poniedziałek, 15 grudnia 2014

Zdrowotne prawo dżungli

No i stało się. Zachorowało się nam. Groszek zagorączkował (bez przesady, w porywach 38,5), niespecjalnie się tym przejął, witalność wzorowa,  po dwóch dniach mu przeszło. Mierzę, obserwuję, dmucham na zimne,  ale mam nadzieję,  że to jednak koniec. Może zęby albo tak właśnie poradziła sobie z maminym choróbskiem. Bo mama poległa w starciu z angina ropną i z ciepłego łóżeczka pisze wieści z frontu.

O naszej przychodni można powiedzieć całe mnóstwo dobrych rzeczy. Na przykład, nasz pediatra jest złoty - cierpliwy, mądry, wyczerpująco odpowiada na pytania i ma przemiłe podejście do dzieci. Przychodnia jest bliziutko,  akurat na tyle, żeby nie paść,  jeśli Małą, zapłakaną po szczepieniu trzeba na rękach odnieść do domu. Pielęgniarki są całkiem życzliwe i nie zaniedbują obowiązków.  Dlatego to, co tu piszę, to nie "wściekła krytyka" (złość mi właśnie mija) i apel do sąsiadów,  żeby nie, tylko nie tam. Tonietak. Pewnie są ludzie,  którzy sobie chwalą obowiązujący tam system. Ja wyszłam z diagnozą, receptą, kacem moralnym i zagwozdką, bo w sumie chciałabym mieć na to lepszy pomysł, a niestety - na razie go nie mam.

Rano, po nieprzespanej przez gardło nocy, piszę do Męża sms, bo krzyczeć do drugiego pokoju - nie da rady, że lekarz, niestety, absolutnie nieodzowny. Oględziny gardła potwierdzają konieczność. Mąż dzwoni. Dzwoni od ósmej, bo od ósmej można, dzwoni 20 minut, nie dodzwania się. Oczywiście o 8:20 numerków dawno nie ma. Pani przebąkuje, żeby przyjść, Pan Doktor kiedyś, jakoś przyjmie. Przejście się po dworze mnie przeraża, miliony zarazków w poczekalni też, na długie czekanie też się jakoś nie czuję, pech, trudno. Spróbujemy jutro. Po mojemu jednak się nie da i po wielokrotnych próbach zastraszania powlokłam się żebrać o te 5 minut wizyty, czując się zupełnie beznadziejnie, i to nie tylko fizycznie. No, bo wiecie, ze mnie taka trochę formalistka. Nie ma numerków - to nie ma, jakiś cel w tym jest, trzeba się z tym pogodzić, ewentualnie rozejrzeć się za wizytą domową albo prywatną przychodnią (pani Doktor, do której Mąż się dodzwonił, sama była chora, najbliższa prywatna przychodnia - nie odpowiada, dalej - ja sama na piechotę nie, a Mąż nie podwiezie, bo Mała nie wychodzi na dwór). Jeśli nie ma dla mnie miejsca, to nie do końca przekonuję mnie fraza "gdzieś-się-pani-przecież-wciśnie". Bo ja nie z tych, co się wciskają ani nie z tych awanturujących się (inaczej mówiąc - memeja). Idę i mam wizję omdlewających staruszek, rzężących starszych panów, kaszlących, kichających ludzi wszelkiego wieku i stanu, pomiędzy których mam się "wcisnąć". Z jakiej racji? Pojęcia nie mam. Zakładam, że hobbystycznie do lekarza nie chodzą (podobno założenie nadmiernie optymistyczne, ale jednak), więc każdemu coś dolega, każdy się źle czuje i każdy potrzebuje pomocy. Ktoś dorwał numerek - jego szczęście, wydzwaniał jak wszyscy. Niby dlaczego ma mnie przepuszczać? A co by się, do diabła, wyrabiało w tej przychodni, gdyby każdy z próbujących się zarejestrować, postanowił się "wcisnąć"?! Może po prostu zrobić kolejkę na zasadzie "kto pierwszy - ten lepszy"?

