poniedziałek, 30 czerwca 2014

Czego Mamie nie wypada?

Kiedy wyszłam z Groszkiem ze szpitala, miałam przeświadczenie, że "teraz wszystko musi się zmienić" (chociaż wcześniej broniłam się przed nim jak mogłam). Cóż, przeszłam tę paskudną inicjację do grona matek, teraz przynależę właściwie do sfery sacrum, jako dawczyni nowego życia itd. To miłe, ale dosyć krępujące. Ubzdurałam sobie, że teraz należy stanąć na wysokości zadania, wydorośleć, stać się odpowiedzialną, uprasować wszystkie ubranka, wygotować otrzymane pluszaki i nie sięgać po żadne książki poza tymi, które tłumaczą, jak przystawiać dziecko do piersi albo jak wprowadzać kolejne produkty do dziecięcej diety (co z tego, że to za sześć miesięcy i jeszcze zdążę to sprawdzić ze trzydzieści razy, Prawdziwa Matka zna te rzeczy na pamięć). Szkoda, że nie mówi się tym młodym, zdezorientowanym mamom, że poza tym, że są mamami, są przede wszystkim - sobą. I że tak naprawdę - matce wypada to, co wszystkim.

Po pierwsze: Możesz ubierać się jak dawniej. Jak do tego doszłam - nie wiem. Ale ubzdurałam sobie, że muszę "wyglądać na matkę". Czyli elegancko i skromnie, bez ekstrawagancji i przesadnej młodzieżowości. Że kolorowy makijaż już jest nie na miejscu, tak samo jak trampki i koszula w kratę. Życie szybko zweryfikowało mój pomysł. Elegancja i macierzyństwo to jednak dość trudny związek, jeśli się na to do tej pory nie zwracało specjalnie uwagi. W dodatku - na szczęście nie musiałam i niestety - nie miałam czasu wymienić garderoby. Wyglądam więc na młodą, niewzorową matkę i trudno, jakoś muszę to przeżyć. W nagrodę za poród ciągle mam kupić sobie wymarzone zielone martensy. A jeśli nie wyobrażasz sobie niezrobionych paznokci i spaceru bez obcasów - też nic nie stoi na przeszkodzie. Dbałaś o to wcześniej - zadbasz i teraz, jeśli tylko chcesz. Mamie wypada wyglądać elegancko, młodzieżowo czy nawet ekstrawagancko. Jak każdemu.

Po drugie: Możesz słuchać, czego chcesz. Nie bijcie, ale nie słuchałam w ciąży Mozarta. Nie słucham Mozarta. Nie znam się na muzyce klasycznej, nie rozumiem jej. Może to źle o mnie świadczy - jakoś to zniosę. Nie zamierzam się zmuszać. Podoba mi się "Requiem". Jakoś nie dla dzieci. Przychodziło mi do głowy, że Mała będzie przez to mniej zdolna, że jestem egoistką i że może jednak ten Mozart albo chociaż Vivaldi... Ale parę dni po powrocie ze szpitala do domu zdecydowałam się na playlistę sprzed ciąży. Trochę metalowych i rockowych ballad, sentymenty z młodości. Uśmiech nie schodził mi z twarzy przez cały dzień, taka to była dawka energii. Ogranicz to, czego dziecko się boi (mocne basy albo perkusja mogą Maleństwo wystraszyć), jak będzie starsze - przemyśl piosenki ze "śmielszym" tekstem (i po prostu słuchaj ich w słuchawkach). A poza tym - rób sobie przyjemności. Dziecku się spodoba.

Po trzecie: Bałagan to nie tragedia. Jasne - nie można dopuścić do tego, żeby z szafek wzbijały się tumany kurzu, a w zlewie rozwijała się cywilizacja, która niedługo założy związki zawodowe. Jeśli to wcześniej lubiłaś - no, niestety. Ale nic się nie stanie, jeśli nie umyjesz codziennie  podłogi. Nawet, jeśli postanowisz nie pościelić łóżka albo poczekać z wstawieniem prania. Część naukowców już od dawna trąbi, żeby z "dezynfekcją" nie przesadzać. Że dziecka przed wszystkim nie uchronisz i że te wszystkie alergie, to z przesadnej czystości. I pamiętaj - zwykle to nie tylko Ty tam mieszkasz i nie tylko Ty bałaganisz. Więc, to chyba jasne, nie tylko Ty sprzątasz.

