środa, 30 lipca 2014

Nowa, świecka tradycja, czyli - starzejemy się. O Kołobrzegu z Groszkiem

Jeździmy tam od ośmiu lat. Od kiedy zaczęliśmy być parą i wreszcie pozwolono nam na pierwszy wspólny nastoletni wypad. Zaczęło się od szalonych, nieprzespanych nocy, zdartego gardła i kilku dni kompletnie nieracjonalnej polityki zdrowotno-żołądkowej. Od spania na zapleczu sali od matematyki. Od śpiewów o szóstej rano. Patrząc na to z pewną nostalgią stwierdzam, że ten nowy etap, na który teraz weszliśmy, to jednak piękno samo w sobie...

Zabraliśmy Groszka na naszą kołobrzeską "Nadzieję". Wyposażyliśmy się w słuchawki chroniące przed hałasem i w okolicznościowe bodziaki. Zamiast studencko-spartańskiego internatu zmuszeni byliśmy wybrać pobliski pensjonat, choćby po to, by nie urozmaicać współmieszkańcom i tak ciężkich, poimprezowych pobudek. Zamiast drzeć się o szóstej rano, nuciłam pod nosem około północy, przemierzając pokój, bo ekscytacja nie pozwalała Groszkowi zasnąć. I wiecie co? Było cudnie.

Ostatnio natknęłam się w Internecie na dyskusję, dotyczącą urlopów z dziećmi/bez dzieci. Tak. Wyobrażam sobie sytuację, kiedy chce się jeszcze poczuć na chwilę młodym i nieodpowiedzialnym, zostawić swoją małą odpowiedzialność w innych odpowiedzialnych rękach i zaszaleć. Pewnie z Kochanym dojdziemy i do tego, a Babcie z przyjemnością nam to umożliwią. Ale jeszcze nie. Na razie wspólny urlop był wspaniały. Wprowadzanie Groszka w nasz świat - było wspaniałe. Te wszystkie uśmiechy, które otrzymywała i rozdawała - były wspaniałe. To, że mogliśmy przejść się z nią w miejsca, po których kilka lat temu spacerowaliśmy tylko we dwoje, jeszcze nie marząc albo tylko nieśmiało marząc o Rodzinie - było wspaniałe. Jasne, że trzeba było się trochę ograniczyć i nieco bardziej pilnować. Pewnie, że to, co kiedyś było rodzajem prywatnego karnawału, podczas którego wszystko wolno, małego święta, podczas którego świat się zatrzymuje, może być nieracjonalnie i skrajnie niezdrowo, bo to przecież tylko kilka dni, stało się z konieczności spokojną, rodzinną wycieczką. Oczywiście, przychodziło mi chwilami do głowy: "Rany, zamiast polowego łóżka - pokój z łazienką, zestarzałaś się potwornie...". Ale całkiem mi się to starzenie się podoba...

Świetnie było podzielić się ze znajomymi naszym Szczęściem. Cudnie było zobaczyć, że oni też się cieszą, że rośnie nam "nowe pokolenie fanów Kaczmarskiego". Nigdy nie zapomnę, jak niesamowicie słucha się koncertu ze śpiącym Maleństwem przytulonym do piersi. Pokazanie Groszkowi morza, zanurzenie stópki w chłodnej wodzie i otrzepanie nóżek z piasku - to było coś, o czym marzyłam od dawna. A co najważniejsze - fantastycznie było obserwować, że naszej Córeczce ta wizyta w dorosłym świecie również sprawiła radość - że uśmiechała się do wszystkich i obserwowała nową rzeczywistość z szeroko otwartymi oczami. Że znów spotkała się z radosną przychylnością wielu, wielu ludzi.

Pewnie, że nie zdecydowalibyśmy się na taki wyjazd, gdyby Malutka nie była radosnym i pogodnym stworzonkiem. I oczywiście uciekalibyśmy gdzie pieprz rośnie, gdyby tylko okazało się, że Groszek wyraża niezadowolenie i zmęczenie. Ale jestem przekonana, że Dziecko powinno Rodzicom towarzyszyć, na tyle, oczywiście, na ile chce i może. Trzeba pokazywać mu z wielu różnych stron, że świat jest zajmujący, intrygujący, niezwykły i... życzliwy.

sobota, 19 lipca 2014

Burza w plastikowym kubeczku, czyli o Groszkowym odkryciu

Mamy dobre 3 metry kwadratowe zabawek (wiemy, bo zdarza im się wszystkim razem leżeć na macie edukacyjnej). Ale zabawkę marzeń znaleźliśmy dopiero dzisiaj. Przez zupełny przypadek. Regenerując się po kilku godzinach zakupów. I jeśli do tej pory zastanawialiśmy się, w jaki sposób kilkumiesięczne niemowlę ma wyrazić gotowość do przyjęcia innego pokarmu niż mleko mamy (bo mądry podręcznik żywienia niemowląt nakazuje poczekanie do tego momentu z wprowadzaniem nowych jedzonek), to nasze właśnie ją wyraziło. 

Być może ta fascynacja ma też coś wspólnego z tym, że nie przez całą ciążę dawałam radę rezygnować z kawy. Kiedy dzisiaj Groszek dostrzegł, jak z plastikowego kubka powoli znika frappe z bitą śmietaną, cały świat, wcześniej całkiem interesujący, właściwie mógł przestać istnieć. Na początku nie przyszło nam do głowy, do czego śmieje się, piszczy i wyciąga ręce. Ale spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości. Przezroczysty, plastikowy kubek z kawą to rzecz nad wyraz fascynująca.