Nie przewidziałam jednak tego, co zobaczyłam w poczekalni - gromady zakatarzonych, kaszlących i bardzo cierpiących kilkulatków (na szczęście - nie było niemowląt). Może mi ktoś powiedzieć, jak ja się mam "wcisnąć", przed dziecko, któremu się oczy świecą od gorączki, które widocznie leci z nóg i które pyta, słabym głosem: "Kiedy pójdziemy, Mamusiu?"?! Ja wiem, ja też mam misję, moje dziecko w domu, mam go nie zarazić, to przecież najważniejsze, no ale kurcze, Groszek gorączki nie ma, kaszlu ani kataru nie uświadczysz, został z Tatą, dobrze się bawi, a te biedaki zaraz złapią kolejne choróbsko, bo w poczekalni lodowato, a zarazki latają i niemal je widać. No, więc czekam. Przed żadne dziecko się nie "wcisnę", nie ma siły. Siedzę w pionie, w miarę widzę ekran telefonu, próbuję się nastawić na spokojne oczekiwanie. Trwa to jakieś 45 minut. I kiedy kolejka maluchów się kończy, przychodzi trzech około-osiemdziesięcioletnich panów, umówionych na konkretne godziny. I cztery kolejne osoby w mojej sytuacji. Za mną jakiś młody, w miarę zdrowo wyglądający pan, którego zawróciłam od drzwi i powiedziałam, że takich jak on, to jest tu więcej :P. Potem pani wyglądająca na bardzo chorą, którą zasadniczo zdecydowanie powinnam wpuścić przed siebie, bo nie jestem AŻ TAK umierająca. Jeśli po kimś widać, że boli go głowa, tak, że ma trudności z otworzeniem oczu i ma ewidentne, zauważalne dreszcze, to wiem, że coś się dzieje. Ale mam tę swoją zaklepaną pierwszą lukę, też mam dreszcze, a gardło zdecydowanie więcej niż boli, więc na chwilę chowam altruizm do kieszeni. Po trzech umówionych panach, których doktor wzywa po nazwisku, następuje młoda para. Śmieją się i nie spieszą, nie wypytują gorączkowo o miejsca i godziny, więc w desperacji, kiedy lekarz zamiast wyczytać nazwisko, prosi kolejną osobę, wbiegam do gabinetu. Jest mi głupio. Właściwie o nic, poza Małą, nie pytam, słucham, potakuję, zaznaczam, że karmię, dowiaduję się, że to nie kłopot, nie rozwijam tematu, chcę być zdrowa i stąd zniknąć. Pan doktor mnie nie zaniedbuje, bada, dopytuje, nie pracuje taśmowo - trzeba mu to przyznać. Tylko w tej sytuacji mam wrażenie, jakbym na to wcale nie zasługiwała. Decyduję się poprosić o zwolnienie, wiem, że to jeszcze kilkadziesiąt sekund, mam przed oczyma tę biedną panią z poczekalni i jest mi po prostu przykro.


Ostatecznie - wymarzłam (nie miałam dreszczy przy gorączce i myślałam, że to podejrzane - już mam, wszystko w normie). Modlę się, żebym czegoś nowego nie złapać, nie przynieść Małej i żeby kogoś tą moją anginą nie uczęstować (tyle dobrego, że nie kaszlę, to tak bardzo nie sieję). Głupio mi  było potężnie i zmyłam się jak niepyszna. Ja wiem, jak ktoś chce mieć takie atrakcje, jak komfort psychiczny, niech płaci. Wiem, zwykle płacę, teraz wyszło tak, że się nie dało. Naprawdę, nie wiem, jak rozwiązać ten problem. Pan Doktor na wizycie patronażowej zaznaczał, żeby się numerkami nie przejmować, bo zarejestrować się ciężko, i z chorym maluchem od razu przybiegać, na pewno znajdzie czas. Bardzo. Bardzo. Bardzo czarno to widzę. Chociaż ze mnie trochę "matka walcząca" i w dziedzinie swojego dziecka memeją totalną nie jestem, to przecież ciągle będą tam inne dzieci, a przecież nie będziemy się licytować na kreski na termometrze i listę dolegliwości?! Nie winię lekarza. Właściwie nie winię nikogo, wada systemu, z którą trudno sobie poradzić. Bo przecież więcej numerków, to krótsze wizyty, a, choćby, dzieciom, czasem potrzeba więcej czasu. A tak jest... hmm... elastycznie.

Jako że nie lubię prowizorki, a w dżungli (to nic pejoratywnego, podziwiam ludzi, którzy potrafią walczyć o swoje, nie krzywdząc innych) z pewnością bym zginęła, postaram się wyszperać i wypytać o jakiegoś prywatnego lekarza, który, w nagłym wypadku, zbada Małą (Męża albo mnie) w domu i oszczędzi wyścigów i wyrzutów. Mam nadzieję zresztą, że się nie przyda...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz