zawsze. Niektórych nie robiłam dlatego, że nie chciałam dostać uwagi albo jedynki, bo ambitne było ze mnie stworzenie (nie mówię, że to dobrze, zdecydowanie wolę marchewkę od kija, ale na mnie akurat taka motywacja działała). Innych rzeczy natomiast, i to chyba ważniejsze, nie robiłam, bo po prostu nie chciałam ich robić. Dlatego na przykład po raz pierwszy napiłam się alkoholu niewiele przed osiemnastką. Powiedzmy sobie szczerze - wszelkie zakazy mnie, jako nastolatki, zupełnie nie interesowały. Po prostu uważałam, że nie chcę być pijana i mieć z tego powodu sensacji żołądkowych, problemów z orientacją w terenie i zachowywać się durnowato, a potem za siebie wstydzić, jak zdarzało się moim koleżankom i kolegom. Nie w gronie znajomych, w którym nie na wszystkich mogę polegać. Trochę wyniosłam to z domu, trochę zrozumiałam sama. Efekt osiągnięty.

Byly natomiast zakazy, które, nie rozumiejąc ich istoty, łamałam nagminnie, z premedytacją i rozkoszą. Wspominałam już kiedyś o ubraniowym rygorze w moim gimnazjum? Nigdy się tak nie szpeciłam jak wtedy, żeby wszem i wobec pokazać, że kontestuję zasadę niepozwalającą na noszenie glanów i malowanie się. Jedyny efekt był taki, że wyglądałam koszmarnie. Bo wiecie co? Można powiedzieć, że wygrałam z systemem. Uwagę za ubiór dostałam raz. Sama się o nią upomniałam. Przez trzy lata, kiedy konsekwentnie łamałam tę zasadę, właściwie nie miałam żadnych kłopotów. Ba. Miałam wzorowe zachowanie! Może dlatego, że byłam dobrą uczennicą (bo chciałam) i nie sprawiałam innych kłopotów wychowawczych (bo nie miałam na to ochoty). Może dlatego, że większa część grona pedagogicznego w rzeczywistości nie uznawała tego zakazu za zbyt istotny. A może dlatego, że tak naprawdę trudno go było obronić?

Są także rzeczy, których, może nie tyle nigdy nie robię (bo się, niestety, zdarza), ale których zrobienie sprawia, że ja sama czuję się ze sobą źle. To te rzeczy, co do których ROZUMIEM, że są niedobre. Że są niezdrowe, że mogą kogoś skrzywdzić albo wyrządzić jakąś szkodę, że są zwyczajnie głupie. CZUJĘ, że tak się nie robi. Że komuś może być przez to przykro. Że coś komuś niszczę. Że wyrządzam krzywdę sobie. Mam wewnętrzne przekonanie, że takie postępowanie jest złe. Wpojono mi to w domu. Albo sama do tego doszłam. Wiem, że zdolność do abstrahowania i skomplikowanych rozważań moralnych pojawia się u młodych ludzi dosyć późno i że wynika to z rozwoju mózgu. Wiem, że tego, co rozumiem teraz, prawdopodobnie nie rozumiałam mając 5 lat. Wiem, że dzieci muszą mieć ramy i zasady. Tylko czemu nie mają ich rozumieć i uznawać za swoje albo chociaż za sensowne? Chyba nie tak trudno przedstawić w jakiś, w miarę zrozumiały sposób chociaż podstawowe: "nie rób drugiemu, co tobie niemiłe"? Albo "nie ruszaj tego, bo możesz się zranić i będzie cię bolało"?