Na początku pozwoliłam jej go ostrożnie dotknąć (był zimny i pełen kawy). Myśląc, szczerze mówiąc, że jeśli okaże się nieprzyjemnie chłodny w dotyku, to zdecyduje się go wymienić na jakąś mniej niekonwencjonalną zabawkę. Ale to, że nowe Groszkoodkrycie okazało się MOKRE, sprawiło, że stało się jeszcze bardziej fascynujące (jeśli to w ogóle możliwe). Schowanie kubka albo odsunięcie go z zasięgu wzroku wywoływało gwałtowny i stanowczy protest. Więc na zmianę piliśmy kawę i podawaliśmy kubeczki do pogłaskania.

Dotykowy kontakt z upatrzonym obiektem okazał się jednak zdecydowanie niewystarczający. Dotykaniu zaczęło towarzyszyć wtulanie się i nawet (mimo gwałtownego protestu mamy), lizanie (z zewnątrz, oczywiście). A fakt, że kubka nie dało się mamie wyrwać i wpakować do buzi również stał się powodem do dojmującej rozpaczy.

Skończyłam myjąc w łazience w galerii handlowej plastikowy, pusty kubek po kawie... Ech... Tatuś natomiast narzeka, że od picia zimnej kawy w trybie przyspieszonym na pewno się rozchoruje. Groszek jednak dostał (po rodzicielskich oględzinach pod kątem ostrych kantów i próbach wytrzymałości) wreszcie wymarzony przedmiot i zapoznał się z nim przy użyciu wszystkich pięciu zmysłów.

Byliśmy przekonani, że w tym momencie fascynacja się skończy. Nie. Trwała przez całą podróż wózkiem i nie minęła jeszcze w domu. Wspaniały przyrząd okazał się wielofunkcyjny i rozchmurzył Groszka także przy kąpieli. Łapaliśmy wylewającą się z niego wodę i obserwowaliśmy burzę w plastikowym kubeczku. I śmialiśmy się wszyscy w głos, takie te drobiazgi są fascynujące.

Z tej historii morałów jest kilka:
- zabawki ze sklepów bywają naprawdę fantastyczne - ale to nie jedyne (choć pewnie najbezpieczniejsze) wyjście;
- jeśli, pod staranną rodzicielską kontrolą, da się dziecku do zabawy coś niekoniecznie atestowanego, można odkryć wielkie wspaniałości;
- świat jest fascynujący i możemy się tego zawsze od Groszków uczyć :)!

czwartek, 17 lipca 2014

Specjalizacja z pediatrii w dobę, czyli o rodzicielskim uczuleniu

Przy okazji dzisiejszego szczepienia (Mała znosi je doskonale, na szczęście). Postaram się lekko, ale sprawa jest poważna. Rzecz będzie o odpowiedzialności (która przytłacza), o lękach (które są irracjonalne, ale przez to wcale nie mniejsze) i o tym, że, gdy urodzi się dziecko, istnieje ryzyko, że kompletnie pomiesza ci się w głowie.

Źródło: https://www.facebook.com/BRZUCHATKI/photos/pb.224952550889040.-2207520000.1405585060./766140770103546/?type=3&theater

Wychodziłyśmy ze szpitala dwie doby po porodzie. Dziecko duże, donoszone, zdrowe, mama błagająca wszystkie możliwe siły nadprzyrodzone, żeby pozwolili wreszcie wyjść do domu (nie, żeby coś złego się działo, naprawdę nie, mama ma po prostu uczulenie na szpitale). Na koniec zbadał nas pediatra. Jestem mu ogromnie wdzięczna, że mnie wypuścił (jedyną z sali). Ale. "Dziecko ma lekką żółtaczkę. Przy takiej jeszcze nie zatrzymujemy w szpitalu. Wiem, że to jest pani pierwsze dziecko i będzie pani trudno to ocenić, ale jakby się zrobiła bardziej żółta, to proszę iść do lekarza." Cholera. Patrzę na to dziecko i diabli wiedzą - żółte, nie żółte, lekarz oglądał w świetle, w łóżeczku już żółte nie jest... Ech. Pogodziłam się z tym i wyszłam do domu. I wpadłam w panikę, kiedy tylko położyłam się we własnym łóżku. Bo nie zrobiłam w tę porodową dobę lekarskiego dyplomu ze specjalizacją z pediatrii. A w końcu teraz tylko ja codziennie patrzę na moje dziecko, to ja oceniam, czy jest żółte, sine, blade czy czerwone. Czy mu się coś odparzyło, podrapało, pobrudziło. Czy ma wysypkę czy potówki, czy skazę białkową. Czy to kichanie to infekcja, suche powietrze czy coś groźnego. Dziecko sprawy nie ułatwia (a może nie utrudnia, bo jakby zaczęło jeszcze mówić, co je boli, to chyba bym oszalała...), bo się nie komunikuje, dolegliwości nie zgłasza, a płacze, chociaż rzadko, to w momentach dość przypadkowych. I w wieku lat 24 robią mi się siwe włosy...