Po czwarte: Możesz zapewnić sobie rozrywkę. Na finał Ligi Mistrzów wpadł do nas kumpel, siedzieliśmy do 2 w nocy, graliśmy w Fifę, jak za starych dobrych czasów. Mała doskonale wpisała się w program wieczoru, obejrzała mecz, poszła spać podczas dogrywki ;). Obejrzałam 4 sezon "Gry o Tron", śledzę Mistrzostwa Świata. Czytam książki. Nie te o macierzyństwie - do nich sięgam tylko wtedy, kiedy chcę się czegoś konkretnego dowiedzieć. Odkrywam, że lubię gotować i kombinować w kuchni (nie robiłabym tego, gdyby mnie to nie bawiło, naprawdę). Z przyjemnością grałam z Siostrą w piłkę. Nie umartwiam się i nie jestem z tego powodu gorszą matką. Przynajmniej będę miała potem o czym z córką pogadać :). 

Po piąte: Każdy miewa gorszy dzień. Nie musisz być silna, uśmiechnięta, piękna i zaradna przez 24 godziny na dobę. Masz nowe obowiązki, nową rolę do spełnienia, a tych starych jakoś nie ubywa. Nie musi Ci się chcieć ćwiczyć, żeby po miesiącu z powrotem wyglądać jak przed ciążą. Możesz czasem woleć obejrzeć serial, niż trzecią godzinę rozkosznie bawić się z Maleństwem. Może Ci się nawet nie chcieć wstawać z łóżka. Wraz z dzieckiem nie podarowano Ci dwóch dodatkowych kończyn ani najnowszego modelu mózgu, typ 24/7. A jeśli sobie mocno nie radzisz - jako mamie i jako człowiekowi jak najbardziej wypada Ci także poprosić o pomoc.

Chcę być "ciekawą" mamą. Wiem, że kulturowo bycie "ciekawym" należy do taty. Nie zabiorę mu tej radości, ale chętnie stworzę konkurencję. Miałam dwoje "ciekawych" Rodziców. A "ciekawa" mama to dla mnie taka, która robi to, co lubi i umie to pokazać. Jeśli kochasz Mozarta, z radością sprzątasz dom do połysku i uwielbiasz poradniki dla mam - bosko. To też może być ciekawe.

Umartwiać się - tego właśnie nie wypada. W dodatku - szkoda życia!

sobota, 28 czerwca 2014

A sam sobie jedz w kiblu! Trochę o publicznym karmieniu piersią

To naprawdę nie jest takie łatwe. Przynajmniej nie musi być. Nie byłam wcale zachwycona tym, że, jak to gdzieś ostatnio przeczytałam, moja "prywatność" zakończyła się na porodówce, gdzie w ciągu doby między nogi zaglądało mi chyba z 10 osób. To nie jest tak, że mam nieodpartą ochotę publicznie się rozebrać i zaprezentować wszystkim swój biust. Słowo honoru. Wyjdę na zarozumiałą, ale uważam, że to widok tylko dla wybranych (a właściwie - Wybranego). Wolę karmić w domu, gdzie nie muszę się zasłaniać i pamiętać, że koniecznie muszę, jedną ręką trzymając dziecko, natychmiast zapiąć koszulę pod szyję. Ale czasem trzeba. Trzeba i już.

Niedawno skończył się Tydzień Karmienia Piersią. Podobno w wielu miastach mamy wychodziły, by wspólnie publicznie pokarmić. Szkoda, że dowiedziałam się o tym po fakcie, bo mimo, że mam dystans do wszelkich sztandarów, to pod takim chętnie bym stanęła.