Nie lubię zakazów z kilku powodów:

  • Po pierwsze - jak głoszą ludowe mądrości: zasady są po to, żeby je łamać, a w dodatku zakazany owoc lepiej smakuje. Zakazanie rzeczy, co do której ktoś NIE ROZUMIE, że jest zła, nieodpowiednia albo krzywdząca, może uczynić ją jeszcze bardziej fascynującą. Znałam co najmniej kilkoro dzieciaków, które oglądały filmy dla dorosłych, bo tego nie wolno i hahaha, taki zbuntowany jestem, chociaż w rzeczywistości uznawały je za dość nudne. W pewnym wieku po prostu bardzo lubi się łamanie zasad. Tak po prostu. Dla zasady właśnie.
  • Po drugie - im zakazów więcej, tym trudniej je wyegzekwować. I tym trudniej, w związku z tym, sprawić, żeby były one nie tylko przestrzegane, ale i szanowane. Mówią o tym na przykład prawnicy. Jeśli nie da się wyegzekwować przestrzegania ograniczeń prędkości, kierowcy się rozbestwiają i jeżdżą coraz bardziej brawurowo, bo przecież nikt ich nie złapie. A zresztą tych śmiesznych ograniczeń i tak nikt nie przestrzega. Nieprzypadkowo mówi się, że kara powinna być nawet nie tyle surowa, co nieuchronna. A jeśli zakaże się zbyt wielu rzeczy - nieuchronność kary jakoś się rozmywa.
  • Po trzecie - mój zakaz obowiązuje także mnie. Niestety. Takie mam przekonanie, które mi z gimnazjum pozostało (raz w życiu odezwałam się bezczelnie [i, na jej nieszczęście, dość inteligentnie przy okazji] do nauczycielki właśnie z tego powodu; jest mi teraz głupio, ale tylko trochę). Jeśli ktoś mi czegoś zakazuje - nie mam pojęcia, z jakiej racji miałby móc robić to sam. Jeśli więc zakażę dziecku jedzenia czekolady, a ono przyłapie mnie na pochłanianiu tabliczki przed telewizorem, po prostu - stracę autorytet. Mogę mu potem wciskać, że to niezdrowe. Dziecko widzi, że mama je i ma się dobrze. Nie poabstrahuje i nie pomyśli o tym, że za 20 lat mamie to zaszkodzi. Poczuje się oszukane.  Co myślimy o policjantach, którzy parkują w niedozwolonym miejscu, żeby wyskoczyć do osiedlowego?
  • Po czwarte (i najważniejsze) - jeśli nawet zakaz, którego istoty dziecko nie rozumie, działa (na przykład - z powodu strachu przed karą), działa dopóty, dopóki jesteśmy w stanie tego dopilnować. Nie jesz słodyczy. Ok. Przy mamie. Bo się złości i krzyczy albo po prostu - nie kupuje. Jeśli dziecko NIE ROZUMIE, że, na przykład, może się od tego pochorować (bo ma cukrzycę, alergię, cokolwiek), na 98% rzuci się na to, co zakazane na pierwszej wycieczce/kolonii/wyjściu/kiedy będzie miało jakieś własne pieniądze. Nie będę stać nad dzieckiem przez całe życie, grożąc mu szlabanem i pilnując każdego ruchu. Chciałabym, żeby to, czego chcę Groszka nauczyć, działało także wtedy, kiedy mnie przy nim, z jakiegoś powodu nie będzie.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie chcę się zgadzać na wszystko. Są rzeczy, których wolałabym, żeby Groszek nie robił. Są takie, których chciałabym, żeby nie robił. Są takie, które nie wyobrażam sobie, żeby zrobił. I są takie, które, gdyby zrobił, sprawiłyby, że doszłabym do wniosku, że nie sprawdziłam się jako matka. Ale chciałabym, żeby nie robił ich w ogóle, a nie tylko wtedy, kiedy mama patrzy...

piątek, 10 października 2014

Droga Mamo!

