środa, 25 lutego 2015

Odczep się, Babo!*

Kiedy byłam nastolatką NIENAWIDZIŁAM gotowania. Nie mogłam nauczyć się w kuchni najprostszej rzeczy, wkurzałam się, a w efekcie moje zdolności kulinarne nie wykroczyły właściwie poza umiejętność zrobienia kanapki. No, może potrafiłam jeszcze upiec na ogniu mięso całkowicie zwęglone na zewnątrz i doskonale surowe w środku (byłam harcerką), ale na obozie też raczej wolałam siekierę niż garnek. Dlaczego? Cóż. Gotowałam zazwyczaj w cudzej kuchni. Co więcej, właścicielką owej cudzej kuchni była moja Mama (sorry, Mamuś). Oczywiście, miała rację. Nie można płukać surowego mięsa nad zlewem pełnym naczyń, należy zmieniać deski do krojenia, a nalewając gorącej wody do filtra można go popsuć. Nie zmienia to jednak faktu, że, z powodu ciągłej kontroli i patrzenia mi na ręce (którego trudno było uniknąć, bo naprawdę nie potrafiłam gotować), robiłam się jeszcze bardziej niezręczna i psułam jeszcze więcej. Wyprowadziłam się i nagle się okazało, że w swojej kuchni, na swoich zasadach, niszcząc moje własne rzeczy i marnując własne produkty, mogę się nauczyć właściwie wszystkiego.Teraz - nie ma sprawy, zupa, drugie danie i nawet co prostsze ciastka się udają (ale nauczyłam się już zasad mięsno-deskowego BHP). I, żeby nie było, nienawidzę, jak ktoś mi coś w tej kuchni przestawia albo bałagani.

Mój Kochany Mąż wraca z pracy. Jest późno, ale chciałabym, żeby chwilę spędził z Groszkiem. Oni oboje też mają na to ochotę. Siadam więc na kanapie, oni na podłodze, włączam tablet i próbuję się zrelaksować. Nie wychodzę do drugiego pokoju, bo uwielbiam patrzeć, jak się bawią. Owszem, uwielbiam, ale przecież to nie główny powód, prawda? Nie mija pięć minut, a już mimowolnie zerkam. A potem nagle dociera do mnie, że od pół godziny wydaję komendy: "No, daj jej soku", "Może pokaż jej coś, nie widzisz, że się nudzi?", "Nie pozwalaj jej na to, spadnie!", "Może idźcie się już myć, jest zmęczona"... A potem mam pretensje, że wszystko na mojej głowie a Mój Kochany Mąż nie wykazuje inicjatywy. A ma na nią chociaż milimetr? Dwie minuty? Zanim się odnajdzie w sytuacji, już musi wykonać 100 poleceń. Kiedy niby ma się zastanowić nad tym, czego dziecku trzeba i kiedy ma mu to dać, skoro ja wiem wszystko z wyprzedzeniem i intensywnie się znad ekranu tą wiedzą dzielę?

Wychodzę z założenia, że najpierw jesteśmy ludźmi, a dopiero długo potem - kobietą i mężczyzną. Mam głębokie przekonanie, że każdy może nauczyć się wszystkiego. Oczywiście, jednym coś przychodzi łatwiej, innym trudniej, ale są rzeczy, które opanować trzeba i koniec. Mam młodsze rodzeństwo, na tyle młodsze, że potrafiłam, przed pojawieniem się Groszka, zmienić pieluchę i trzymać niemowlę. W szkole rodzenia byłam chyba jedyną słuchaczką z takim doświadczeniem. Jednak prawda jednak taka, że przy Małej oboje i tak uczyliśmy się wszystkiego od zera. Ja miałam dwie lewe ręce, on miał dwie lewe ręce. Ale że oboje mamy mózgi i obojgu nam zależało - prawe ręce się odnalazły zaskakująco szybko. Nie, to nie jest tak, że skoro jest mężczyzną, testosteron sprawi, że kontakt z pieluchą go zabije. Może się nauczyć ją zmieniać tak samo jak kobieta i tak samo jak kobiecie, parę razy pewnie wyjdzie mu to gorzej. Kobieta ma jednak tę przewagę, że bardzo często porządnie i naprawdę uczy się tego wszystkiego dopiero będąc sam na sam z dzieckiem. Nikt nie widzi tego krzywo zapiętego rzepa czy źle dobranych śpiochów. Natomiast, z jakiegoś powodu, wiele kobiet (ja na przykład - na pewno) czuje się zobowiązanych do kontrolowania zajmujących się dzieckiem partnerów. Zapominamy, że my też się uczyłyśmy, nauczyłyśmy, dziecko żyje i ma się dobrze, a większość zabiegów pielęgnacyjnych da się doskonale opanować po prostu wielokrotnie je powtarzając. I kontrolujemy. A oni się poddają kontroli, bo co niby mają zrobić?

