wtorek, 26 sierpnia 2014

Młoda, zdrowa, bez nałogów (?) ;)

Wpis "kolonijno-komórkowy" doczekał się bardzo mądrego komentarza. O tym, jak bardzo chcemy oceniać (często negatywnie) to, co po prostu w świecie się zmienia, na naszych oczach (więc brak nam perspektywy) i czego uniknąć się zwyczajnie nie da. Postanowiłam trochę tę myśl rozwinąć. Trochę o tym, od czego jestem uzależniona.

Czy jestem uzależniona od telefonu komórkowego? Od laptopa? Tak. Tak myślę. Mniej więcej w takim stopniu, w jakim jestem uzależniona od lodówki. Prysznica. Kuchenki. Wielu innych rzeczy, których nasi przodkowie nie mieli i musieli sobie bez nich radzić. Jasne, że można trzymać jedzenie na balkonie/w ziemiance/nie trzymać w ogóle, kąpać się w jeziorze i gotować na ognisku. Żeby było śmieszniej - robiłam to wszystko i było, na krótką metę, całkiem przyjemnie i zabawnie. Ale czy to dowodzi tego, że lodówki/prysznice/kuchenki nie są w gruncie rzeczy całkiem dobrym rozwiązaniem? Naprawdę łatwo "uzależnić się" od rzeczy, które ułatwiają życie. Czy to na pewno takie złe?

Tak - wymienione "gadżety" ułatwiają mi życie. Tak - trudno żyje mi się bez nich. Tak - nie uważam, żeby "odstawianie" ich miało jakiś głębszy sens. Nie - myśl o ich utracie nie wywołuje u mnie specjalnej histerii. Tak - zdarzają się sytuacje, w których wywołuje co najmniej irytację. Kiedy mam pracę i pada komputer - wpadam w irytację. Kiedy mam przyjęcie albo sporą ilość mrożonek i pada lodówka - wpadam w irytację. Kiedy muszę się gdzieś pilnie dodzwonić i pada komórka - wpadam w irytację. Jakoś to wszystko zdaje się dość zdroworozsądkowe, jak na syndrom odstawienia. Oczywiście - jakoś kiedyś dało się żyć bez komórki. Jasne. Bez, proszę wybaczyć, kibla, też się dało. Nie wiem, czy to najlepszy argument przeciwko toaletom. Nie - nie mam problemu z wyobrażeniem sobie tygodnia bez komputera/komórki/lodówki/prysznica/kuchenki. Tak - z przyjemnością po tym tygodniu wróciłabym do używania swojego ułatwiacza.
 
Często się o tym zapomina, ale wynalazek druku był uznawany za "dzieło szatana". Zmieniał wszystkie dotychczasowe przyzwyczajenia, rewolucjonizował sposoby przekazywania informacji i, cóż, równocześnie powoli wyjmował nieograniczoną władzę z rąk tych, których pozycja, jako dysponentów tego, co czytane i pisane, była wcześniej niezagrożona. Z perspektywy czasu na przeciwników idei druku (nie zawsze tylko broniących własnego interesu, czasem wskazujących na całkiem realne minusy) patrzymy jak na zupełnych ciemnogrodzian. Problem polega na tym, że, oceniając zjawisko, które powstawało na ich oczach, nie byli w stanie dostrzec wszystkich jego aspektów. Ludzie boją się zmian. Im większe zmiany, tym bardziej się boją. Ja też się boję. To trochę tak, jak obawa przed ciążą czy pojawieniem się dziecka - przecież w moim życiu wszystko się zmieni, jak ja sobie teraz poradzę? No właśnie - poradzisz sobie i świat sobie poradzi, bo radził sobie z dużo poważniejszymi zmianami, niż pojawienie się paru brzęczących, mieszczących się w kieszeni urządzeń. I wiele z nich ostatecznie zmieniło go na lepsze.

Jasne, że uzależnienia są złe. Jasne, że jeśli ktoś szaleje, bo mu się zabierze telefon na godzinę, to warto zastanowić się, czy nie ma jakiegoś problemu. Oczywiście pod warunkiem, że nie zabierze mu się go w momencie, w którym musi wykonać superważny telefon, bo wtedy z pewnością ma problem, tylko nie taki, o jaki nam chodzi.  Nienawidzę, kiedy psuje mi się Internet. Nienawidzę, bo mam nienormowany czas pracy i właściwie w każdej chwili ktoś może chcieć się ze mną skontaktować, a ja nie lubię ignorować ludzi. Może oznacza to, że jestem uzależniona - nie kłócę się. Ale dzięki temu nie muszę 3 miesiące po porodzie zostawiać dziecka na kilka(naście) godzin dziennie, żeby utrzymać rodzinę. Jestem też uzależniona od lodówki (nie mam czasu na codzienne zakupy), od prysznica (bez codziennej kąpieli nie umiem żyć) i od druku (który jest moim podstawowym narzędziem pracy). Nie wymienię tych nałogów lekarzowi (chociaż, gdybym jeszcze kiedyś w życiu, nie daj Boże, miała trafić do szpitala, to może o nich, szczególnie o prysznicu i lodówce, wspomnę...), ale jakoś się ich nie wstydzę. Taka to potworna choroba cywilizacyjna.

A swoją drogą - potępianie różnych wynalazków "bo tak" i "bo młodzież taka zła i nie szanuje" mocno szkodzi merytorycznej dyskusji. Zmiany są nieuniknione i żadne zaklęcia ich nie powstrzymają. Mogą iść w dobrym albo złym kierunku, to jasne. Ale jeśli się je obserwuje, poznaje, rozważa i, czasem, kieruje na właściwsze tory - można naprawdę wiele osiągnąć.

sobota, 23 sierpnia 2014

O miłości - wpis okolicznościowy

On ją dostrzegł nagle, ona go dojrzała
I świat im zniknął z oczu, jak z dmuchawca puszek.
Ciało - jak powietrza - zapragnęło ciała
I czujnie się jęły obwąchiwać dusze.
Tyle niepewności i odwagi tyle!
Żadne nie wiedziało, że tylko przez chwilę...
J. Kaczmarski, Legenda o miłości

Od pierwszego spotkania ludzi, którzy już wcześniej wiele o sobie słyszeli, w małej, nadmorskiej miejscowości - minęło ponad 9 lat. Od pewnej chłodnej, sierpniowej, przegadanej nocy, z pierwszym pocałunkiem na mostku - dziś właśnie mija 8. Najpierw trochę ponad 5 lat interwałów tęsknoty i szczęścia (czyli związku na odległość), potem - prawie 3 lata już całkiem wspólne - małżeńskie. Chyba wtedy, na mostku, już trochę się tego spodziewałam...

Nie sądzę, żebym znała uniwersalną receptę na udany związek. Wiem tylko, że nam, do tej pory, się udaje. Nie "tylko przez chwilę". I wydaje mi się, że wiem dlaczego, więc spróbuję o tym coś napisać. Może być momentami ckliwie i słodziutko. Wybaczcie. To takie świąteczno-rocznicowe pisanie, kiedy ze wzruszeniem patrzy się na miniony kawał wspólnego życia i, całkiem świadomie, puszcza w niepamięć kryzysy, pretensje, awantury i codzienne, wyprowadzające z równowagi drobiazgi. Żeby było jasne - było ich (i jest) całkiem sporo (chociaż może nie bardzo dużo). Ale dzisiaj po prostu nie zamierzam o nich pamiętać!

Jesteśmy przede wszystkim przyjaciółmi. Już kiedyś o tym gdzieś pisałam i mówię wszystkim, zawsze. Po 8 latach nadal mamy o czym gadać. Nawet jeśli kłócimy się i dyskutujemy do rana na temat filozofii spłacania weksli (i wcale nam nie przeszkadza, że totalnie się na tym nie znam) albo pokładamy się ze śmiechu, sprawdzając, na jaką literę zaczyna najwięcej niebeznadziejnych imion męskich (to zupełnie świeże osiągnięcie - naprawdę dobra zabawa ;)). Możemy się poszturchiwać, dokuczać sobie i ciągle jeszcze nie umieć przegrywać ze sobą nawzajem. Nie jesteśmy jak księżniczka i rycerz na białym koniu. Nigdy zresztą nie chciałam być księżniczką, wolałam raczej tworzyć rycerski duet. Mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że mój Mąż zna mnie najlepiej. Pewnie nawet lepiej niż ja sama siebie znam. Dzięki temu nie muszę zrywać się rano i malować, zanim mnie zobaczy (słyszałam o kobietach, które tak robią nawet po ślubie... dla mnie - zgroza...) i nie musiałam nadmiernie zastanawiać się, jak wyglądam podczas porodu. Nie muszę też udawać, że nie jestem smutna, zmęczona lub wściekła, kiedy jestem smutna, zmęczona lub wściekła (a przecież, jeśli trzeba, umiem to robić bardzo dobrze). To taki komfort, że kiedy jesteśmy razem czuję się tak swobodnie, jakbym była sama, jednocześnie wiedząc, że jest obok ktoś, na kogo mogę liczyć...

Ale prawdę mówiąc - stworzyć poważny związek raz, a porządnie - to dar od losu. Zapomnieć o miłosnych dylematach (łatwo, jeśli ostatnie miało się w wieku lat 16), o niedotuleniu i niepewności siebie... Tacy z nas szczęściarze. ...bez żadnej zasługi,/ pierwsi lepsi z miliona, ale przekonani,/że tak stać się musiało - w nagrodę za co? za nic... Cóż, może u nas to rodzinne (zawsze mnie niezmiernie wzrusza to, że obie pary naszych Rodziców są razem od wczesnej młodości...)... W każdym razie - dzisiaj dziękuję, bo nie zawsze pamiętam o tym, że na co dzień też warto...

W tym roku świętujemy nieco inaczej, niż tradycyjnie - wyprawa na ulubiony mostek z szampanem musiała zostać odłożona, tak samo jak wizyta w ulubionej kawiarni. Zamiast tego - była pizza z Groszkiem, wspólny spacer i mnóstwo śmiechu. W ogóle - lubię tę rocznicę. Obchodziliśmy ją od początku, obdarowując się własnoręcznie wykonanymi prezentami-pamiątkami, na które pomysły czasami obmyślałam dobrych parę tygodni. Rocznica ślubu, to sprawa poważna. Świętujemy ją też trochę bardziej na poważnie i z elegancją (to w końcu też czasem potrzebne) - kolacja, świece i takie tam... A kiedy wspominamy nasz pierwszy pocałunek, o czwartej nad ranem, z widokiem na oświetlony Ostrów Tumski (niestety - poznański ;)), możemy się przed sobą nawzajem przyznać, że jakby to było wczoraj, że wcale nie tak dawno i że nie jesteśmy wcale tacy bardzo dorośli...

[Uciekam więc, do wieczora z jakąś lekką komedią, czipsami i bezalkoholowym piwkiem. A na zdjęciu - cóż, chwalę się pomysłowym, rocznicowym prezentem.]

środa, 20 sierpnia 2014

Nasze piękne wiejskie wakacje

A więc wróciliśmy. Było trudno (może nie aż tak bardzo, bo miasto przywitało nas miłą pogodą i odurzającym zapachem mirabelek), ale trzeba, cóż... Spędziłyśmy z Groszkiem upojne dwa tygodnie w wiejskim domu Groszkodziadków. I mimo że gdzieś w głębi ducha cieszę się, że przeprowadzka nastąpiła po moim okresie nastoletniego buntu, jestem moim nowym domem rodzinnym naprawdę zauroczona.
 
Spędzanie czasu na wsi sprzyja refleksjom natury wszelakiej. Oto kilka z nich:
  • Żeby móc mieszkać na wsi, trzeba mieć prawdziwy ład wewnętrzny. Tam jest po prostu Spokojnie. Przez duże "S". Nie ma kompletnie nic, co zagłuszałoby to, co dzieje się w głowie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu spędzałam chwile (krótkie, bo krótkie, na więcej brakło sił psychicznych) bez komputera/telewizora/muzyki w tle, sama ze swoimi myślami. Do pozostania w tym stanie permanentnie chyba trzeba dorosnąć...
  • Żeby móc mieszkać na wsi, trzeba lubić siebie. I mieć w nosie to, co myślą o tobie inni. Po pierwsze - bo anonimowości nie ma tam ani trochę. Po samotnej wycieczce z Groszkiem do sklepu, złapałam się na tym, że podszepnęłam Tacie, by przy okazji wspomniał w nim coś o moim Mężu (żenada, wiem, jeszcze się uczę). Po drugie - bo cudze bezgraniczne szczęście aż woła o to, żeby je trochę ograniczyć. I nagle otoczenie czuje potrzebę wytłumaczenia ci, że będziesz swoją decyzję przez dojazdy i wiszący nad głową kredyt wyklinał do końca swoich dni. Po trzecie - bo to przecież jasne, że jesteś złą matką, jeśli dziecko jest latem na dworze bez czapki i swetra, a w okolicy pojawiają się KOTY. Szczególnie te KOTY to zło. (Tak, moje Dziecko dotykało kota. Tak, nie pozwalałam na to później, ale raczej ze względu na bezpieczeństwo kota, niż Dziecka. Tak, jestem niedobra, ale uważam, że wystrzelanie kotów albo zaprzestanie wizyt w domu do czasu groszkowej osiemnastki to pomysły jeszcze słabsze.)
  • Żeby móc mieszkać na wsi, trzeba mieć więcej luzu. Ja może się go kiedyś nauczę. W sąsiedztwie są dwie małe Dziewczynki, bardzo kochane. Biegające latem całymi dniami same po ogrodzie. Rozrabiające, taplające się w baseniku, stające na huśtawkach. Przewracające się, wchodzące gdzie nie trzeba i nabijające sobie guzy. Wychowane, a nie wychuchane. Rodzice reagują oczywiście, ale tylko w razie potrzeby. Moja panika z powodu osy, która na moment pojawiła się w pobliżu Groszka w zestawieniu wypada śmiesznie. Co ja zrobię, że w mieście nie ma os ;)?
Nie jestem typem wiejskim i wcale nie jest pewne, czy w ogóle kiedykolwiek dojrzeję do potrzeby posiadania domu poza miastem (jak na razie ciągle bardziej przemawia do
mnie wizja luksusowego apartamentu z jacuzzi, z widokiem na miejskie światła). Ale dwa tygodnie na wsi to rewelacyjny detoks umysłowy. Nowa energia jeszcze się budzi, na razie tłamszona nieco przez Groszka, który wpadł w chandrę po powrocie od Dziadków, ale gdzieś tam na pewno w środku jest :)!

sobota, 16 sierpnia 2014

Kto ma moją głowę (na kolonii) i dlaczego nie ja?

[Długo nas nie było (a miało nie być jeszcze dłużej), ponieważ spędzamy wakacje w pewnym przepięknym miejscu, z którego relacja już niedługo, bo, niestety, nasze wiejskie wojaże się kończą. Jednak piszę, bo temat jakoś wpadł, na czasie jest, a za kilka dni pewnie zapał polemiczny mnie opuści.]

Nie jestem (jeszcze) rodzicem nastolatka. Tak się jednak składa, że mam w otoczeniu i nastolatki, i rodziców nastolatków. Mam też w otoczeniu nauczycieli i sama się na nauczycielkę kształcę. Raz na jakiś czas mam więc pewne pomysły na to, jak powinno się z nastolatkami i starszymi dziećmi postępować. Do weryfikacji tych pomysłów mam niewiele okazji - ale z pewnością takowe się nadarzą i to szybciej, niż mi się wydaje. Z ciekawością zajrzę wtedy do wpisów, dotyczących moich przekonań co do postępowania z młodzieżą. Dzisiaj - o komórkach, koloniach i zasadach.

Czas jest wakacyjno-obozowy. Ostatnio kilka razy już w moim otoczeniu toczyły się dyskusje o posiadaniu/nieposiadaniu/używaniu/nieużywaniu telefonów komórkowych przez kolonistów. Zdanie mam, jak na dorosłego, pewnie dość nietypowe, więc postanowiłam wypowiedzieć się. O.
Po pierwsze - mam wrażenie, że zakaz posiadania/używania telefonów na obozie, to przede wszystkim wyraz obaw wychowawców. Jakich? Że dzieciaki nie podniosą głowy znad komórki przez cały wyjazd. Że będą wydzwaniały do rodziców kilkanaście razy dziennie i, w związku z tym, wpadały w histerię. Że rodzice będą do nich wydzwaniali kilkanaście razy dziennie i, w związku z tym, wpadali w histerię. Że drogi sprzęt obozowicze zniszczą, zgubią lub popsują. Ja te obawy rozumiem. Ale obnażają one nieco dziur w pedagogicznej koncepcji wyjazdu.

Jeśli nie jesteśmy w stanie sprawić, żeby dzieciak, chociaż na jakiś czas, zapomniał o komórce, spędzając dwa tygodnie w atrakcyjnym miejscu, w gronie rówieśników, to z nami, jako wychowawcami, musi być coś nie tak. Nie, nie z dziećmi, które są "zepsute, uzależnione od technologii i już zapomniały, o tym, że można bawić się inaczej...". Jeśli brakuje nam pomysłów i autorytetu, żeby ten problem rozwiązać nieprzemocowo, to chyba trzeba sprawę naprawdę przemyśleć. Nie wyobrażam sobie, żeby nastolatek, pochłonięty meczem piłkarskim/grą w podchody/kąpielą w morzu/inną rzeczą, która go naprawdę zainteresuje, siedział przyklejony do komórki. Może sobie ewentualnie chcieć przy okazji cyknąć zdjęcie na fejsa, ale czy to taki problem? Jeśli coś jest zakazane - jest pożądane i pamiętane. Jak dzieciaki się poobrażają, bo nie są traktowane jak ludzie z głową, to nie osiągniemy niczego. A jeśli uda nam się jakoś przyciągnąć ich uwagę do aktywności niewirtualnych (to naprawdę nie takie trudne!) - to po prostu dadzą sobie z telefonem spokój! 

Z czasów własnych wyjazdów pamiętam, jak wyglądała sprawa dzwonienia do domu. Pamiętam mistyczną figurę karty telefonicznej na impulsy. Pamiętam drżenie serca, że jeśli impulsy wydzwonię, to trzeba będzie kupić nową, a, że to dla kolonisty wydatek, skończy się na rezygnacji z lodów, a może nawet z coli. Pamiętam wyznaczoną na rozmowy godzinę, pamiętam kolejki do automatu i pamiętam, że zwykle ktoś płakał, bo przerwało/rozłączyło/rodziców nie było. Miało to, przyznaję, plusy i minusy. Uczyliśmy się radzić sobie sami, bo zadzwonić dało się jednak ograniczoną ilość razy i na pewno nie wtedy, kiedy w środku nocy robiło się tęskno. Ale cóż - były momenty, kiedy krótka rozmowa z rodzicem rozwiązałaby całkiem przyziemny problem, z którym - z braku laku - szło się w końcu do wychowawcy, który miał na głowie przyziemne problemy co najmniej tuzina dzieciaków. Rozumiem wyznaczenie godzin do kontaktów z dziećmi, żeby nie było nerwów pt. "nie odebrałam, a mama coś chciała", "miałam chwilę, to próbowałam się dodzwonić do rodziców w południe, a jakoś tak się złożyło, że byli w pracy". Ale i o dziecięcych tęsknotach zapomina się na kolonii, jeśli jest się zaopiekowanym i ma się zorganizowany czas (a mówi to wyrośnięty wrażliwiec i histeryk). A jeśli ktoś wyobraża sobie, że zmora kolonijnych wychowawców - "rodzic wydzwaniający" - zostanie zakazem korzystania z telefonów komórkowych zneutralizowany - to naprawdę poważnie się myli. Nie będzie mógł dodzwonić się do dziecka - będzie dzwonił do wychowawcy. A jeśli spotka się u niego z brakiem należytej, jego zdaniem, uwagi - zadzwoni wyżej i bezsensowny kłopot gotowy.

Paradoksalnie - najbardziej przekonuje mnie argument czysto materialny. Młody człowiek, szczególnie pochłonięty zabawą, ze sporym prawdopodobieństwem nie upilnuje wszystkich wartościowych rzeczy. Nie warto narażać ani dziecka na stres, ani rzeczy na zniszczenie. Ale z drugiej strony - w tej sprawie decydować powinni tylko rodzice i dzieci (oczywiście pod warunkiem, że nie zaczną nagle wymagać od wychowawców pilnowania komórek, PSP czy innych skarbów) - straty materialne są zresztą chyba wpisane w kolonijne życie, a jakąś wartościową rzecz najczęściej i tak z jakiegoś powodu zabrać trzeba...

Pół biedy, jeśli zakaz lub ograniczenia są jasne już przed wyjazdem. Rodzice, wychowawcy i DZIECI decydują wtedy, że są gotowi na przyjęcie konkretnych warunków. Tak, wyobrażam sobie, że moje dziecko odmówi wyjazdu na obóz, na którym obowiązuje zakaz korzystania z telefonu komórkowego. Dzisiaj wydaje mi się, że spróbuję namówić je do rozwinięcia tematu, ale uszanuję decyzję. Jeśli uważam, że moje dziecko ma na tyle rozumu, że może jechać na obóz (czytaj - że ma dość głowy, żeby być w stanie dokonywać przez dwa tygodnie samoobsługi i nie stworzyć przy tym zagrożenia dla siebie i innych), to uważam, że ma też dość głowy, żeby wiedzieć, jak chce wypoczywać. A jeśli będzie siedziało przyklejone do komórki godzinami - będę wiedzieć, że JA gdzieś popełniłam błąd. 

Taką zasadę można zresztą zaprezentować jako zakaz (wtedy pewnie zrodzi bunt i to nie tylko wśród dzieci) albo jako atrakcję. Szkoła przetrwania? Zabawa w Indian? Konkurs z nagrodami - kto najdłużej wytrzyma bez komórki? Jeśli dziecko zrozumie i przyjmie powód, dla którego w musi rozstać się z telefonem - prawdopodobnie czegoś się nauczy. Jeśli to będzie zwyczajna represja, postrzegana jako nieuzasadniona - użyje całej swojej, najczęściej naprawdę niemałej - wyobraźni, żeby ten zakaz "przeskoczyć".

Jeśli jednak zakaz pojawia się "w trakcie" i nie jest zapowiadaną, mającą sens karą (np. za używanie telefonów w trakcie zorganizowanych zajęć, na których było jasne, że robić tego nie wolno) - rozumiem i protestujące dzieci, i protestujących rodziców. Widzę w tym wyraz bezradności pedagogicznej - nie umiem sobie poradzić z tym, że macie atrakcyjny dla was sposób spędzania czasu albo z tym, że potrzebujecie non stop kontaktu z domem - więc walę na oślep. Komórka to nie alkohol, papierosy czy środki odurzające. Bywa uciążliwa i kłopotliwa, ale, jak każdy wynalazek - nie ze swojej istoty, tylko z powodu błędów w użytkowaniu. Z doświadczenia osoby, której zdarzało się pracować z dziećmi - są sytuacje, w których możliwość natychmiastowego kontaktu z rodzicami (czy z kimś innym, np. w razie zabłądzenia) to prawdziwe błogosławieństwo. Czasem warte nawet paru zmarnowanych na fejsie godzin.

piątek, 1 sierpnia 2014

O tchórzostwie i różnych bohaterstwach

Był w moim życiu długi i ważny etap, na którym czytałam o Powstaniu Warszawskim wszystko, co mi wpadło w ręce, miałam na ścianie mapę wojennej Warszawy i torbę pomalowaną w znaki Polski Walczącej, a nawet pisałam osadzoną w tych czasach historyczną powieść (koszmarnie złą, jeśli spojrzy się na nią z perspektywy czasu). Nie wypieram się i nie wstydzę swojej, graniczącej z  egzaltacją, fascynacji. Myślę, że pozwoliło mi się to stać lepszym człowiekiem, który nie waha się podjąć ryzyka, żeby stanąć w obronie słabszego, podjęłam dzięki temu co najmniej kilka naprawdę dobrych życiowych decyzji. Ale potem, z czasem, wszystko stało się jakoś dużo bardziej skomplikowane...