Mamo, która masz lat 15, Mamo, która masz lat 25 i Ty, Mamo, która masz lat ponad czterdzieści.
Ty, która oszalałaś z radości na wieść o ciąży i Ty, która byłaś przerażona i przepłakałaś trzy noce, nie wiedząc, co zrobić. I Ty, która byłaś po prostu lekko oszołomiona.
Ty, która byłaś niedoskonałą ciężarną. Ty, która nie potrafiłaś sobie odmówić wszystkiego, czego odmówić sobie powinnaś. Ty, która nie planowałaś ciąży, więc nie brałaś trzy miesiące przed nią kwasu foliowego. Ty, której przydarzyły się używki, bo nie wiedziałaś, że już nie możesz. Ty, która byłaś przerażona, bo z dzieckiem było coś nie tak i nie mogłaś się powstrzymać od papierosa. Ty, która się (prze)męczyłaś. I Ty, która skupiona postępowałaś tylko i wyłącznie według planu.
Ty, która musiałaś dokonać jakiegoś wyboru, kiedy żadne rozwiązanie nie było dobre. I której teraz wszyscy mówią, że to drugie rozwiązanie to właśnie to jedyne słuszne.
Ty, która panicznie bałaś się porodu i poprosiłaś o cesarkę. Ty, która niczego się nie bałaś, ale przestraszyłaś się w trakcie. Ty, która poprosiłaś o znieczulenie, chociaż tego nie planowałaś. Ty, która chciałaś rodzić siłami natury, a nie wyszło. Ty, która krzyczałaś i nie współpracowałaś z położną. I Ty, której poszło jak z płatka.
Ty, która karmisz piersią. Bo chciałaś, bo tak wyszło, bo nie chciało Ci się myć butelek. Ty, która karmisz butelką. Bo nie miałaś pokarmu, bo Cię bolało, bo martwiłaś się, że Twój biust już nie będzie tak ładny. Ty, która wymyśliłaś jeszcze jakiś inny sposób.
Ty, która pokochałaś od pierwszego wejrzenia, ogromnie i na zawsze. Ty, która dojrzewałaś do miłości. I Ty, która ciągle do niej dojrzewasz.
Ty, która masz całe morze cierpliwości i góry świetnych pomysłów. Ty, która jesteś przemęczona i mruczysz kołysankę już ostatkiem sił. Ty, która jesteś już naprawdę wściekła. Ty, która czujesz się bezradna i Ty, której po prostu chce się płakać.
Ty, która w przypływie bezradności potrząsnęłaś albo dałaś klapsa i teraz z trudem patrzysz w lustro. Ty, która uczysz samotnie zasypiać i płaczesz w pokoju obok. Ty, która nie umiesz tak, głaszczesz, tulisz, nosisz i boisz się (i słyszysz), że rozpieszczasz.
Ty, która nie dajesz słodyczy. Ty, która nie potrafisz ich odmówić.
Ty, której dziecko jest w 3 centylu. Ty, której jest w 70. I Ty, której Maluch już przekroczył normę. 
Ty, która dopiero w południe masz chwilę, żeby przebrać się w pidżamę. I Ty, która w kilka godzin po porodzie ułożyłaś włosy i pomalowałaś rzęsy.
Ty, która wysyłasz do żłobka. Ty, która zatrudniłaś opiekunkę. Ty, która zostawiasz z babcią. Ty, która nie wyobrażasz sobie żadnego z tych rozwiązań.
Ty, która gotujesz z ekowarzyw. Ty, która gotujesz, bo jest taniej. Ty, która dajesz słoiczki, bo wygodniej. 
Ty, która szczepisz. Ty, która nie szczepisz.
Ty, która...


Nie przeczytasz tu żadnej radykalnej oceny. Obiecuję. Nie przeczytasz, że jesteś głupia, nieodpowiedzialna ani że po prostu się mylisz. Bo wiesz, ja też jestem mamą. Taką mamą, której ogólnie jest dość łatwo. A i tak miewam wzloty i upadki. Może nie popełniłam niektórych błędów, które Ty popełniłaś albo które uważasz, że popełniłaś. Popełniłam mnóstwo swoich. Pewnie mogłybyśmy się i posprzeczać, bo przecież mam swoje zdanie, coś robię, coś wybieram i mam jakieś powody, nie działam na oślep (albo przynajmniej nie zawsze). Ale sprzeczać się nie lubię i jeszcze wiem o macierzyństwie zbyt mało, by uważać, że to ja mogę czegoś nauczyć Ciebie, zamiast uczyć się od Ciebie
.
A jeśli w jakąś ocenę się przypadkiem zapędzę, proszę, wybacz. I koniecznie mi o tym napisz!


poniedziałek, 6 października 2014

Na dobranoc...