Opowiedziałam o swoim problemie Mamie, która poradziła - po prostu wychodź z pokoju. Daj im czas dla siebie. Inaczej się nie powstrzymasz. Bardzo lubię patrzeć na nich razem, ale chyba trzeba będzie to rozwiązanie wprowadzić w życie. Co z tego, że wiem, że najgorszą rzeczą, jaką można zrobić osobie, która się czegoś uczy, to patrzeć jej na ręce i komentować na bieżąco? Notorycznie to robię i jeszcze mam pretensje. Dlatego w moim domu rozpoczynam właśnie akcję "Odczep się, Babo!". Wychodzę (zaczęły mi się porządnie zajęcia na uczelni) i nie zerkam przez półtorej godziny nerwowo na telefon. Idę się uczyć do drugiego pokoju (w tym celu nawet sprzątnęłam biurko). Wie, gdzie są pieluchy, gdzie jest mleko, gdzie jest jedzenie, jakie leki podać. Poradzą sobie. Ja sobie radzę. Codziennie. On jest mądry, rozsądny, odpowiedzialny, kocha mnie, kocha dziecko, a wyobraźnię wyrobi sobie po jakimś czasie. Dlaczego nie ma niby umieć zająć się dzieckiem? Przecież wiem, że umie. Dlaczego, do diabła, nie miałabym mu zaufać? W kąpieli od początku raczej nie biorę udziału - to chwila dla nich. Jakoś dziecko zawsze jest czyste i zadowolone. A mnie ciągle, jak mi się zdarzy wpaść przypadkiem do łazienki, zdarza się rzucić jakąś uwagę. No wspaniale - myłam ją naście razy w życiu, a i tak wiem lepiej. To by było na tyle, jeśli chodzi o racjonalność.

Pamiętajmy więc - oni mają mózgi. Uczą się, tak jak my się uczymy. Chcą się nauczyć, tak jak my chcemy. Zależy im, tak jak nam. Kochają nas i chcą nam pomóc. Może im czasem nie wychodzić, bo nam też czasem nie wychodzi. Dajmy im czas. Trochę przestrzeni i wolności. Krzywo założona pielucha to rzecz na tyle szkodliwa dla rodzica, że sami szybko nauczą się tego unikać. Pomarańczowe spodenki z różową bluzeczką to nie jest może ostatni krzyk mody, ale nikomu się od tego krzywda nie stanie, na szczęście. Ba, nawet po ekstremalnym przypadku nakarmienia dziecka (no może nie niemowlaka) pizzą albo frytką, nie powinny pojawić się ofiary. Po prostu - odczep(my) się baby! A nagle się okaże, że możemy się od naszych chłopów dużo nauczyć!

*Tytuł, jak i cały tekst, opiera się na stereotypie i moim własnym doświadczeniu, z którego wynika, że akurat w tej dziedzinie to kobiety miewają większe problemy, prawdopodobnie związane z rolami kulturowo przypisanymi płciom. Ale jeśli, Chłopie, jesteś do mnie podobny - to wybacz i, oczywiście, też się od tej swojej Baby odczep!

środa, 18 lutego 2015

A ja CHCĘ jeszcze karmić piersią!

Dziwne ma to społeczeństwo podejście do matek i ich wyborów w kwestii karmienia dzieci. Karmisz modyfikowanym, z dowolnych powodów? Nawet ich nie wysłucham, tfu, zgiń przepadnij, co z ciebie za matka?! Karmisz piersią? No, tak ma być. Tylko nie myśl, że jesteś dzięki temu jakaś wyjątkowa. To twój obowiązek. Przypadkiem nie śmiej robić tego w miejscu publicznym (bo grzech i zgorszenie przecież, kawałek cycka przykryty głową dziecka i stanikiem). I nie zbyt długo (no, dwa lata to już naprawdę ekstrawagancja), bo to obrzydliwe (SIC!). Tak źle i tak niedobrze. Mam dokładnie w momencie ukończenia przez Małą roku, punktualnie o 8 rano 6 marca powiedzieć: "Nie, dziecko, pożądanym standardem jest karmienie dzieci piersią do roku, od dzisiaj cyca nie ma, choćbyś wyła całą noc"? Naprawdę?