Kiedy co tydzień przychodziła Położna, było jeszcze znośnie. Patrzyła na Małą, mówiła, że ślicznie rośnie, że zdrowa, na kłopoty ze skórką podawała sposoby, które działały prawie natychmiast. Ale potem - cóż, szczepienia są jednak nie tak często. Pomiędzy natomiast - zdarzają się różne rzeczy. A to kaszelek, bo ślina wpada (mama diagnozuje zapalenie oskrzeli i wpada w popłoch). A to katar, bo coś pyli i przeszkadza (mama czeka na wysoką gorączkę i szpital). A to nie taka kupka. A to jakaś plamka. A to za długo śpi. A to za mało... Wchodzi mama do internetu (co wreszcie kiedyś przestanie robić, bo ją to psychicznie wykańcza) i czyta - jak cię coś niepokoi, to idź do lekarza. To jest rozsądne wyjście, ale dla rozsądnych ludzi. Gdybym miała iść do lekarza ze wszystkim, co mnie niepokoi, to moglibyśmy równie dobrze zamieszkać w przychodni. Nie mówiąc o tym, że u lekarza to dopiero można coś złapać... Obejrzy mama telewizję i usłyszy, że zbierają pieniądze na chore dziecko. Najpierw się rozczuli i, czasem, coś wyśle, pomyśli przy tym, że świat jest niesprawiedliwy i brzydki. Ale potem w kółko sprawdza, czy jej dziecko nie jest chore tak samo, choćby to kompletnie nie miało sensu. Wszędzie mówią, żeby rodziców uczulać na niektóre objawy chorób, które trzeba szybko rozpoznać. Ale ja jestem uczulona na wszystko prawie do poziomu wstrząsu anafilaktycznego i już mam trochę dosyć...

Mam wrażenie, że jestem niewdzięczna. Moje dziecko jest Zdrowe (tak, nawet przez duże "Z"). Z podziwem mówią to nawet Babcie, które wychowały po dwójce i, jako Babcie, mogłyby przecież też panikować. A ja, zamiast się cieszyć, że taka zdrowa, bo znamy dzieci w wieku Groszka, które miały już zapalenie płuc albo układu moczowego, problemy po szczepieniach, nie mówiąc już o wszechobecnych alergiach, histeryzuję. Fakt. Histeryzuję. Patrzę w lustro i mówię do siebie (wulgaryzmy pominę): "Opanuj się, durna babo, bo wszystkich zadręczysz". Do porządku przywołuje mnie Groszek, który głośno i wyraźnie protestuje, kiedy po raz setny jednego dnia zaglądam mu do oczka. Pewnie, że to z miłości. Ale to jest jakaś chyba patologiczna miłość, z całym mnóstwem towarzyszącego lęku.

Mama mówiła mi, że to nie mija. Że potem dziecko zaczyna chodzić (i może się przewrócić, rozwalić głowę, złamać kończynę, wpaść pod samochód). Potem idzie do przedszkola (a tam bakterie jak krowy, wirusy jeszcze większe, zanim wejdzie, już jest chore). Potem zaczyna wyjeżdżać na kolonie (o rany, jak myślę o tym, co robiliśmy na koloniach, to chyba zwariuję, ale przecież nie zatrzymam na siłę w domu...) i mieć niebezpieczne zainteresowania, typu na przykład każdy sport, który nie jest szachami. Osiwieję całkiem za jakichś kilka lat, jestem tego pewna. Cieszę się, że w ciąży nie wiedziałam o połowie rzeczy, które mogły pójść nie tak, bo byłabym siwa już teraz. Byłam pewna, że nie będę przewrażliwioną matką. Jako dziecko wypracowałam sobie mechanizm obronny i byłam przekonana, że jeśli moja Mama boi się, że mi się coś stanie, to na pewno akurat to się nie stanie (sprawdzało się, hehe). A teraz - hmmm... Dalej myślę, że, tak jak moja Mama, będę walczyła ze swoim lękiem i zrobię wszystko, żeby nie blokować przez niego aktywności dziecka i jego potrzeby odkrywania świata. Ale niebycie przewrażliwioną robi się, z dnia na dzień i z wiadomości na wiadomości, coraz trudniejsze (ten świat jest naprawdę kompletnie źle urządzony...). I ciągle sobie zadaję pytanie - czy to zaczątki paranoi i czas samej wybrać się do lekarza, czy to po prostu macierzyństwo?

wtorek, 15 lipca 2014

Na gorsze momenty - poprawiacze humorku młodszego niemowlęcia (poza podaniem piersi ;))

Najlepsze, wypróbowane i działające rady dają inni rodzice. Zdecydowanie przebijają w tej dziedzinie mądre poradniki. Jako że ktoś nam kiedyś podszepnął co najmniej parę dobrych, sprawdzających się (przynajmniej u nas) sposobów na poprawę dziecięcego humorku, czuję się w obowiązku przekazać je dalej poszukującym Mamom - może coś się przyda?

Suszarka
Sposób podpowiedziany przez znajomych, sprawdził się doskonale przy kłopotach z brzuszkiem Groszka w pierwszych tygodniach jej życia. Mała nie miała kolek, ale podobno na nie też pomaga. Ciepły strumień łagodzi brzuszkowe dolegliwości, a głośny szum, chociaż to może dziwne, usypiał Malutką niemal od razu. Przez jakiś czas używaliśmy suszarki do usypiania nawet bez bólu brzuszka. Trzeba tylko pilnować, żeby powietrze nie było zbyt gorące i nie parzyło skóry (sprawdzałam to, trzymając rękę na brzuszku Małej - kiedy było mi za gorąco, szybko odsuwałam suszarkę). 

Szumienie do uszka
Kiedy spróbowałam to zrobić po raz pierwszy, rezultat mnie zadziwił. Młoda zasnęła w ciągu kilkudziesięciu sekund. Do tej pory usypiam ją, jednostajnie mrucząc do uszka albo miarowo szumiąc. To doskonale ją wycisza i uspokaja, czasem zaczyna nawet mruczeć sama.

Odwracanie uwagi
Groszek miał długo bardzo poważny problem - biedna, kiedy się nudziła albo złościła, zapominała, że można otworzyć oczy i pooglądać świat, zaczynała więc płakać, zaciskając powieki jeszcze mocniej . Przydatne było więc wszystko co pozwalało nakłonić ją do otworzenia oczek. Sprawdzały się przede wszystkim najbardziej hałaśliwe grzechotki i zabawki z melodyjką. Ewentualnie różne śmieszne dźwięki, wydawane przez mamę. Ostatnio ulubione są wszystkie onomatopeje z długim "r". Niestety... czasem jeden hałas trzeba zastąpić drugim.

Tańce
Odkryłam to przez zupełny przypadek i nie mogę przestać. Okazuje się, że kiwając się, machając rękami i kręcąc biodrami w rytmie tanecznej muzyki jestem w stanie sprzątnąć właściwie całe mieszkanie, od kiedy tylko Malutka leży w leżaczku i może za mną wodzić wzrokiem. Groszek jest zafascynowany, a przy bardziej skomplikowanych krokach wybucha głośnym śmiechem. Polecam - to doskonały poprawiacz nastroju również dla mam :).

Pielucha tetrowa
Od jakiegoś czasu Malutką fascynują tkaniny. Staram się utrudniać jej przykrywanie sobie głowy kołdrą i pakowanie do buzi brudnych śpiochów, ale tym, jak długo potrafi bawić się zwykłą tetrową pieluchą, jestem zupełnie zachwycona. Pielucha służy jako przytulanka, zabawka i doskonały gryzak (Mała nie uznaje smoczków). Wygląda też na to, że całkiem dobrze rozwija także zdolności manualne i koordynację - przy zabawie intensywnie pracują obie rączki, obie nóżki i... usta.

Czułości
U nas - recepta uniwersalna na wszystko. Groszek to ogromnie tulaśne stworzonko. Skalę problemu właściwie da się mierzyć według tego, po ilu minutach przytulania Malutka się uśmiechnie (np. szczepienie to 10 minut przytulanek i czułego szeptania do ucha). Nie wyobrażam sobie reglamentowania tej przyjemności, nawet jeśli bywam przez to kompletnie uziemiona. Chyba sama się od tego uzależniłam...

niedziela, 13 lipca 2014

Mundialowo - subiektywnie o piłce nożnej, z wiadomej okazji

Jako dziewczynka grywałam w piłkę. W ramach wyróżniania się. Potem doszłam do wniosku, że warto się na tym znać. Żeby nie pytać, jak co druga koleżanka, co to jest spalony i w której drużynie gra ten z gwizdkiem, w ciuchach w śmiesznym kolorze. A później, zostawszy dziewczyną zapalonego kibica - wciągnęłam się ostatecznie. Piłka mnie fascynuje. Pod wieloma, wieloma względami.

Popełniłam nawet kilka artykułów o kulturowym znaczeniu piłki nożnej. Nie tyle sport (chociaż on też, choćby ze względu na swoją szaloną nieprzewidywalność i nagłe zwroty akcji), ale towarzysząca mu kulturowa oprawa, to coś, czemu mogłabym się przyglądać bez przerwy. Uwielbiam emocje kibiców. Fascynują mnie (chociaż to fascynacja pomieszana z obawą i... zdziwieniem) ujawniające się na stadionach atawizmy. Największe wrażenie robi na mnie natomiast mit piłkarskiej gwiazdy - tego współczesnego herosa, rycerza w białych korkach, wykreowanego na bóstwo, obiektu kultu. Człowieka, który ciężką pracę i perfekcjonizm łączy z geniuszem, finezją i nieposkromioną wolą walki. I który z uwielbianego idola w jednej chwili może stać się wrogiem publicznym numer jeden (biedni, biedni Brazylijczycy...). 

Nie mogę się powstrzymać przed przypomnieniem tu małego arcydziełka, stworzonego przy okazji Mistrzostw Świata 2010, przez kogoś, kto był nie tylko sprawnym marketingowcem, ale i bystrym obserwatorem kulturowych zjawisk:

To właśnie jest dla mnie w piłce najciekawsze. A tę reklamę wprost uwielbiam.

Piszę o tym nie tylko, żeby podzielić się emocjami związanymi z nadchodzącym finałem MŚ. Piszę, żeby pokazać, że (uwaga, banał do kwadratu) stereotypy bywają niedobre. Bo jako kobieta orientująca się (z grubsza) w tym, na czym piłka polega, ciągle uchodzę za element egzotyczny. A przecież, przepraszam, penis do tego orientowania się potrzebny nie jest.  Nie chodzi mi o to, żebyśmy, w ramach walki o równouprawnienie, wszystkie siadły z piwem przed telewizorami i śledziły wszystkie światowe ligi. To naprawdę nie musi się podobać. Ale irytuje mnie ten głupkowaty, pokutujący wciąż podział: faceci lubią piłkę i grają w piłkę, kobiety, co najwyżej, mogą pytać, co to jest spalony, żeby im mężczyzna-specjalista (iluż my w Polsce mamy znawców futbolu....) mógł wytłumaczyć. Tylko niech, nie daj Boże, baba nie zada jakiegoś trudniejszego pytania, bo autorytet specjalisty może się nagle zachwiać... Ile ludzkość straciła przez to  zdolnych piłkarek, trenerek-wirtuozek, odkrywczych komentatorek, wybitnych specjalistek, doskonałych arbiterek (chyba nawet nie ma takiego słowa, ech...)?

Czytałam, przy okazji okołomundialowych komentarzy, wypowiedź eksperta, o tym, jak w kontekście mundialu ukazuje się kobiety (zainteresowanych odsyłam tu). Niby nic odkrywczego, ale jeży włosy na głowie. Kobiety-kibicki - brak. Jest natomiast kobieta-cycki (przepraszam, to cytat). Brak nawet kobiety-kumpla. Bo nauczono nas, że jak się jest kumpelą, to już się nie będzie dziewczyną. To nie jest tylko tak, że mężczyźni nie dopuszczają kobiet na stadiony. Jest niestety też tak, że nierzadko kobiety same od tych stadionów uciekają. Bo to głupie. Bo "oni emocjonują się bandą facetów biegających za okrągłym przedmiotem". Bo jest niebezpiecznie, a oni są agresywni. Pewnie, że są tacy, których piłka nie interesuje. I którzy mają słabą tolerancję na kibicowskie przyśpiewki (ja na niektóre też mam). Uwaga - wśród mężczyzn też. Nie zawsze jednak te "przyjazne ignorantki" czy "piłkarskie wdowy" są szczere. Często po prostu tak wypada...

Ale dość tych pretensji. Chciałam tylko sprzedać jedno ze swoich ważnych życiowych doświadczeń: nie warto bać się zerwania ze stereotypem, warto poznać którąś z "typowo męskich" pasji swojego faceta (albo "typowo kobiecych" pasji swojej dziewczyny, oczywiście). Niech to nie będzie piłka, jeśli cię mierzi. Motoryzacja? Sporty walki? Komputery? Wędkarstwo? A może macie jakąś wspólną pasję w stylu "unisex" - tym lepiej. Ale nie uciekajmy od tego, co typowo "męskie" (albo typowo "kobiece") tylko dlatego, że to typowo "męskie" (albo typowo "kobiece"). Ja nie uciekłam (chociaż w niektórych sprawach daleko mi do doskonałości - samochodów się boję, a komputer umiem tylko popsuć). I znalazłam źródło prawdziwych emocji, wielkiej radości i... naukową inspirację!


czwartek, 10 lipca 2014

Nowe punkty w CV, czyli czego uczą dzieci

Jestem egzemplarzem specyficznym - lubię się uczyć. Obawiałam się trochę, że jako mama będę kształciła się tylko w dziedzinie papek, kupek, pieluszek, zabawek i wygłupów, co może i jest przyjemne, a nawet rozwojowe, ale raczej na krótką metę. Okazuje się, że jednak nie. Minęły tylko 4 miesiące, a ja już mam mnóstwo nowych kompetencji. Myślę, że z przyjemnością wpiszę je do CV, jeśli mi kiedyś przyjdzie szukać pracy...

1. Multitasking
Niby to niedobrze, robić wiele rzeczy na raz. Ale, po pierwsze, podobno kobiety są do tego stworzone. Po drugie - macierzyństwo to po prostu esencja wielozadaniowości. Zabaw, nakarm, uśpij, sprzątnij, ugotuj, umyj się, zrób zakupy, przewiń kupę, kiedy właśnie kipią ziemniaki... Rozwinęłam się w tej dziedzinie ogromnie. Na początku zdarzało się, że to, że w południe właśnie udało mi się umyć zęby (do połowy), stanowiło niemałe osiągnięcie. A teraz? Ostatnio w południe siadłam sobie z kawą na kanapie i zdałam sobie sprawę, że zdążyłam od rana sprzątnąć mieszkanie, upiec ciasteczka, przetłumaczyć kilka stron, spakować się do wyjazdu i uśpić dziecko. Odkryłam, że można ćwiczyć, równocześnie animując Malucha (u nas sprawdza się ten zestaw ćwiczeń) albo pokazać mu, jak się robi makijaż (poranną toaletę zawsze wykonujemy razem). Co prawda poziom multitaskingu, który osiągają matki bliźniąt lub kilkorga dzieci to dla mnie jeszcze czarna magia, ale cóż, rozwijam się, wszystko przede mną.


Źródłó: http://www.babble.com

2. Kreatywność i dystans do siebie
Powiedzmy sobie prawdę w oczy - bywam sztywna. Na wygłupy potrafię się zdobyć bardzo rzadko, przy najbliższych przyjaciołach i, najlepiej, po pewnej dawce alkoholu. Albo przy mojej Córci. Uprawiam skomplikowane taneczne choreografie, śpiewam (fałszując niemiłosiernie) i to nawet przy ludziach, przemawiam głosami różnorakich zwierzątek, wydaję dziwne odgłosy i obawiam się, że gdybym spojrzała na siebie z boku, złapałabym się z przerażeniem za głowę. I robię to tylko po to, żeby Groszek zechciał łaskawie się roześmiać. Osoby, które widziały mnie w akcji, jednogłośnie orzekły, że mogłoby mi tak zostać.

3. Nieodkładanie na później
Prokrastynacja przy Groszku nie działa. Po prostu zdarza się, że "później" nie istnieje. Jeśli nie wykorzystam na pracę jej przedpołudniowej drzemki, to być może nie popracuję wcale. Jeśli nie umyję głowy w momencie, kiedy Groszek ma ochotę się temu poprzyglądać, to prawdopodobnie będę chodzić z brudną. Jeśli nie wykorzystam dobrego humoru Groszka na sprzątnięcie - będziemy potykać się o sterty naczyń. Pojawiły się w moim życiu nagle też takie rzeczy, których po prostu NIE DA SIĘ zrobić "później". Na przykład - zmiana pieluchy. Albo nakarmienie. Mając dziecko, które nagle zachciało jeść, odkrywa się zupełnie nowe znaczenie słowa: JUŻ. Muszę przyznać, że od czasu, kiedy urodziła się Mała, wszelkich terminów dotrzymuję jak nigdy dotąd.

4. Motywacja
Mam całe morze motywacji do pracy. I to niekoniecznie w celu zarabiania pieniędzy (chociaż trochę też). Chodzi raczej o samorozwój. Mam potrzebę bycia "atrakcyjnym" rodzicem. Który wie, który pokaże, który zaciekawi, zainteresuje, wprowadzi, zaimponuje. Ok, mój doktorat czeka na lepsze czasy. Ok, może te lepsze czasy w najbliższym czasie wcale nie nadejdą. Ale w wolnym czasie zajmuję się rzeczami, którymi chciałam zająć się od zawsze. Więcej czytam. Mam czas pisać, nie tylko naukowo. Pracuję nad językami. Planuję podszkolić rysowanie. Bo patrzę na Malutką i wiem, że chciałabym jej pokazać, że uczyć się można zawsze, wszędzie i z radością.

wtorek, 8 lipca 2014

O wymaganiach. Trochę jakby feministycznie

Długo pisałam ten tekst. Bardzo długo. Próbując opanować fale mało konstruktywnej i czasem niesprawiedliwej złości. "Wojujący" feminizm ogólnie nieco mnie śmieszy i nieco przeraża. Ale, po dziewięciu miesiącach w ciąży, stałam się feministką przynajmniej w jednej kwestii. Jestem przekonana, że od kobiet ogromnie wiele się wymaga, a równocześnie - w niewielkim stopniu im pomaga. I naprawdę - należy coś z tym zrobić.

1. Kobieta MA być matką. Jeśli nie jest - jest egoistką, hedonistką, opętaną żądzą kariery i wybierającą najłatwiejsze rozwiązania.
O tym, jak ogromnie indywidualną sprawą jest chęć/niechęć/niemożność urodzenia i wychowania dziecka, trochę pisałam już wcześniej tu. "Przymus" macierzyństwa to tak oczywista bzdura, że aż mi się nie chce komentować, chociaż powielana notorycznie (tak, czytuję czasem, dla wzmocnienia działania kawy, ultraprawicowe portale internetowe). 

2. Kobieta w ciąży MUSI na siebie uważać. Nie może pić, palić, niezdrowo się odżywiać, uprawiać sportów, brać leków, denerwować się... Powinna brać witaminy już trzy miesiące przed ciążą, dużo spać, dbać o siebie i zachowywać się odpowiedzialnie, bo przecież jest już matką...
To wszystko prawda. Biologia tak to urządziła, że przez okres ciąży mamy ogromny wpływ na  to, jak dziecko się rozwija. Wpływ ten, rzeczywiście, mają przede wszystkim matki. Większość z nich gotowa jest na niezliczoną ilość wyrzeczeń, żeby zapewnić dziecku jak najlepsze warunki. Czyta, dowiaduje się, dzwoni po lekarzach i nieustannie wsłuchuje się w swój brzuch. Jakby tego było mało - otoczenie bezustannie chce jeszcze czegoś więcej.
Doskonale wymaga się różnych rzeczy od innych . Wygodnie jest wytknąć kogoś palcem, powiedzieć, że jest nieodpowiedzialny i że samemu postąpiłoby się znacznie lepiej, mądrzej, miałoby się więcej siły woli i motywacji. Ale spróbuj nagle, z dnia na dzień odstawić wszystkie używki i przeorganizować styl życia (nawet, jeśli na co dzień żyjesz arcyzdrowo - ciąża może wszystko zmienić. A żyjących arcyzdrowo nie jest wcale tak wielu). Nie usprawiedliwiam upijania się i palenia w ciąży. Nie potępiam jednak żadnej matki, której zdarzyło się "załamanie"...
Od siebie jednak wymagać jest trudniej. Zawsze mnie bawi, jakie to mamy społeczeństwo "za życiem". Najłatwiej jest krytykować. Mnóstwo ludzi gardłuje, jakie to straszne, że kobiety w ciąży palą papierosy. Nie spotkałam natomiast zbyt wielu dbających, żeby samemu nie dmuchać ciężarnym kobietom dymem w twarz, na przykład na przystanku. Ile osób się oburza, jak to nieodpowiedzialne matki narażają swoje zdrowie, robiąc coś, co tym osobom wydaje się niebezpieczne. Bardzo niewiele z nich natomiast dba o bezpieczeństwo kobiet i dzieci, choćby podnosząc tyłek z siedzenia w tramwaju (najczęściej - robią to, o dziwo, panie w wieku +50, od których tę "grzeczność" dosyć trudno przyjąć).
Nie mówię, że matki mają nie uważać, nie dbać, nie starać się. Ale społeczeństwo, także ta jego część, której macierzyństwo "nie grozi", jeśli chce wymagać, powinno, choć w mniejszym zakresie, starać się równie mocno.

3. Ciąża to nie choroba. Zachowuj się normalnie. Kobiety w ciąży oczekują przywilejów i UDAJĄ, żeby traktować je jak święte krowy.
Może i się tak zdarza, nie wiem. Większość kobiet jednak, jeśli czuje się źle, to naprawdę czuje się źle. Ja na przykład spałam właściwie cały czas przez pierwsze trzy miesiące. Mogłam sobie na to pozwolić, bo miałam wakacje, ale rzeczywiście, wyglądało to trochę, jakbym uciekała od obowiązków. Tylko że nie miałam nawet odwagi za nic się zabrać, bo każdy chyba wie, jak wyglądają rzeczy, robione przez osoby, których mózg rozpaczliwie potrzebuje snu. Niektóre kobiety wymiotują w ciąży kilkanaście razy dziennie. To nie jest (przynajmniej - nie zawsze) sygnał tego, że ciąża jest zagrożona i trzeba się położyć do łóżka. To taka wstrętna fizjologia. Której nie da się sobie "wmówić", zresztą wątpię, żeby ktoś próbował. 
Czasami naprawdę chciałabym, żeby mężczyźni mogli zachodzić w ciążę. Nie z jakiejś "mściwości". Po prostu trudno opisać i, dzięki temu, pozwolić zrozumieć to uczucie wzrastającego zmęczenia, ciągłego napięcia, wsłuchiwania się w swój organizm i przeżywania zachodzących w nim, nie zawsze korzystnych i przyjemnych, zmian...
Naprawdę dobrze zniosłam ciążę. Brak mdłości, sprawność do 9 miesiąca, ograniczone zachcianki, żadnych dolegliwości zdrowotnych. Mogłam w 9 miesiącu jeszcze kończyć zdawać egzaminy. Ale nie śmiałabym powiedzieć kobiecie, nawet takiej, która postanowi położyć się na 9 miesięcy do łóżka bez wskazań medycznych, że nie może tego zrobić, bo ciąża to nie choroba...
Matki są roszczeniowe? Wybaczcie porównanie, ale, jako osoba pełnosprawna, nie śmiałabym powiedzieć, że ktoś, kto porusza się na wózku jest roszczeniowy. Nigdy. Nawet, gdyby mi się tak zdawało. Bo po prostu NIE WIEM, czego potrzebuje.

4. MUSISZ karmić piersią. Jeśli natomiast karmisz piersią, to nie możesz...
Powtarza się sprawa z ciążą. Nie karmisz piersią - fatalnie. Jesteś egoistką, która nie dba o zdrowie dziecka. Karmisz - no, to chyba jasne, że musisz uważać na to, co jesz. Najlepiej zakatuj swój wykończony organizm dietą składającą się z gotowanego kurczaka i trzech marchewek, które odstawisz, kiedy tylko dziecku wyskoczy jakaś krostka. 
Mamy znajomą mamę, która karmi już drugą Córeczkę i musi bardzo dbać o dietę, z powodu alergii. Dzielnie prowadzi bloga z przepisami dla mam karmiących małych alergików. Podziwiam i ogroooomnie szanuję takie mamy. Co mają robić? Poświęcają się, bo to najlepsze dla ich dzieci. Same z siebie. I nie narzekają. Ale to jest dowód siły charakteru i determinacji a czasem - po prostu bohaterstwo. Nie norma, którą automatycznie spełniają wszystkie kobiety w każdej życiowej sytuacji.
To, o czym piszę, to nie zachęta do folgowania sobie kosztem dziecka, nie próba przyznania kobietom w ciąży i mamom nieograniczonego prawa do wszystkiego. To tylko prośba do tych, którzy nie wiedzą i wyraźnie nie wyobrażają sobie, jak to jest, żeby trochę ograniczyli swoją potrzebę wydawania wyroków...

5. Po porodzie: wróć do formy w 2 tygodnie, zajmuj się dzieckiem, wróć do pracy/nie wracaj do pracy, wyglądaj kwitnąco, BĄDŹ SZCZĘŚLIWA, jak to nie jesteś?!
Do skończenia tego tekstu skłoniło mnie przeczytanie tego wyznania kobiety cierpiącej z powodu depresji poporodowej. Próbuję sobie wyobrazić co czuła i, kiedy próbuję, robi mi się zimno. Płakałam czasem razem z dzieckiem, bo nie miałam już siły go uspokajać. Miewałam, najczęściej karmiąc nad ranem, myśli, że chciałabym, żeby dało się anulować ostatni rok naszego życia i wrócić do beztroskiego "we dwoje". Było to wstrętne uczucie, miałam w związku z nim ogromne poczucie winy, ale przechodziło. Bo Mała się uśmiechnęła. Bo się przytuliła. Bo tak ślicznie śpi. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby te ważne drobiazgi nie pomagały. A w depresji - nie pomagają. 
A cierpiące matki w wstydzą się o tym mówić, prosić o pomoc. Bo "ideał Matki Polki". Znów wybaczcie analogię, ale jakoś nietrudno zrozumieć piłkarza, który nie strzelił karnego, bo nie wytrzymał presji. Współczuje się mu i kiwa ze zrozumieniem głową. Wiem, karny to nie dziecko. Ale waga sprawy powoduje, że presja jest jeszcze większa. Jasne, że są tacy, którzy walną ten decydujący strzał tak, że bramkarz się nawet nie zdąży obejrzeć. Ale nawet mistrzowie światowej klasy czasem sobie z presją nie radzą. Sportowców się rozumie. Matki - jakoś z trudem...  

Budowanie presji to okrucieństwo. Naprawdę. Buduje ją kultura, społeczeństwo, budujemy ją my same, bo się naczytamy, nasłuchamy, dajemy sobie wmówić. A potem się męczymy, bo boimy się, nie chcemy przyznać, że sobie z wymaganiami nie radzimy albo że nas od nich po prostu trafia szlag. 

[Chętnie (chociaż to chyba nienajlepsze słowo) przeczytałabym podobny tekst napisany męską ręką. O społecznych oczekiwaniach i konstrukcjach, które szkodzą mężczyznom, podcinają im skrzydła i prowadzą do rozpaczy. Bo wiem, że takie istnieją, ale, jako kobieta, tylko przypuszczam, na czym polegają. Chciałabym wiedzieć, jak ich nie krzywdzić, skoro nie chcę, żeby krzywdzono mnie.]

piątek, 4 lipca 2014

O zarażaniu swoją pasją i realizowaniu ambicji cudzym kosztem

Wcześniejsze posty były o rzeczach, o których coś wiem. Albo mi się przynajmniej tak wydaje. Teraz będzie o czymś, czego nie wiem. To nawet jedna z poważniejszych rzeczy, których nie wiem, jeśli chodzi o rodzicielstwo. Rzecz o ambicjach, pasjach, sukcesach, zmuszaniu i perswazji...