Miałam dzisiaj napisać o czymś innym. Trochę się powyzłośliwiać, trochę pozłościć. Pewnie to jeszcze zrobię, więc nie powiem, o co chodzi. Ale Groszek bardzo skutecznie złagodził moje obyczaje, więc będzie zupełnie inaczej. Mała właśnie spokojnie śpi, obejmując przytulankę, więc mogę napisać, dlaczego jest mi teraz tak słodko-łzawo, że nie mogę się na niczym skupić, ani sformułować żadnej zgryźliwej uwagi...

Jak już wspominałam - Groszek ma, jak to się fachowo mówi, "lęk separacyjny". A może raczej, żeby to nie brzmiało tak strasznie i medycznie - jest okropnie przyklejny i właśnie niniejszym awansowałam ze źródła pokarmu (które stanowi centrum wszechświata) na centrum wszechświata (które stanowi źródło pokarmu). Strasznie to męczące. Wiecie, mamy, o co chodzi. Wybiegacie do łazienki na 5 minut, zostawiając dziecko komuś na ręku. 5 minut to czas, kiedy ten nieszczęsny ktoś nie zdąży jeszcze zająć czymś uwagi dziecka (w przypadku Groszka jest to na szczęście w ogóle  możliwe), więc, robiąc to, co musicie zrobić, zastanawiacie się, jak to zrobić na tyle szybko, żeby Małe nie wpadło w histerię. Wracacie do domu, bo zdecydowałyście się, po długiej wewnętrznej walce, gdzieś wyjść. Zostawiałyście rozbawione i zadowolone, łudząc się, że takie też zastaniecie. Zastajecie względny spokój, więc postanawiacie się przywitać. I nie daj Boże, robicie to, zanim zdejmiecie buty i umyjecie ręce. No tak, to już nie zdejmiecie butów ani nie umyjecie rąk. Przepadło. 

Niestety, ten przyklejny okres zbiegł się nam z okresem mojego, przynajmniej częściowego, powrotu na uczelnię. Trochę nas to kosztuję stresu. Nauczę się niedługo przemykać przez drzwi i niezauważalnie zdejmować buty, żeby zdążyć się rozebrać, zanim Groszek się na mnie rzuci. A Mała może niedługo przestanie wisieć na piersi, kiedy tylko ma okazję, budzić się w nocy i płakać, dopóki nie podejdę i nie utulę i zacznie wyrażać też inne potrzeby, niż "do-mamy-na-rączki-JUŻ".


Ale ja nie po to, żeby marudzić. Bo ten etap, chociaż męczący, jest też niesamowity. Zupełnie. Nic, nigdy, nigdzie nie dodało mi tak poczucia własnej wartości, jak moje Dziecko, które rozgląda się zaniepokojone, kiedy wychodzę z pokoju. I które uspakaja się i rozpromienia, kiedy mnie zobaczy. Dzisiaj wyjęłam ją rozpłakaną z wanny. Byłam cała mokra. Co z tego. Wtuliła się we mnie, zamruczała i ucichła. Natychmiast. I tak, z istoty na wskroś niedoskonałej, awansuje się na superbohatera.
 