Stanisław Wyspiański, Macierzyństwo. Jak dla mnie - najzupełniej "estetyczne".
Lekarz przy ostatniej wizycie wspomniał, że być może, w związku z alergią skórną, trzeba się będzie niedługo zastanowić nad tym, żeby Groszka odstawić od piersi (żeby łatwiej było wychwycić, co ją uczula). Wpadłam w popłoch, przyrzekłam sobie w związku z tym prowadzić specjalny zeszycik z notatkami i naprawdę rzetelnie spisywać to, co obie jemy, może się tego przymusowego odstawiania uda uniknąć (żeby uprzedzić komentarze - jeśli okaże się to konieczne ze względów medycznych - skończymy karmienie piersią i już). Bo ja chcę jeszcze karmić. Nie dlatego, że czuję się dzięki temu lepszą, bardziej wartościową, dzielniejszą matką. I nie dlatego, że nie mam ochoty naw...suwać się wreszcie mandarynek i pomarańczy albo napić wina z przyjaciółkami. Chcę karmić, bo widzę, że moje dziecko tego potrzebuje i że sprawia jej to radość. Że przytula się, czuje się wtedy bezpieczna i szczęśliwa. I nie, nie sądzę, żeby jakiekolwiek nieprzychylne komentarze były dostatecznym powodem, żeby ją tego pozbawić. Na pewno jeszcze przez rok, a może nawet dłużej, jeśli zechce.

Mówiłam już, że bardzo szanuję naszego Lekarza? Mówię to raz jeszcze, z pełnym przekonaniem. Ale metoda na odstawianie od piersi, którą nam podpowiedział, napełniła mnie przerażeniem. "Wyjedź do rodziców na dwie noce, zostaw z tatą, a potem konsekwentnie odmawiaj, bo jeszcze przez dwa dni będzie chciała". Z uśmiechem zresztą zaraz stwierdził, że metodą, która jest w naszym przypadku najbardziej prawdopodobna jest poczekanie, aż Mała sama zrezygnuje, czemu z uśmiechem przytaknęłam (pan Doktor, trochę chyba żartobliwie, sugerował nam, że Groszka rozpieszczamy - cóż, nie wstydzę się tego - odpowiadam na potrzeby mojego dziecka najszybciej i najlepiej jak umiem - może i rozpieszczam). Zupełnie nie widzę siebie w roli tej "wyjechanej" matki. Nie, nie zostawię z własnej woli Męża samego na dwa dni i dwie noce z rozdartym dzieckiem, nawet jeśli heroicznie postanowi podjąć się tego zadania. Po prostu nie. Czymś innym byłoby, gdybym dostała szansę życia i musiała na kilka dni wyjechać, powiedzmy, na konferencję. Jeśli naprawdę nie moglibyśmy pojechać razem, cóż, pewnie bym tę rozłąkę, za zgodą wszystkich potencjalnych opiekunów, rozważała. Ale "tak sobie"? Kurczę, ja nie jestem dla niej tylko źródłem mleka, a Mąż nie będzie pełnił roli zła koniecznego. Wiem, że łatwiej jest dziecko odstawić od piersi, kiedy nie widzi matki. Będę MUSIAŁA niedługo zacząć wychodzić z domu na dłużej niż do tej pory i to pewnie będzie pierwszy krok kierunku pożegnania z piersią. Ale nie jestem gotowa na sztuczne stworzenie sytuacji, kiedy długo mnie nie ma, tylko po to, żeby przed uciec przed problemem i zostawić z nim Bogu ducha winnego faceta i jeszcze bardziej Bogu ducha winne dziecko.

