wtorek, 21 kwietnia 2015

Mamowostudiowo #3 - Tam, gdzie pandy mają się dobrze

Piszę do Was, wreszcie wynurzywszy się z powodzi konferencji i związanych z nimi atrakcji. Konferencyjny maraton (z jakiegoś powodu wiosną do życia budzą się także naukowcy) skłonił mnie do refleksji natury okołonaukowo-warsztatowej, ale także - natury ogólniejszej. Rzecz więc będzie o szacunku dla słuchacza i o wystąpieniach publicznych.

Kiedyś usłyszałam od Naukowca-Praktyka, że ilekroć na konferencji odczytuje się referat z kartki, umiera jedna panda. Stwierdzenie jest mniej (drastycznie) żartobliwe niż rozpaczliwe, przynajmniej w mojej ocenie. Mnie w każdym razie zdarza się poczuć właśnie taką umierającą (ze zmęczenia i... znudzenia) pandą. Coraz rzadziej, na szczęście, problem jednak polega na tym, że spotkałam się już z opiniami, że "zabijanie pand" to dowód jedynego odpowiedniego przygotowania do wystąpienia.

Zatem - zaproszony prelegent wychodzi, odchrząkuje, wydobywa z eleganckiej teczki 10 stron maszynopisu (nawet gdyby czytał jak karabin maszynowy, w przewidzianych 15 minutach się nie zmieści) i przystępuje do ich odczytania. Miarowo, monotonnie, nawet nie podnosząc znad kartki wzroku, żeby nie zmienić misternej konstrukcji przygotowanych przez siebie bardzo naukowych zdań. Bez ironii - to są naprawdę misternie skonstruowane, bardzo naukowe zdania. Kompletnie nienadające się do tego, żeby ich słuchać. Może świadczy to o moich ograniczeniach poznawczo-koncentracyjno-intelektualnych, ale po 2 minutach przestaję nadążać. A może wynika to z tego, że w głowie cały czas kołacze mi się dramatyczne: "Jezu, przecież ja umiem czytać!!!". Co więcej - na tej sali siedzi cała masa magistrów/doktorów/profesorów od czytania! Dajcie nam ten tekst, zapoznajmy się z nim w ciszy, każdy sam, a potem porozmawiajmy. Będzie efektywniej. 


Zdaję sobie sprawę, że wystąpienia publiczne to coś, co wielu osobom sprawia sporą trudność. Nie wierzę, że to piszę, ale nieskromnie stwierdzę, że akurat z tym radzę sobie całkiem nieźle. Nie urodziłam się jednak z tą umiejętnością ani nie jest to żadna magiczna właściwość. Musiałam się tego po prostu szybko nauczyć - przypadkowy właściwie udział w konkursie zaowocował ostatecznie koniecznością wygłoszenia przemówienia przed pełną salą i (co "gorsza") profesorem Miodkiem. Nieśmiałość jakoś mi po tym przeszła. Trzeba próbować. Praktykować. Dlatego (tu dygresja) jestem gorącą zwolenniczką zlikwidowanych już niestety prezentacji maturalnych z polskiego. Ćwiczą one bowiem umiejętność, która przyda się właściwie każdemu - od naukowca, przez przedsiębiorcę, po sprzedawcę - umiejętność opowiedzenia publiczności o tym, co się robi. Nawet jeśli ktoś taką prezentację kupi - nikt jej za niego nie wygłosi. Będzie musiał się z nią zapoznać i umieć chociażby coś mniej więcej na temat wydukać. Zawsze coś. Mówienie do ludzi trzeba ćwiczyć. Nie "przepytywanki", nie recytację. Mówienie. Opowiadanie. O rzeczach, o których coś wiemy i o których mamy coś do powiedzenia.

Bo jak się nie ćwiczy, to się potem "zabija pandy". Bo stres, bo obawy, bo jak zacznę mówić, to przecież wszystko się posypie i zapomnę języka w gębie. A przecież konferencje naukowe są po to, żeby opowiedzieć o tym, co robimy. Co uważamy za dość ciekawe, żeby to badać i poświęcać temu kawał życia. Z czym mamy emocjonalny związek (chociaż w wielu przypadków jego status to: "to skomplikowane"). Może warto byłoby tym zainteresować też inne osoby, zamiast zalewać je falą bardzo naukowych, wielokrotnie złożonych zdań? Może warto byłoby posłuchać, co mają na ten temat do powiedzenia osoby mniej zorientowane? Może jakieś świeże spojrzenie? Odkrywcza uwaga? Trudno tego oczekiwać, jeśli odczyta się fragment wysokospecjalistycznego artykułu, z którego laik od biedy zrozumie kilka spójników.  