Potem bawiliśmy się z Tatą i chichotaliśmy wspólnie z "apsik!" i teatrzyku cieni (i Małej wcale nie przeszkadzało, że mój gołąbek był lekko koślawy:P). A kiedy Groszkowi zachciało się już spać, wtulił się w mamę i patrzył w nią jak w obrazek, słuchając kołysanek. Co z tego, że kompletnie nie umiem śpiewać. Groszka zachwyca. Co z tego, że jestem rozczochrana i lekko zapuszczona. Groszkowi się podoba. Co z tego, że jest ze mnie trochę jędza i furiatka. Groszek mnie kocha. Groszek do mnie chce. Groszek na mnie patrzy, a mi mięknie serce, bo widzę, że jestem jej potrzebna. Rozpływam się, kiedy podnosi głowę znad piersi, żeby się do mnie uśmiechnąć i upewnić, że nigdzie sobie nie pójdę. Mam łzy wzruszenia w oczach, kiedy łapie mnie za koszulę i wtula się we mnie z całej siły. To taka dziwna miłość - wiem, że jest wyjątkowa, chociaż inne Mamy i inne Maleństwa też przecież mają taką, wyjątkową relację. Wiem też, że ta miłość z czasem się zmieni. Że będzie trochę mniej bezwarunkowa. Trochę mniej bezwzględna. Że zacznie dostrzegać wady. Muszę na te chwile dobrze zachować w pamięci te utkwione we mnie, kochające oczka... Groszkotato powiedział dzisiaj, że z trudem to przyznaje, ale chyba jednak to Groszek kocha mnie najbardziej na świecie. Cóż - z pewnym trudem, ale mogę się na takie rozwiązanie zgodzić :).

sobota, 4 października 2014

Groszek w mamy żywiole, czyli pierwszy raz na basenie

Jako dziecko bałam się wody. Jednak od kiedy lęk minął - właściwie mogłabym z niej nie wychodzić. Jeśli chcę odreagować stresy, spalić kalorie albo po prostu się poruszać - idę na basen. Jeśli coś mnie boli albo jestem zmęczona - do oporu moczę się w wannie. Po długiej, wymuszonej ciążą (obawa przed infekcją), połogiem i brakiem czasu, abstynencji, jakiś czas temu sama wróciłam do pływania. I dało mi to tyle radości, że postanowiłam zarazić Groszka swoją miłością do wody. Od dzisiaj mamy więc w domu małe Krakeniątko.

Pływamy w grupie niemowląt od 3 do 9 miesiąca (po jakimś czasie pewnie przeniesiemy się do grupy dla nieco starszych maleństw, ale pozwolimy jeszcze Groszkowi trochę oswoić się z wodą). Zajęcia to chwila krótkiej rozgrzewki, po której następuje półgodzinne pluskanie i pływanie w ciepłej wodzie, pod opieką sympatycznych i troskliwych instruktorów, w towarzystwie kaczuszek i piłeczek (kolorowe, gumowe piłki, które w pewnym momencie z pluskiem wsypały się do wody, zrobiły na Groszku zdecydowanie największe wrażenie). Maluchy oswajają się z wodą i, właściwie bez wyjątków, są, co najmniej, zainteresowane. Byłam tym nieco zaskoczona, bo w końcu basen to nowe bodźce - dźwięki, zapachy, doznania, ale płacz czy okrzyki niepokoju podczas zajęć należały do rzadkości (co innego w szatni...) - nawet zupełne maluchy sprawiały wrażenie spokojnych i zrelaksowanych. 

Nasza Córka to prawdziwa ryba w wodzie. Czuje się w niej tak swobodnie, że na większość ćwiczeń nie zwróciła specjalnej uwagi, fascynując się, jak podczas codziennej kąpieli, przede wszystkim gumową kaczuszką i piłeczkami, które dostała do zabawy. Jednak im dłużej trwały zajęcia, tym bardziej była rozluźniona i tym większą przyjemność czerpała z kąpieli. Pod koniec zrelaksowała się tak bardzo, że prawie usnęła ;).

Jako że Groszek jest obecnie na etapie "mama-wyszła-do-drugiego-pokoju-czy-to-znaczy-że-odeszła-na-zawsze", po raz pierwszy do wody weszła ze mną. Bawiłam się fantastycznie. Mam wrażenie, że, o jeśli to w ogóle możliwe, dzięki wspólnemu pływaniu zżyłyśmy się ze sobą jeszcze mocniej. Każde ćwiczenie zakładało duże ilości czułości i bliskości, a to przecież to, co Groszki i ich mamy lubią najbardziej! Dodatkowym plusem jest obecność innych rodziców i innych Maleństw - wygląda na to, że, w codziennym zamieszaniu, chwile na basenie pozwolą nam na spokojną socjalizację. Ja - po wyjściu miałam mnóstwo energii. Mała znowu, z powodu mnogości wrażeń - błyskawicznie zasnęła i przespała w dzień ponad godzinę w łóżeczku! Jak na razie - same plusy. Z bólem serca przyszłotygodniowy basen powierzam Groszkotacie, który stanowczo sobie tego zażyczył. Widać - też mu się podobało.

 [Wszystkim, którzy wybierają się na basen z Maluchami - proponuję, przynajmniej po raz pierwszy, zaangażować w wyprawę kogoś do pomocy. Samodzielne przebranie Maleństwa i siebie w zatłoczonej szatni i dopilnowanie wszystkich rzeczy, które nie powinny przy okazji zginąć na pierwszy rzut oka wydaje się sportem ekstremalnym. Poza tym - Groszkotato zrobił dziś serię wspaniałych zdjęć!]


środa, 1 października 2014

Mamowostudiowo #1 - Jak studiować i nie zwariować? Na udany rok akademicki



Mam 25 lat. Przez 5 lat studiowałam MISH. Teraz zastanawiam się, czy szybciej zrobię doktorat, czy drugiego magistra. Przez całych tych 5 lat byłam w związku, po moim 3 roku wzięliśmy ślub, mamy Groszka. Byłam przez 3 lata w uniwersyteckiej sekcji pływackiej. Dorywczo pracowałam. Udzielałam się w kilku kołach naukowych, zjeździłam pół Polski uczestnicząc w konferencjach, co roku miałam stypendium. I wiecie co? Zdążyłam w międzyczasie porządnie poimprezować, narobić głupstw, popodróżować (chociaż nie lubię), wypić (całkiem niepotrzebnie) sporo alkoholu, nauczyć się grać w Fifę na PS3 i zwyczajnie zmarnować mnóstwo czasu. Z niczego nie zrezygnowałam. Mam takie życie towarzyskie, jakiego potrzebuję. Mam rodzinę, o którą dbam. Zajmuję się rzeczami, które uwielbiam. Oczywiście, czasem bywa beznadziejnie. Czasami nie chce mi się otworzyć oczu i chociażby spojrzeć na książkę. Ale jestem z siebie bardzo dumna i mam poczucie, że naprawdę się realizuję.
Nie piszę o tym, żeby się chwalić (no, może troszkę). Po prostu, jako że odniosłam, nieskromnie mówiąc, pewien studencki sukces, postanowiłam podzielić się kilkoma refleksjami na temat studiowania. Takie doświadczenia kombatanckie. Nie wszystkim te rady muszą pomóc. Mam tendencję do mierzenia ludzi własną miarą i, jeśli coś przychodzi mi łatwo, mam wrażenie, że innym też powinno. Ale wiem też, studiując ze sporo młodszymi kolegami, że mnóstwo ludzi bardzo się męczy na studiach, nie robiąc rzeczy, które mi nieraz uratowały tyłek. Więc się podzielę :).


1. Nie chcesz - nie rób!

Poważnie. To nie jest protekcjonalna uwaga wykształciucha. Studia to tylko jedna z dróg. Ani najlepsza, ani najgorsza. Albo raczej: dla jednych najlepsza, dla innych najgorsza, dla większości - taka sobie. Obecnie nie gwarantują ani dobrej pracy, ani żadnego właściwie społecznego prestiżu. Nie są kopalnią złota. Wbrew pozorom nie są też pasmem niekończących się radości, imprez i rozrywek. Nie warto marnować najproduktywniejszych lat życia na zajmowanie się czymś, czego się wcale robić nie chce. Nie chcesz studiować i z ulgą wyrzuciłeś do kosza wszystkie książki z liceum, ciesząc się, że już do nich nie wrócisz? Nie masz pojęcia co zrobić ze swoim życiem? Jesteś młody, masz czas - zrób coś innego. Pojedź do Afryki pomagać dzieciom. Znajdź pracę. Rozkręć biznes. Zaangażuj się w wolontariat. W najgorszym wypadku - nawet spokojnie, bezczynnie poczekaj.

Studiom trzeba poświęcić czas. Kiedy patrzę na swoich znajomych, których gryzie każda możliwa książka i którzy z niecierpliwością czekają na koniec każdych zajęć, na których z bólem serca postanowili się pojawić, zastanawiam się, w imię czego się tak męczą. Rozumiem, że niektórzy muszą zostać w znienawidzonej robocie, żeby wyżywić rodzinę. Ale nie na studiach! Studia to inwestycja - wymagają  ogromnego wkładu własnego: pieniędzy, czasu, skupienia, zaangażowania. A w dodatku - nie ma co się spodziewać natychmiastowych korzyści. Jeśli nie wiesz, czy będziesz robił to, co kochasz - rozważ inne rozwiązania - dokształcić się możesz w każdej chwili, kiedy już będziesz wiedział, że właśnie tego potrzebujesz.

2. Nie słuchaj dobrych rad

Sam zdecyduj, czy chcesz studiować i co chcesz studiować. Nie patrz na trendy. Nie podążaj za modą ani za koleżankami. Rodziców weź pod uwagę (szczególnie, jeśli będziesz od nich oczekiwać pomocy finansowej), ale nie traktuj ich opinii jako decydującej. Nie idź na prawo tylko dlatego, żeby zachować rodzinną tradycję, chociaż sam z całego serca pragniesz być archeologiem. Ale nie rezygnuj z marzeń o karierze prawnika, tylko dlatego, że nauczyciel, któremu podpadłeś, wmawia ci, że to trudne studia i nie dasz sobie rady. Jeśli czegoś naprawdę chcesz - jest to warte każdego możliwego wysiłku. A na dodatek - czasem nawet nie zauważysz wysiłku, który wkładasz w to co robisz, jeśli sprawia ci to radość!

3. Bądź niezależny

Zachowaj zasadę ograniczonego zaufania w stosunku do koleżanek i kolegów studentów. Szczególnie starszych koleżanek i kolegów (tak, w stosunku do mnie też). Czasem dostarczają użytecznych i cennych informacji. Częściej - sieją panikę, powtarzają plotki i miejskie legendy albo po prostu (najczęściej nieumyślnie) wprowadzają w błąd. Najlepsze zajęcia na studiach miałam z legendami wydziałów. Tymi, którzy "oblewają połowę roku" i od których "dziewczyny wychodzą z płaczem z egzaminu". Bardzo często to wspaniali, fascynujący ludzie o intrygujących osobowościach, którzy, niestety, mają ograniczoną tolerancję dla głupoty i nieprzygotowania, wiec wielu studentów ma z nimi przykre doświadczenia (:)). Nauczycieli niewyżytych/wrednych/złośliwych/gnębiących innych, żeby sobie poprawić samopoczucie oczywiście spotkasz również. Ale, jak mi powiedział jeden z mądrych i kochanych Wykładowców - jeśli przychodzisz do kogoś z góry zajmując pozycję ofiary (bo się nasłuchałeś i już wiesz, że ten człowiek cię zniszczy, niezależnie od tego, jak bardzo będziesz się uczył), to on z pewnością przyjmie rolę kata. Tak, niestety, działają ludzie. 

4. Pracuj samodzielnie

Nigdy nie uważałam, żebym coś traciła, udostępniając kolegom i koleżankom starannie opracowane przez siebie skrypty i notatki. Robię to do teraz, zyskując sobie wielką wdzięczność, która jest miła. Nie jestem jednak wcale pewna, czy w rzeczywistości im pomagam, czy może jednak szkodzę.

Zrób prosty eksperyment. Jeśli masz przed egzaminem podane zagadnienia do opracowania, wybierz spośród nich dwa, oba średnio trudne. Jedno opracuj sam (korzystając z podręczników, notatek z zajęć, Internetu - czegokolwiek). Drugie - weź z przygotowanego wcześniej (przez starszy rocznik lub twoją grupę) opracowania. Przeczytaj to opracowanie tyle razy, ile przeczytałbyś je przed egzaminem. Potem zamknij notatki i napisz, co zapamiętałeś na temat jednego i drugiego problemu. Jeśli lepiej opisałeś drugi (a podszedłeś do sprawy uczciwie) - uczysz się zupełnie inaczej niż ja, do czego masz prawo. Prawdopodobnie jednak lepiej zapamiętałeś i zrozumiałeś pierwszy. Bo zająłeś się nim sam. W porządku, ale nie mam czasu sam opracować wszystkich zagadnień - odpowiesz. No litości! A masz czas wkuwać bez sensu na pamięć cudze notatki, które mogą być niekompletne, zupełnie niezrozumiałe, zawierać skróty myślowe, błędy, nieścisłości? BARDZO mało czasu? Przynajmniej dokładnie przejrzyj i popraw to, co zrobili inni. Nie mówię, że masz niekompetentnych znajomych. Ale każdy uczy się inaczej, inaczej myśli, inne rzeczy wie, inne uznaje za oczywiste, innych nie rozumie! 

5. Uczestnicz w zajęciach

Nie żartuję. Jeśli nie masz ekstremalnego kaca, nie wymiotujesz, nie jesteś bardzo chory (jestem ZDECYDOWANIE przeciwna chorym studentom na uczelni, szczególnie teraz, kiedy mam małe dziecko) albo absolutnie, dramatycznie i ostatecznie nieprzygotowany - przyjdź na zajęcia. I poświęć to półtorej godziny temu, co się na nich dzieje. Zrób sobie przerwę od facebooka, z koleżanką pogadaj kiedy indziej, postaraj się pokonać senność, wypij kawę i skup się. Nawet nie wiesz, ile czasu w sesji zaoszczędzisz, kiedy będziesz coś sobie PRZYPOMINAĆ, a nie rozkminiać zupełnie od zera. Może nawet doznasz na egzaminie olśnienia ("O, było o tym na ćwiczeniach!"). A w dodatku - słowo daję, a prowadziłam już zajęcia dla studentów - choćby wykładowca się uparł, że nie będzie tego brał pod uwagę, poczuje znacznie większą sympatię do osób umiarkowanie zainteresowanych tym, co się do nich mówi, niż do tych, które zajmują się czymś zupełnie innym. Nic się na to nie poradzi. To odruch. Naprawdę. 

6. Nie znęcaj się nad sobą

"Nie pójdę na imprezę, bo muszę się uczyć.", "Nie będę spał, bo mam egzamin", "Nie wrócę do domu na weekend (sic!), bo we czwartek jest kolokwium", "Strasznie tęsknię za moim chłopakiem/moją dziewczyną, ale nie mam czasu się z nim/nią zobaczyć, bo się uczę." - z takim nastawieniem z całą pewnością uznasz naukę za najgorsze, co ci się może przytrafić i wreszcie się nią porzygasz. Będzie ci się kojarzyła tylko z torturami i wyrzeczeniami. Tymczasem - nauka jest super. Imprezy są super. Randki są super. Rodzina jest super. Jedzenie i spanie też są super. Jeśli się do czegoś zmuszasz, to naprawdę, szybko ci to zbrzydnie. Daj sobie czas na inne rzeczy. MASZ ten czas. Naprawdę. Na myślenie o tym, że jesteś głodny, niewyspany, tęsknisz za partnerem/partnerką/rodziną/przyjaciółmi tracisz więcej czasu niż na zaspokojenie swoich, właściwie najważniejszych, potrzeb. A poza tym - słowo osoby, która, przez bycie nadambitną, mocno nadwyrężyła sobie zdrowie - NIE jesteś niezniszczalny. MUSISZ jeść i spać. W sesji także. Jedna zarwana noc cię nie zabije. Ale strategia nieorganizowania sobie czasu, a potem siedzenia po nocach i modlenia się, żeby kofeina nie przestała działać akurat podczas egzaminu jest ekstremalnie szkodliwa i, na dodatek, ekstremalnie nieskuteczna. Słowo.

 Jutro wracam na uczelnię. Zaczynam od roli wykładowcy. Drżyjcie, Studenci, mama wraca do pracy ;).