Nadal podziwiam uczestników Powstania. Jednak to już nie jest nastoletni podziw, któremu towarzyszy próba wyobrażenia sobie siebie w takiej sytuacji. Teraz robię wszystko, żeby nie wyobrażać sobie siebie w takiej sytuacji, bo ogarnia mnie lęk. Paniczny lęk. Robi mi się sucho w gardle, trzęsą mi się ręce i chce mi się płakać. Podziwiam ich więc, bo zmierzyli się z sytuacją, o której nie jestem w stanie myśleć, bo miękną mi kolana. Bo w zderzeniu z nią okazali się Ludźmi, którzy gotowi są oddać życie - za Ojczyznę i za drugiego człowieka. Nie oceniam słuszności decyzji o Powstaniu. Coś "przeczuwam", wiele o tym czytałam, boję się coś twierdzić, z perspektywy tych siedemdziesięciu lat łatwo być mądrym, w każdą stronę. Nie chcę oceniać, bo wiem, że żaden ze mnie w tej kwestii autorytet, skoro wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, w razie zagrożenia wojną, uciekałabym z rodziną jak najdalej.
 
Naprawdę. Jeszcze przed porodem, kiedy na Ukrainie zaczęli ginąć ludzie, zapytałam Męża, niekoniecznie w 100% poważnie, ale z pewnością nie żartując: "Czy myślałeś o tym, gdzie, w razie czego, będziemy uciekać?". Nie "czy". "Gdzie". Mamy rodzinę za granicą i wiem, że, w tej chwili, uciekałabym bez wahania, zabierając ze sobą nie tylko Męża i Małą, Rodziców, Siostrę, ale kogo tylko się da. Kiedy tylko zaczęłoby się robić niebezpiecznie. Samą mnie trochę to wyznanie szokuje. Wśród czytających moje wpisy są pewnie tacy, którzy kompletnie się tego po mnie nie spodziewali. Ale nie będę wojowała. Mój Mąż nie będzie wojował. I moja Córka nie będzie wojowała. Nie jestem z tego dumna. Ale niespecjalnie się też tego wstydzę. Bo tu nie istnieje dobry wybór.

Zrobiłam się jako matka bardzo lękliwa. Boję się wielu rzeczy, nie zawsze racjonalnie. Zaczęłam obawiać się o własne życie i zdrowie, chociaż wcześniej bywałam mocno niefrasobliwa. Wiem, że w tej chwili to nie jest coś, czym mogę szafować - że muszę żyć, być silna i zdrowa, bo mam Dziecko, które mnie potrzebuje. Przeczuwam, że żeby chronić siebie i je, byłabym gotowa na wszystko, także na rzeczy skrajnie niemoralne. Nawet jeśli rzuciłoby mi to potem kiedyś w twarz, jako oskarżenie. Przynajmniej mogłoby to zrobić.

Nigdy, zanim sama nie zostałam matką, nie poświęciłam zbyt wiele uwagi Matkom Powstańców i Matkom dzieci, które podczas Powstania rodziły się lub stawiały pierwsze kroki. Mój Dziadek był, podczas Powstania, czteroletnim, chorym dzieckiem w piwnicy. Nigdy nie pomyślałam o bohaterstwie Prababci. Bardzo mi tego teraz wstyd. Teraz to do nich, do tych Matek kieruję cały swój przerażony podziw. Że to przeżyły (jeśli przeżyły). Że dokonywały wyborów, których za nic w świecie nigdy dokonywać bym nie chciała. Że puściły dziecko do Powstania. Że nie puściły dziecka do Powstania. Że wiele z nich musiało znieść niewyobrażalny, przerażający, niepozwalający żyć ból patrzenia na cierpienie dziecka - chorego, rannego, głodnego, przerażonego. To dobrze, że mówi się o nich coraz więcej. Bo bohaterstwo ma różne twarze - czasami twarze Dzieci, ale czasami także - twarze ich, nie zawsze walczących, Rodziców.