Praca na uniwersytecie nieodłącznie wiąże się z koniecznością publicznego mówienia. Jak w sumie większość zawodów, jeśli się nad tym zastanowić. Zdumiewa mnie, że wielu doświadczonych dydaktyków w obliczu konferencji wybiera odczyt zamiast zwykłej (a może właśnie - niezwykłej) opowieści. Przecież nikt (mam nadzieję!) nie czyta z kartki prowadząc ćwiczenia! Wiem, że paradoksalnie łatwiej mówić przez półtorej godziny niż przez piętnaście minut - w tym drugim przypadku musi być przecież precyzyjnie, w punkt i bez dygresji. Ale przecież to kwestia praktyki, którą zdobywa się siłą rzeczy. Nie chodzi o to, że nie umiemy opowiadać. Problem jest w konwencji. Bo konwencja jeszcze ciągle bywa taka, że jeśli ktoś pisze tak, że rozumiemy z tego z trudem połowę, to z pewnością oznacza, że jest arcymądry. A jeśli to jeszcze czyta, pozostawiając nas bez wzrokowego kontaktu z tekstem (i ze sobą), w związku z czym dociera do nas 1/3 - prawdopodobnie przygotował się naprawdę doskonale, akurat na Nobla. Wcale takiej możliwości nie wykluczam. Jednak trudno mi to ocenić, skoro nie rozumiem. Tak, król jest nagi, jestem wykształcona i, pochlebiam sobie, niegłupia, ale jak ktoś mi czyta (spiesząc się, bo moderator stuka w tarczę zegarka) 10 stron naukowego tekstu o czymś, na czym znam się w ograniczonym zakresie, to NIE ROZUMIEM. Nie wstyd mi. Na pierwszym roku studiów jeden z Wykładowców, takich najlepszych, którzy mówią tak, że nie można przestać słuchać, powiedział nam, że referat z kartki to brak szacunku do słuchaczy. I, chociaż to dość mocne stwierdzenie (z drugiej strony ciągle nie tak, jak te pandy...), mam je zawsze gdzieś z tyłu głowy.

Dlatego kiedy wybrałam się na konferencję, której organizatorzy wprost zastrzegli, że czytania z kartek sobie nie życzą, nastawiałam się na fantastyczne przeżycie. I się nie zawiodłam :)!

środa, 1 kwietnia 2015

Wychowanie to nie symulator lotu

Przy okazji przygotowywania się do prowadzenia zajęć, poczytałam sobie jakiś czas temu trochę o tym, jak działają symulatory, które mają przygotowywać pilotów do pracy. Co zrozumiałe - symulator nie ma na celu jak najdokładniejszego odzwierciedlenia rzeczywistości, przynajmniej nie na dalszych etapach szkolenia. Chodzi o to, żeby tę rzeczywistość "zagęścić" - naładować w jeden lot tyle nieprzewidzianych zdarzeń, anomalii pogodowych, ptaków wkręcających się w śmigło i innych niespodzianek, żeby pilot był gotowy na wszystko i nauczył się reagować na różne cuda w relatywnie bezpiecznych warunkach. Mam wrażenie, że mówiąc: "W dorosłym życiu nikt go nie będzie głaskał po głowie, musi się nauczyć!" i - w związku z tym - kształtując rodzinę na wzór korporacji pod rządami szefa-psychopaty (bo przecież tacy się zdarzają "w dorosłym życiu") fundujemy dziecku właśnie taki wychowawczy symulator lotu. Tylko że w prawdziwym samolocie.

"Dorosłe życie" - brzmi poważnie i raczej nieprzyjemnie. Z jakiegoś powodu zakładamy, że jest właśnie takie jak brzmi - poważne i nieprzyjemne. Spotykamy na swojej drodze ludzi, którzy wyprowadzają nas z równowagi. MNÓSTWO ludzi, którzy wyprowadzają nas z równowagi. Przydarza się nam mnóstwo rzeczy, których nie chcemy i które rujnują nasze plany. Jesteśmy odpowiedzialni i dbamy o różne rzeczy, a one wychodzą nam średnio albo w ogóle nam nie wychodzą, chociaż bardzo się staramy. Jesteśmy już duzi i wiemy, że świat nie jest wcale miły. I z tej naszej pozycji "dużych ludzi" zamierzamy, protekcjonalnym tonem, wytłumaczyć "małym ludziom", że właśnie przygotowujemy ich do wejścia w rzeczywistość, w której każdy lot odbywa się podczas burzy z piorunami, a co drugi - psuje nam się silnik.