Nie wiem, czy mi się ten koncept sprawdzi, ale myślę, że im dziecko starsze tym łatwiej je przekonać (nie werbalnie, bo to pewnie jeszcze nie ten poziom, ale pokazując to i cierpliwie próbując), że może dostać zamiast mleka z piersi inne smaczne jedzenie i porcję buziaków od mamy. Że możemy spędzać wspólnie razem czas, blisko i spokojnie, niekoniecznie na karmieniu. Że zamiast tego przed spaniem się poprzytulamy, poczytamy książeczkę i pośpiewamy kołysanki. Może się nie uda. Może w końcu postanowię po prostu tak się upić, że mi nawet do głowy nie przyjdzie, żeby dać dziecku pierś przez następnych parę dni, z obawy przed przekazaniem procentów. Ale najpierw spróbuję inaczej.

Kurcze, to brzmi jakbym oceniała osoby, które odstawiały "metodą radykalną". Przepraszam. Moja Mama mniej więcej tak robiła, ani ja ani siostra nie mamy po tym żadnej traumy. To nie o to chodzi. Pewnie postępowałabym i myślała zupełnie inaczej, gdybym miała problemy z laktacją, musiała koniecznie wrócić na pełen etat albo była wykończona conocnymi pobudkami. Gdybym zwyczajnie, po prostu tego CHCIAŁA. To matka musi zdecydować, że chce odstawić dziecko od piersi i kiedy chce to zrobić. Fajnie by było, gdyby dziecko też było na to gotowe, ale to nie zawsze jest możliwe. Ja decyzji jeszcze nie podjęłam. I już. Jak będzie trzeba - to odstawię radykalnie. Tylko że nie będę udawała, że nie jest mi przykro i nie dam sobie wmówić, że nie-powinno-bo-to-już-czas.

I wiecie, co mnie najbardziej irytuje? Po prostu "ogółu" nie interesuje to, czego chcemy i jak decydujemy. Kiedy już przejdziesz przez pierwsze tygodnie karmienia, które bywają trudne, kiedy już przestaną krwawić ci sutki, przestaniesz drżeć, czy leci i czy leci dość, nauczysz się postępować z zastojami i przystawiać dziecko w dowolnej pozycji - zaraz dowiadujesz się, że czas z tym skończyć. Parę "złotych myśli":
"Czy ty na pewno masz jeszcze pokarm?" - Ech, nie, wcale nie zdarza mi się jeszcze czasem przemoczyć bluzki, po prostu uparłam się, żeby dziecko przy sobie na siłę zatrzymać, ono na pewno woli kotleta, a rośnie, bo w tajemnicy samo robi sobie i popija mleko modyfikowane i wsuwa dodatkowe zupki, kiedy nie patrzę (to by wyjaśniało problemy ze znalezieniem uczulających produktów ;)).
"Poczekaj, może stracisz pokarm, to problem się rozwiąże" - Jezu, ale ja nie mam żadnego problemu! I nie dlatego mówi się o "stracie pokarmu", że to doświadczenie miłe i pozwalające łatwo i przyjemnie rozstać się z karmieniem piersią. Znam mamy, które to spotkało, jakoś nie słyszałam euforycznych relacji. Być może stracę pokarm. Mimo że karmię już prawie rok, spróbuję wtedy o niego zawalczyć, bo dla mnie to żadne rozwiązanie.
"Zawsze możesz zajść w drugą ciążę" - Wtedy podobno pokarm zmienia smak i dzieci odrzucają pierś. No hit sezonu (nawet jeśli to tylko żart)! Ile ja mam mieć tych dzieci, skoro każde będę odstawiała tą metodą?! Może pójść w dziesiątki! I kto w ogóle powiedział, że planuję w najbliższym czasie (czy w ogóle kiedykolwiek) powiększenie rodziny?
"Karmienie piersią starszego (niż roczne? dwuletnie?) dziecka jest NIEESTETYCZNE" - nie no, argument z estetyki jest tu decydujący. Nie to, czego dziecko potrzebuje i czy nie dałoby się może, w wieku lat kilku, tej potrzeby zaspokoić inaczej. Jak zwykle - coś się komuś NIE PODOBA i dlatego ma tego nie być. Czy jeśli istnieją sklepy z ciuchami, w których połowa asortymentu to dla mnie absolutne zaprzeczenie dobrego smaku, to oznacza, że ktoś powinien na poważnie liczyć się z moją opinią i te sklepy likwidować? A może powinnam napisać artykuł o tym, że osoby noszące, powiedzmy, panterkę do kwiatków powinny być piętnowane, bo JAK TO WYGLĄDA? Litości.

Zdenerwowałam się. Miałam parę rozmów o karmieniu ostatnio i zrobiło mi się po tym wszystkim zwyczajnie przykro. Wiem, że kiedyś trzeba będzie skończyć. Może trudno w to uwierzyć po tym emocjonalnym tekście, ale nigdy nie uwielbiałam karmić piersią, to nie jest moje hobby, bez którego nie będę mogła żyć. Jednak trudno mi pozbawić moje dziecko czegoś, co mogę mu dać bez problemu i co sprawia mu tyle radości (musielibyście widzieć tę "opitą" minkę - sama rozkosz :)). To będzie trudne dla nas obu i chciałabym po prostu usłyszeć raczej głos wsparcia i zrozumienia niż "dobrą radę" i sugestię, że histeryzuję, chociaż wiem, że także te "dobre rady" płyną z naprawdę (i bez cudzysłowu) dobrych serc.

środa, 11 lutego 2015

Trzy bramy dalej...

[To nie jest "normalny" post. Nie wrzucę go na fejsa. Nie udostępnię znajomym, chociaż może powinnam. Ale mam wrażenie, że jest ważniejszy od innych. Albo może po prostu bardziej potrzebuję go napisać.]

Siedziałyśmy na jednym trzepaku i jadłyśmy lody za 30 groszy. Taką zamrożoną wodę w foliowym woreczku. Może nawet jej te 30 groszy pożyczyłam. Albo ona pożyczyła mi. To były jedne z tych niewielu wakacji, kiedy mogłam wychodzić na podwórko - byłam na to już wystarczająco duża, ale jeszcze nie dość, by wiedzieć, że z jakiegoś niewyjaśnionego powodu należymy do innych rzeczywistości. 

Ona pewnie to wiedziała, tak jak jej bardziej doświadczone znajome, które odnosiły się do mnie z wyraźną nieufnością. Czasem wymieniała z nimi jakieś uwagi półgłosem, a ja niewiele z tego rozumiałam. W końcu co złowrogiego mogło być w pytaniu: "Co u ciebie na chacie"? Była ode mnie sporo młodsza, a pewnie i tak spoglądała na mnie z góry, czego naiwnie nie dostrzegałam, ciesząc się, że mam się z kim pobawić. Była szczuplutka i drobna. Miała duże, ładne oczy, chyba zielone.

Potem poszłam do gimnazjum i przestałam wychodzić na podwórko. Nie miałam czasu, bywało że wracałam do domu dobrze po zmroku. Zresztą stawałam się częścią zupełnie innego świata. Zdumiewająco innego świata. Mijałyśmy się czasem, zawsze rozpoznawałyśmy i zawsze witałyśmy. Nawet kiedy spotkałam ją z wózkiem (zaczynałam dopiero studia, wiedziałam, że jest dużo młodsza) i z jakimś facetem, z którym się głośno kłóciła, przywitała się ze mną i uśmiechnęła. Chyba zresztą byłam wtedy na spacerze ze swoim przyszłym Mężem...

Niedawno dowiedziałam się, że została śmiertelnie pobita przez partnera.

Dowiedziałam się o tym, siedząc na puszystym, białym dywanie, w domu moich kochających Rodziców, układając klocki z ukochaną, wyczekaną, zdrową Córką, której Ojciec nie widzi poza nami świata i nie wyobrażam sobie, żeby chociaż pomyślał na poważnie o tym, że może na mnie podnieść rękę. To nie jest wcale moja zasługa.

Wiem. Mogłam urodzić się trzy bramy dalej, Koleżanko.

piątek, 6 lutego 2015

A moje dziecko (dosta)je słodycze!

To jakieś takie dzisiaj niemodne. Nic chwalebnego, ten wykrzyknik w tytule to tak z przekory. Ale wstydzić się też nie ma czego. To, że Groszek czasem dostanie coś słodkiego, nie oznacza, że wciąga batoniki i landrynki na śniadanie, obiad i kolację, drugie śniadanie, lunch, podwieczorek i właściwie w ogóle w kółko (nie zgodziłaby się na to, woli moje mleko ;)) i że krzywi się na warzywa/owoce/mięso/cokolwiek innego. Rozumiem rodziców, którzy, z różnych powodów, postanowili swojemu Dziecku nie dawać słodyczy. Rodzicielski wybór, nic mi do tego. Ale robienia z tego ideologii i mieszania z błotem tych, którzy postępują inaczej - nie rozumiem. Przecież chyba każdy rodzic dąży do tego, żeby jego dziecko jadło zdrowo i rozsądnie? A jak się do tego doprowadzi - to nie aż takie istotne, prawda?

Fajnie, że coraz więcej osób jest świadomych tego, co zdrowe, a co nie. Że mówi się o tym, że w jedzeniu jest mnóstwo badziewia. Że pilnuje się, żeby dzieci jadły mądrze. Fantastycznie, że są rodzice, którzy żyją superzdrowo i dają dzieciom dobry przykład. Ja nie jestem specjalistką od żywienia ani dorosłych, ani (tym bardziej) niemowląt. Niedawno, bo dopiero po usamodzielnieniu się, nauczyłam się gotować cokolwiek jadalnego. Szału nie ma, ciasta dalej mi nie wychodzą. Na pewno zgadzam się z tym, że dziecko nie potrzebuje do życia szalonych ilości cukru. Zresztą - nasz Groszek, ku zdumieniu otoczenia, za rzeczami bardzo słodkimi nie przepada - słodkimi kaszkami pluje na metry, więc szybko trzeba je było zastąpić niesłodzonym kleikiem ryżowym. Nie mówiąc już o tym, że próby podania jej jakiegokolwiek leku "dla dzieci" (czyli słodkiego jak diabli) przypominają nieco próby podania tabletki kotu. Tak już ma. Woli owocka. Może dlatego nie czuję ze strony słodkości jakiegoś szalonego zagrożenia?