Nie stosuję zazwyczaj retoryki tego typu, ale kto ma dzieci, ten wie, jak brzmi płacz niemowlęcia, które chce jeść. Powiedziałabym, że odruch nakazujący natychmiastowe zaspokojenie jego potrzeby w takim momencie to atawizm. Gdybym w ten sposób mogła pomóc, nie tylko wyciągnęłabym pierś ze stanika, ale rozebrałabym się do naga i wsiadła tak do tramwaju albo przebiegła się po mieście. W ogóle nie bacząc na to, że mam trochę fioła na punkcie własnej prywatności. Być może są dzieci, które odczuwają coś takiego, jak "lekki głód", "średni głód" i "wielki głód", i płaczą tylko przy tym ostatnim, kiedy mama, ostrzeżona, już dawno zdąży wrócić do domu. Moje tak nie ma. Potrzebuje jedzenia JUŻ, TERAZ, NATYCHMIAST i POTWORNIE. I mimo że zazwyczaj je co 2-3 godziny, czasem ma ochotę zrobić to częściej. Choćby dlatego, że jest upał i chce jej się pić. Być może są mamy, które umieją wytłumaczyć kilkumiesięcznemu dziecku, że dostanie jedzenie za 15 minut, kiedy tylko znajdzie się w domu. Ja nie umiem (z przyjemnością bym się natomiast nauczyła, jeśli ktoś ma sprawdzony patent). Więc karmię. Na ławce w parku, w przychodni, na osiedlu, w autobusie czy w sklepie też bym nakarmiła. Trudno.

Argumenty przeciwko "obrzydzeniu" i "oburzeniu" są niezliczone. Większość z nich, przynajmniej dla mnie, jest zupełnie logiczna. Trudno traktować poważnie ludzi (przeważnie, o dziwo, mężczyzn), których oburza publiczne karmienie, równocześnie z apetytem przyglądających się roznegliżowanym modelkom w reklamach bielizny, którym nie przeszkadza, że rozebrane panie reklamują również produkty spożywcze albo materiały budowlane (nawiasem mówiąc - zwykle nie mam nic przeciwko takim reklamom). Karmienie dziecka to czynność sto razy bardziej naturalna, niż pozowanie w bieliźnie (znowu - nie mam nic przeciwko temu drugiemu). Zresztą - żeby w ogóle zobaczyć pierś kobiety podczas karmienia, naprawdę trzeba się nagimnastykować i naprzyglądać, w przeciwieństwie do sytuacji, w której dumna ze swoich wdzięków pani chce je podkreślić dużym dekoltem.
Wysyłanie karmiących do toalet jest śmieszne. Jedyna możliwa riposta - sam sobie weź kanapkę i idź, zjedz w publicznym kiblu. Smacznego. Moje dziecko w takich warunkach nie będzie nawet przebywało, nie mówiąc już o jedzeniu. Poza argumentem natury estetycznej wchodzi tu w grę argument natury czysto zdrowotnej i nawet nie zamierzam o tym dyskutować. 
Jasne, że optymalnie by było tworzyć w sklepach czy restauracjach ustronne, czyste pokoiki do karmienia. Dzieci by się nie rozpraszały, matki nie musiały krępować i gimnastykować (trzymaj coś na jednej ręce, a drugą zapnij stanik i koszulę, tak, żeby nie odkrywać ciała - powodzenia). Tylko że to ideał, do którego będziemy dość długo dążyć, jeśli damy się przekonać, że to tylko problem "roszczeniowych matek".
Źródło: http://www.edziecko.pl/rodzice/1,79353,16054590,Nie_karm_dziecka_w_WC__mocna_kampania_na_rzecz_publicznego.html

Naprawdę rozumiem ludzi zakłopotanych czy niewiedzących jak się przy karmiącej zachować. Różne kobiety różnie do sprawy podchodzą, niektóre, słowo, wahają się i też trochę wstydzą. Sama miewam opory. Byłam (bardzo mile, ale jednak) ogromnie zaskoczona, kiedy Promotorka, podczas rozmowy, na którą przyszłam z Małą, powiedziała: "Pokarm ją, to się czymś zajmie, a my sobie porozmawiamy". W domu, przy gościach, nie wychodzę do drugiego pokoju, ale staram się zachowywać dyskretnie. Mężczyźni, szczególnie ci bardzo młodzi, z rodziny nie zawsze wiedzieli, czy mogą patrzeć na Malutką, kiedy je, czy mnie to nie krępuje, a jej nie rozprasza. Starałam się, żeby oni nie musieli czuć się skrępowani. Nie jestem ekshibicjonistką, a karmienie jakoś szczególnie mnie nie bawi (chociaż znam kobiety, które to uwielbiają). Ale jeśli w grę wchodzi dobro mojego Dziecka, to przepraszam, ale cudzymi problemami ze sobą przejmować się nie będę!