Źródło: http://www.flickr.com/photos/whiteafrican/206046199
Zakładając, że musimy przygotować nasze dzieci na to, że "nikt ich nie będzie w przyszłości głaskał po głowie", nie głaszcząc ich, nie tuląc, nie chwaląc, nie doceniając, nie wychodząc naprzeciw wszystkim ich potrzebom, wsadzamy niedoświadczonego pilota do symulatora w trybie extreme. Jest spora szansa, że zrobi dużo, żeby już nigdy więcej nie wsiąść do samolotu, nawet w roli pasażera. Będzie się życia bało, będzie nieufne, agresywne i nastawione na walkę lub wystraszone i nastawione na ucieczkę. A świat nie jest trybem extreme. Serio. W dorosłym życiu prawdopodobnie ktoś nasze dziecko pogłaszcze, przytuli, pochwali, doceni i wyjdzie naprzeciw jego potrzebom. Nie będą tego robić wszyscy, ale ktoś się pewnie znajdzie. I wtedy będzie nam przykro, że to nie byliśmy my.

Nie ma sensu przygotowywać dziecka do życia w świecie, poprzez przekaz: "Świat jest wstrętny, więc ja też jestem dla ciebie wstrętna, żebyś był dobrze przygotowany". "Możesz sobie płakać, w dorosłym życiu nikt nie będzie na każde twoje zawołanie". Ok, w dorosłym życiu nikt nie będzie nikogo karmił ani zmieniał pieluch - może tego też zaprzestaniemy, niech się młodzi uczą? Jasne, jeśli nauczymy się, że normalne jest to, że otoczenie nas olewa, ma gdzieś nasze potrzeby i jeśli czegoś chcemy, musimy sięgnąć po to sami, najlepiej dbając przy okazji o to, żeby nie zrobił tego wcześniej ktoś inny, będziemy potrafili walczyć o swoje. Niewykluczone, że pozostawiając po sobie trupy (byle metaforyczne...). Możemy też zareagować zupełnie inaczej i konsekwentnie olewać otoczenie, skoro ono olewa nas. Jednak świat pełen ludzi tak nastawionych rzeczywiście ma szanse stać się tak nieprzyjemny, jak niektórzy chcą go przedstawiać. A tymczasem - upieram się - wcale nie jest.

Nie utożsamiam się z "rodzicielstwem bliskości". Absolutnie nie dlatego, że coś mam do tej idei, po prostu - nie poczytałam o nim dość dużo, by się z nim, z pełnym przekonaniem, identyfikować. Jeśli jednak słyszę kontrargumentację, która sprowadza się do tezy: "nie bądźmy z naszymi dziećmi blisko, bo świat jest zły", naprawdę trafia mnie szlag. Nawet jeśli założymy, że świat jest zły, za progiem czyha Bóg wie co, a o nasze dziecko nikt tak naprawdę nigdy się nie zatroszczy - sensowniejsze byłoby chyba właśnie zadbanie o nie i uzbrojenie go w taki zapas czułości i troski, żeby mogło stawić temu wszystkiemu czoła, prawda? Może i rzeczywistość nie jest cudna, nie wiem, moja jest całkiem niezła. Ale jeśli moje dziecko ma sobie radzić w życiu, to musi wiedzieć, że ma kogoś, na kogo może liczyć. I tym kimś jestem ja. Albo przynajmniej ja TEŻ . Być może będzie miało szefa-psychopatę, podwładnych-debili i kogoś, kto będzie mu codziennie rano z uporem maniaka zastawiał wyjazd z garażu. Ale ma też mnie. To ja je kocham, to ja je przytulę, to ja zrobię wszystko, żeby było szczęśliwe. Tak, być może nikt inny tego nie zrobi. Ja zrobię. Żeby rzeczywistość nie była aż tak przykra.

Rodzina to jest taki trochę symulator dorosłego życia. Mamy w niej różnych ludzi, o różnych temperamentach, różnych nastawieniach, różnych wizjach świata. Problem tylko polega na tym, że to nie symulacja - błędy, zaniedbania, krzywdy i urazy są zupełnie realne. Odczucia są zupełnie realne. Rodzina nie udaje "prawdziwego życia". Nie ma do niego przygotować. Rodzina jest tak samo prawdziwym życiem, jak cokolwiek innego. Zamiast więc zaczynać od trybu extreme, dobrze byłoby wystartować w życie w grupie ludzi, którym na sobie zależy (przynajmniej w założeniu) i którzy o siebie dbają. Robią to w różny sposób, idzie im to lepiej albo gorzej, konfliktów jest sporo, ale się starają. Powinniśmy na starcie dostać solidną dawkę poczucia bezpieczeństwa, przekonania o tym, że istnieją osoby, które udzielą nam wsparcia, które o nas zadbają, którym zależy na tym, żebyśmy byli czyści, najedzeni i zadowoleni. Wtedy uda nam się może podejść do świata z nastawieniem, który uczyni go nieco przyjemniejszym miejscem. A na tryb extreme jeszcze przyjdzie czas. W końcu każdy kiedyś był/będzie nastolatkiem, prawda ;)?