Ja wiem - po co podawać słodycze, skoro Dziecko smaku cukru nie zna i nie potrzebuje? Pewnie, racja - dlatego Mała dostała słodkie, kiedy się już oswoiła z warzywami, owocami, mięsem, rybką, zasygnalizowała swoje smakowe preferencje i dała nam wyraźnie do zrozumienia, że istnieje sporo rzeczy, które je po prostu z przyjemnością. A dlaczego w ogóle dostała? 
  • Bo nie zamierzam przed nią udawać, że u nas w domu nie je się słodyczy (bo się je i to czasem w zdecydowanie nadmiernych ilościach), a równocześnie nie chcę zajadać się na jej oczach ciastkami, mówiąc jej, że ona nie może, bo to niezdrowe. Nie zamierzam też przy dziecku pić alkoholu. Po prostu nie. Już starczy, że muszę jej tłumaczyć, czemu nie może spróbować mojej kawy. Wychowanie bez przykładu jest bez sensu. I na dodatek - kłóci się z moim pojęciem moralności. Jeśli sama - dorosła, świadoma, (podobno) mądra nie umiem czegoś osiągnąć - nie mam żadnych podstaw, żeby wymagać tego od dziecka.
  • Bo uważam, że dziecko powinno powoli poznać wszystkie smaki i nie traktować słodyczy jako jakiejś szalonej atrakcji - w końcu to jedzenie jak każde inne, niektóre słodkie rzeczy są zdrowe, a niektóre kwaśne - niezdrowe, nie ma z czym walczyć. Zresztą, w pewnej chwili stracę kontrolę (stracę na pewno, przecież nie będę za dzieckiem do osiemnastki łazić krok w krok i cenzurować) i wolałabym, żeby Mała nie rzuciła się wtedy na czekoladę jak szalona (bo przecież, przyznajmy, czekolada jest DOBRA i trudno się od niej oderwać), bo mama nie patrzy.
  • Bo nie wierzę, żeby w małym kawałku domowego ciasta lub w biszkopcie była jakaś szalona ilość śmiercionośnych toksyn. Ba, jestem przekonana, że ciasto Babci jest zdrowsze od wielu "kupnych", niesłodkich produktów - przynajmniej wiem, co Babcia do tego ciasta wrzuciła. Zresztą - można upiec ciasto bez cukru, bez masła i bez jakichkolwiek innych niepożądanych dodatków - nawet mnie się kiedyś to udało.
  • Bo nienawidzę gadania o odchudzaniu niemowląt. Przepraszam za ostry ton, ale akurat tego naprawdę nienawidzę. [Nie utożsamiam niedawania dzieciom słodyczy z odchudzaniem dzieci, czy, broń Boże, z niekarmieniem dzieci!] Kiedyś się niemowlęta przekarmiało i było to zdecydowanie złe i niezdrowe. Teraz się coraz częściej niemowlęta odchudza i z pewnością nie ma w tym też niczego dobrego. Nie mówię o stanach chorobowych. Mówię o maluchach, które są naturalnie pulchne i już. Gdzie to mają spalać, skoro dopiero zaczynają porządnie się ruszać? Jasne, że rozsądniej dać jabłko niż batona, to chyba nie ulega kwestii. Ale wmawianie dziecku od maleńkości, że jedzenie trzeba reglamentować, że uczucie głodu jest spoko i że ma być szczupłe, bo się tego od niego wymaga - przecież to jest prosta droga do zaburzeń odżywiania! Rany, mamy to szalone szczęście, że możemy spokojnie wykarmić nasze dzieci (przecież tak wielu rodziców nie ma tego komfortu), a my próbujemy, bez wskazań medycznych, ograniczać im jedzenie?! Kiedy gdzieś czasem natrafiam na pytania, jak odchudzić niemowlę (o wadze w górnej granicy normy lub z lekką nadwagą, nie chorobliwie otyłe), od razu mam ochotę swoje, jak najbardziej dożywione i dobrze wyglądające, dopchnąć jakąś szaloną porcją ciasta, tak w ramach przekory ;).
  • Bo, chociaż to nie jest argument merytoryczny, jadłam słodycze i żyję. Moja Siostra jadła - i żyje. Jemy wszystko. Uwielbiam słodycze. Uwielbiam warzywa. Uwielbiam owoce. Uwielbiam kasze, ryby, chude mięso. Nie mam żadnych problemów z wagą, nie mam żadnych problemów ze zdrowiem (BO SIĘ RUSZAM, jeśli można zrobić ideologię z niejedzenia słodyczy, to z nakazu ruchu też można). Ze względu na (rozsądne) reglamentowanie słodyczy w domu rodzinnym (i stanowczy wymóg dzielenia się), zachłysnęłam się po wyprowadzce tym, że bywam długo sama  i mogę wtedy na obiad wciągnąć tabliczkę czekolady i paczkę cukierków, zapić colą i nic nikomu do tego. A potem mi się to po prostu znudziło. Teraz wolę kupić winogrona albo jabłka, wodę mineralną i ugotować zupę-krem.
  • Bo wszystko jest dla ludzi. Tak uważam. Ważne jest, żeby jeść zdrowo, rozsądnie, z umiarem, smacznie i przyjemnie. Od wszystkiego, niestety, można się także pochorować. Mamy w rodzinie Pasjonatkę, która odżywia się bardzo zdrowo, bo ją to fascynuje i to lubi (zawsze ją podziwiałam, bo gotowała oddzielny obiad dla siebie i oddzielny dla męża i synów, którzy zjeść lubią i jakoś nie przypominają królików, które wyżyją na "samej sałacie"). Ma ona równocześnie słabość na przykład do... kiszonych ogórków albo kapusty. Potrafi je przedawkować i kiepsko się po nich czuć. A takie przecież zdrowe!
  • Bo to nie jest warte walki. Warto, owszem, wykształcać u dziecka dobre nawyki - niech wybiera to, co zdrowe, żeby później nie musieć walczyć z nadwagą. Niech więc nie wsuwa bez sensu wszystkiego, co wpadnie w ręce. Ale też - niech zna smak słodyczy i umie się zatrzymać po kostce czekolady, zamiast zjadać tabliczkę dziennie, bo nareszcie może, bo nikt nie patrzy. Niech się rusza, bo to miłe, przyjemne, bo sport kształtuje postawy i jest świetną rozrywką. Niech nie rozpacza, że zjadło ciastko, tylko niech wie, że potem na kolację sałatka, a rano do szkoły spacerem, zamiast samochodem. I niech się akceptuje i lubi, cholera, nawet z fałdką na brzuchu, cellulitem, dużym tyłkiem i szaloną ochotą na słodkie!
/Aha. Babcie, które dają dzieciom słodkości wbrew zakazom rodziców (i w ogóle, w jakikolwiek sposób podważają rodzicielski autorytet, nawet nieświadomie) robią, pewnie w bardzo dobrej wierze, zdecydowanie krecią robotę. Tylko to temat na inny post./

[Tekst trochę zainspirowany tym. A może raczej - publikacja zainspirowana, bo temat za mną chodził od dawna, tylko trochę się bałam, że wsadzę kij w mrowisko.]