Czytałam kiedyś anegdotkę, w której zirytowana matka, na komentarz pewnego pana, że publiczne karmienie piersią jest obrzydliwe, odpowiedziała, żeby założył sobie papierową torbę na głowę, bo to, co ona widzi, dopiero jest obrzydliwe. Nie jestem zwolenniczką przytyków dotyczących cudzego wyglądu ani nieuprzejmości w ogóle, ale myślę, że byłabym gotowa odpowiedzieć coś podobnego. Dodając jeszcze: "Twoja matka, niewdzięczny bucu, wydała cię na świat w jeszcze bardziej "obrzydliwych" okolicznościach przyrody i wykarmiła cię, prawdopodobnie, w taki sam, "obrzydliwy", sposób, mimo że ją gryzłeś, a ona była do ciebie uwiązana przez kilka miesięcy, uważając na to, co je i zrywając się w środku nocy, więc choćby z szacunku do niej - po prostu się zamknij!"
A tak na spokojnie i nie w reakcji na bezpośrednią krytykę, której jeszcze nie doświadczyłam (poza kilkoma znaczącymi spojrzeniami), po prostu proszę: jeśli wam przeszkadza, nie patrzcie. Ja wiem, że to przestrzeń publiczna i z jakiej racji to wy macie musieć odwracać wzrok i tak dalej... Nie musicie. Ja po prostu bardzo proszę. Potraktujcie to jako codzienny dobry uczynek. Prosimy.

piątek, 27 czerwca 2014

O czym marzę dla mojego Groszka?

Małe dzieci doskonale się czują poznając świat. Kiedy patrzę na Maleńką, widzę, że zdobywanie każdej nowej umiejętności sprawia jej szaloną przyjemność. Kiedy to piszę, właśnie siedzi w foteliku i wyśpiewuje, sprawdzając, jakie dźwięki może z siebie wydobyć. Jest tym zupełnie pochłonięta, a jeśli się tym zmęczy lub znudzi, zaraz zacznie się po prostu uczyć czego innego - jaka w dotyku jest pluszowa owieczka, jak smakuje grzechotka, co się stanie, jeśli pociągnie się mamę za ucho... Co się potem dzieje z tą naturalną radością poznawczą? Bo już moja Siostra specjalnej nie przejawia - konieczność odrobienia pracy domowej nierzadko równa się małej tragedii. Mam wrażenie, że dzieciom w którymś momencie wyrządza się jakąś potworną krzywdę...

Źródło: http://rozwojdziecka.edu.pl/
To chyba ten moment, w którym dziecko dowiaduje się, że MUSI się uczyć. Nie "chce". Nie "może" - MUSI. I to nie dlatego, że te umiejętności są w gruncie rzeczy naprawdę przydatne, w zasadzie nawet nie wie, że może mu się to przydać do czegokolwiek. MUSI i już, bo mu w szkole każą. Dodaje się do tego jeszcze, jakże rozkoszną motywację pod tytułem: "nie pójdziesz pograć w piłkę/do koleżanki/na podwórko, bo musisz się uczyć" i czyni się z tej konieczności największą tragedię pod słońcem. Robią to sobie nawet studenci. Mam koleżankę, która przestała jeździć na weekendy do domu, żeby się uczyć. Na pierwszym roku studiów. Płakała z tęsknoty. Z nauki niewiele wychodziło, a studia serdecznie znienawidziła. Jeśli poznawanie świata, czytanie książek, dowiadywanie się, jak działają różne przedmioty przedstawi się dziecku jako smutny obowiązek, przeciwstawiany zabawie i przyjemnościom, trudno się dziwić, że rekordy popularności biją dowcipy o tym, jak to sen o płonącej szkole jest najpiękniejszym na świecie.

Znowu miałam szczęście. Jako dziecko zdolne i z dobrą pamięcią, obowiązkowy materiał opanowywałam bardzo szybko i mogłam zająć się ciekawszymi rzeczami (książkami, zabawą, sportem...). Miałam dobre oceny, więc nie zostałam "zmiażdżona przez system", nikt mnie do nauki nie zmuszał, nie zdążyłam więc jej znienawidzić.Z własnej woli, wręcz w tajemnicy przed rodzicami, jako dziecko sześcioletnie, studiowałam na przykład "Leksykon chorób dziecięcych" (do dzisiaj pamiętam fragmenty). A kiedy przestałam się na dobre zbliżać do matematyki i fizyki (co do których, niestety, wmówiłam i dałam sobie wmówić, że nie jestem w stanie ich opanować, szkoda...), doszłam do wniosku, że nauka to najciekawsze zajęcie pod słońcem.

Chciałabym, żeby moja Córeczka lubiła się uczyć przez całe życie. Żeby wszystko interesowało ją tak bardzo, jak miękkie ucho pluszaka. Żeby nikt nie wmówił jej, że nauka to przykry obowiązek, a nie wspaniałe prawo. Marzę, żeby ciągle zadawała pytania i szukała odpowiedzi. Żeby wiedziała, że każda wiedza może jej się do czegoś przydać. Może się zmęczę, odpowiadając na pytania i dbając o intelektualną stymulację. Może dam czasami zły przykład, marudząc, że mi się nie chce (bo przecież żadna przyjemność nie cieszy, jeśli uprawia się ją na okrągło). Może czasem przyznam, że jakieś ćwiczenie czy zadanie naprawdę nie ma sensu. Może ciesząc się uczeniem nie będzie miała doskonałych ocen i nagród w konkursach (chociaż jakoś w to nie wierzę...). Ale zrobię wszystko, żeby utrzymać u Groszka na zawszę pasję poznawczą. W końcu ta naturalna ciekawość świata, która zaczyna się od naturalnej ciekawości struktury pluszaka, jest naprawdę cudowna!

środa, 25 czerwca 2014

O tym, kiedy jest dobry czas na dzieci i dlaczego tylko Ty to wiesz

Nie znoszę. Nie znoszę karcących spojrzeń i znaczących chrząknięć. Kiwania i kręcenia głową. Nie znoszę żarliwych nawoływań i gorączkowych, podnieconych pytań. Tylu ludziom się wydaje, że doskonale wiedzą, kiedy jest czas na cudze dzieci, że mogliby chyba zakładać jakieś specjalistyczne poradnie. Może nawet znaleźliby się jacyś zdesperowani chętni na wizyty...

Mam szczęście. Zaszłam w ciążę wtedy, kiedy chciałam, a moje chcenie szczęśliwie zbiegło się z tak zwanym "społecznym oczekiwaniem". Młodo, ale nie ZBYT młodo. Dwa lata po ślubie. Nikt się nie zdążył ani zgorszyć, ani zniecierpliwić. Zresztą nasi Rodzice i bliscy zawsze byli w tej sprawie uprzedzająco delikatni. Ale wystarczył mały niuans - to, że kończąc jedne studia zabrałam się za drugie, a specjalnie dojrzale nie wyglądam - żeby zauważyć, jak to "społeczne oczekiwanie" wygląda. 

Bo będąc w ciąży na drugim roku anglistyki po prostu aż się prosisz o łatkę nieodpowiedzialnej idiotki. Ludzie, którzy wiedzą, że masz te cztery lata więcej, cieszą się z tobą i ci kibicują. Ci, którzy nie wiedzą, naprawdę, kręcą głowami z politowaniem. Nie wie, do czego służą gumki? Wpadła i zmarnowała sobie życie. Mogła się bawić, od biedy - nawet uczyć, ale teraz, to wszystko przepadło... Te głupie cztery lata to aż taka różnica?
Wiem, że niewiele dwudziestolatek jest obecnie w sytuacji pozwalającej na założenie rodziny. Ale ta nasza narodowa skłonność do kontroli cudzych sypialni straszliwie mi działa na nerwy. Zamiast gratulacji, mając 24 lata i skończone studia, nierzadko słyszałam: "nie dacie sobie rady finansowo" (rzeczywiście, będziemy głodowali, w dodatku przyszło nam to do głowy dopiero po fakcie), "będziesz musiała zrezygnować z doktoratu" (w końcu od zawsze wiadomo, że ciąża i macierzyństwo odbierają do reszty władze intelektualne i przez najbliższe trzy lata nie napiszę sensownego zdania), "nie woleliście poczekać?" (pewnie, że woleliśmy, trochę luźniejszy grafik planuję mieć po sześćdziesiątce). Na szczęście - nie w najbliższym otoczeniu. Nie w najbliższej rodzinie (oboje mamy młodych rodziców), nie na uczelni, na której robię doktorat (same Mamy)... Dziadek męża, sentencjonalnie ogłosił tylko, że miał starego profesora, który twierdził, że jeśli chce się robić naukę, nie można myśleć o dzieciach. Ale kiedy usłyszał moją zgryźliwą uwagę, że to standardowa wymówka leniwych facetów, którym nie chce się pomagać w domu, dał spokój.

Próbuję sobie wyobrazić, co czują NAPRAWDĘ bardzo młode Mamy. Takie, które może ciąży nie planowały, ale kochają swoje dziecko i chcą je urodzić i wychować. A, w momencie, kiedy same są zdezorientowane, otrzymują serię głupich pytań, okraszonych pogardliwym spojrzeniem i żadnych odpowiedzi...

W drugą stronę też nie jest lepiej. Bo, cóż, im dłużej jest z nami Groszek, tym bardziej rozumiem, że można nie chcieć mieć dzieci. Brzmi to nader kiepsko, więc już wyjaśniam. Nasza Córcia jest chcianym, ukochanym, wyczekanym Skarbem. Może nie w 100% zaplanowanym, ale kochanym od chwili, w której pojawiły się te słynne dwie kreski, a może nawet wcześniej. Pojawiła się w dobrym momencie, w kochającym małżeństwie, które ma gdzie mieszkać i za co żyć. A, mimo tak sprzyjających okoliczności, życie nie jest usłane różami. Ciąża może i jest "stanem błogosławionym", ale bywa też czysto fizycznym obCIĄŻeniem. Poród, to doświadczenie, powiedzmy sobie szczerze, stresujące, niebezpieczne dla zdrowia, czasem życia, trudne i bolesne jak diabli. Da się je wytrzymać, bo zmierza do czegoś, czego bardzo pragniesz i rzeczywiście, kiedy dostajesz upragnione Dziecko na ręce, zapominasz o bólu (podczas porodu trudno w to uwierzyć, ale naprawdę tak jest). Może te hormony działają także, jeśli pragniesz mniej. Ale może nie. A wtedy, to ja dziękuję bardzo... 
A przecież to nie koniec. Po czterech miesiącach mój organizm ciągle ma w pamięci dwie nieprzespane przy okazji porodu doby, których odespać nie miałam czasu. Mam grzeczne, zdrowe, kochane Dziecko, a i tak czasem mam ochotę wszystko oddać komuś dość przytomnemu, by nie doprowadził do jakiejś potwornej katastrofy, i iść się upić, tak, jak wcześniej mogłam. To są strome, niebezpieczne i piekielnie wysokie schody. Jeśli nie masz motywacji, żeby na nie wchodzić - po prostu nie wchodź. Nie warto. Nawet jeśli otoczenie uznało za stosowne cię popędzać i pukać palcem w tarczę zegarka. Nie. I już.

To nie jest żadne wartościowanie. Ogromnie szanuję ludzi, którzy wiedzą, że nie chcą mieć dzieci i z odpowiedzialności trzymają się swojej decyzji. Wiem, że często wynika to po prostu z samoświadomości. Może z przekonania, że nie jest się gotowym na wyrzeczenia (które są trudne, a gdyby nie miłość i instynkt, byłyby chyba nie do zaakceptowania), że nie ma na razie w życiu miejsca na kolejnego domownika. Że w sumie, jeśli można wybierać, to kot albo rybka są dużo mniej absorbujące i kłopotliwe. 

Tylko Ty wiesz, kiedy nadszedł czas na dziecko. Kiedy pojawi się "stan gotowości". Żaden "ujemny przyrost naturalny" i "tykający zegar biologiczny" nie ma znaczenia. Tak samo jak perspektywa "zniszczenia sobie obiecującej kariery". Siły do pokonywania trudności nie biorą się znikąd. Ty wiesz, czy je masz. Nie sąsiadka spod piątki, nie koleżanka ze studiów, która odchowała już dwójkę i nie szefowa, która z pasją hoduje patyczaki! 
Trzeba się, szczególnie (ale nie tylko) jako matka, uczyć słuchać siebie, zanim posłucha się innych. Ja wciąż na nowo próbuję, a jako mamie idzie mi to nawet lepiej do tej pory...

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Na początek - Tatowo

Zaczynam swojego mamowego bloga w Dzień Taty. To znaczy więcej niż się może wydawać. Moja ochota na pisanie ma dwóch Ojców. Dwóch najbliższych mi Ojców. To o nich jest ten post z okazji Dnia Taty. Dziękuję, Tatusiowie kochani.

Mój Tato. Lista rzeczy do podziękowania Mu nigdy nie będzie kompletna i nigdy się nie skończy. Tato-Przyjaciel, który grał ze mną w koszykówkę do plastikowego kosza, zawieszonego na wysokości jego ramienia i nawet czasem nie trafiał, zabierał od czasu do czasu na niezdrowe jedzenie i do dziś rozbraja szczerością. Tato-Polonista, zarażający i dający się zarażać literackimi fascynacjami, wytrwale motywujący, którego pracy magisterskiej z dumą i radością szukałam w uniwersyteckich katalogach. Którego uznanie to Nagroda. Po prostu. Tato-Bohater, który tak zatraca się w uszczęśliwianiu swoich Kobiet, że notorycznie zapomina o sobie. Tato-Święty, który wytrzymał, mając w domu trzy kobiety i wykastrowanego Kota i który rezygnuje z Ligi Mistrzów, bo w tym samym czasie jest "Na dobre i na złe" (z dumą zaznaczam tu, że akurat do powstania konieczności tego tatowego wyrzeczenia nie przyłożyłam ręki). Tato-Dziecko, którego czasem trzeba skrzyczeć, sam wie za co. Tato-Nauczyciel, który powiedział mi mnóstwo zabawnych, złośliwych i poważnie-ważnych rzeczy, których nigdy nie zapomnę. Niepoprawny genderowo Tato-W-Kuchni, dzięki któremu wiedziałam, kim powinien być mój Mężczyzna...

I Tato, który dzisiaj ma swój pierwszy Dzień Taty. Tato mojej Córci. Który był z nami od samego początku. Który przynosił w środku nocy herbatę i czekoladę. Który na nic się nie złościł, chociaż czasem powinien. Który każdą moją winę bierze na siebie, przynajmniej w połowie. Który zna mnie na wylot i robi z tego tylko dyskretny użytek. Który martwił się, że za mało rozmawia z kilkumilimetrowym Groszkiem. Który czytał mu książeczki. Który był, kiedy bolało, kiedy BoLaŁo i kiedy BOLAŁO. Który przeciął pępowinę. Który bardziej niż ja wierzy w moje macierzyństwo, kiedy brakuje siły. Który zawsze ma siłę, kiedy ja już jej nie mam. Który czasem bezradnie, nieco teatralnie, załamuje ręce nad wyjątkowo wielką kupą, żeby pokazać mi, że beze mnie ani rusz (jaki to potrzebny sygnał!). Który dał Malutkiej Jej Pierwszą Piłkę. Który wywołuje szeroki uśmiech i pisk radości mojej Córci i dzięki któremu wiem, że jest (i będzie) szczęśliwa.

Nie wiem, jak wygląda "beztatowe" macierzyństwo. Wiem, że się zdarza. Z mnóstwa powodów. I wiem tylko, że podziwiam ogromnie. Bo nawet z moim zdrowym i grzecznym Groszkiem bywa czasem potwornie ciężko. A z małą wredotą, którą byłam jako niemowlę, musiało być ciężko niewyobrażalnie. Bez Taty-oparcia - ani rusz (a czasem musi się dać i się daje...).

Słodycz się wylewa, a przecież, (uch, uwaga, banał!) nie zawsze jest tak różowo. Bo Tato to jednak nieco inny gatunek, nie zawsze wszystko rozumie, czasem zgrywa bohatera, czasem chce dla ciebie czegoś dobrego, a ty i tak uprzesz się i zrobisz inaczej (a jak pożałujesz, to za chorobę się do tego nie przyznasz). Ale Mój Tato i Groszkotato to moje Skarby i Dary. Po prostu.