Jako młoda nastolatka miałam za złe całemu światu, że nie trenowałam intensywnie żadnego sportu. Grałam w tenisa, chodziłam na basen, na SKSy, ale wszystko to było raczej ogólnorozwojowe. Jeśli chodzi o pływanie - podobno miałam nawet talent (który pewnie dałoby się wykorzystać, gdybym nie bała się histerycznie wody do dziesiątego roku życia). Kiedy zamarzyłam o profesjonalnym sporcie, okazało się, że jest na to trochę za późno. Nawet do klubu siatkarskiego nie chcieli mnie przyjąć, bo byłam "za stara" (w wieku 12 lat!). Byłam nawet zła na Rodziców. Słyszałam z każdej strony, że "trzeba zacząć wcześnie" i "trenować do upadłego". Ale jak, jeśli nikt mi nie kazał poświęcać kilku godzin dziennie na treningi, zamiast na zabawę?

Nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile wyrzeczeń prawdopodobnie czekałoby mnie, gdybym miała rzeczywiście trenować. Moi Rodzice - zdawali. Wiedzieli, że mogłoby dojść do sytuacji, kiedy byłoby ciężko ze szkołą, już nie mówiąc o rozrywkach. Może nie byli pewni, czy jestem gotowa poświęcić to wszystko, czy kocham sport aż TAK bardzo (ja tego też nie wiedziałam i nie wiem). Pewnie zdawali sobie sprawę, że jest spora szansa, że wymięknę, musząc wstawać codziennie o szóstej na basen. Wiedzieli natomiast, że kariera sportowca to rzecz krótka i bardzo niepewna. Że mogłoby skończyć się tak, że, po jakiejś kontuzji czy niepowodzeniu, zostanę z niczym. Z perspektywy czasu - myślę, że dobrze się stało.

Źródło: http://www.demoty.pl/ambicje-rodzicow-29722
O tym, że chcielibyśmy wychować bramkarza reprezentacji Polski, mówiliśmy raczej na żarty. Kiedy okazało się, że Groszek jest dziewczynką - plany te zdecydowanie wybijała nam z głowy jedna z groszkowych Babć ;). Ale... chyba chciałabym, żeby Mała umiała grać w piłkę nożną (ja - nie umiem i bardzo źle się z tym czuję; może znacie jakąś szkółkę piłkarską dla matek karmiących?). Więc zarażamy ją. Oglądała z nami Ligę mistrzów, ogląda Mundial (albo przynajmniej słucha komentarza, bo staramy się, żeby nie patrzyła w telewizor). Sz. przyniósł jej małą Pierwszą Piłkę. No ale. Co, jeśli ona tego nie polubi? Jeśli nie zechce? Jeśli będzie wolała balet, jazdę na łyżwach albo w ogóle nic? Gdzie się kończy podsuwanie pomysłów, a zaczyna - wmuszanie i zmuszanie? 

Znałam kilka osób, które były przez Rodziców zmuszane do różnych rzeczy. Znałam dziewczynkę, która musiała uczyć się nocami już w podstawówce, bo mama wymagała, żeby była najlepsza w klasie (biedne dziecko ścigało się nie ze sobą, a z innymi i szczerze nienawidziło koleżanek, które miały lepsze oceny). Słyszałam o dziecku, które ciężko zachorowało, bo rodzice, wożąc je z jednych zajęć dodatkowych na drugie, nie zauważyli, że jest na granicy wyczerpania. Znałam ludzi zmuszonych do wyboru określonych studiów. Szantażem, groźbą, prośbą, perswazją. Z nieśmiertelnym "kiedyś mi za to podziękujesz" na karku. Czujących, że mają wobec Rodziny zobowiązania i mogą poświęcić w ich imię własne pragnienia. To, w większości, byli ludzie bardzo nieszczęśliwi. Kiedy z nimi rozmawiałam - czułam wściekłość i agresję. Jak można wyrządzać taką krzywdę  własnemu dziecku?! 
I co? Taki sam los szykuję swojej Córce? Nie umiem grać w nogę, a marzę o tym od dawna, więc ona się nauczy? Aż jestem sobą przerażona...

Jak to zrobić? Jak zauważyć i pielęgnować talent, bez zmuszania? Jak nie zmarnować potencjału, a równocześnie - nie unieszczęśliwić? Ja raczej nie miałam być sportowcem, ale może moje dziecko ma? Albo muzykiem? Albo genialnym naukowcem? Może, jeśli nim nie zostanie, zapyta: "Czemu we mnie nie inwestowaliście?" Co zrobić z tym, że kiedy ona sama wyrazi swoje marzenie, może być za późno na jego realizację? Czy rzeczywiście nigdy nie jest za późno, kiedy jest się dostatecznie zdeterminowanym? 
A jak poradzić sobie z tym, że marzenie- marzeniem, ale dzieci łatwo zmieniają zdanie? Albo - że czasem im się nie chce? Że chciałyby kopać jak Lewandowski, ale komputer w sumie też jest fajny? A co z tym, że dziecko, decydując, wielu konsekwencji swojej decyzji sobie nie wyobraża (chociaż pewnie widzi inne rzeczy, których dorośli nie dostrzegają)? Że nie wie na przykład, jak mogą wyglądać ramiona zawodowej pływaczki i nie przewidzi, czy nie będzie miała z tego powodu kompleksów lub problemów? Mnie się wydaje, że to nieważne, że to drobiazg, ale czy mogę być pewna, że moje dziecko też tak będzie myślało? Zawsze trzeba z czegoś rezygnować, ale skąd się niby wzięło moje prawo do rezygnowania za kogoś?

Mam wychowawczą zagwozdkę. Może jeszcze jest chwila, żeby ten problem rozwiązać, ale pewnie nie tak długa... Gimnastyczki artystyczne trenują przecież od 2-3 roku życia...

środa, 2 lipca 2014

Jak nie denerwować (przyszłej) mamy - poradnik praktyczny

Masz w otoczeniu (przyszłą) mamę? Jesteś lekko skrępowana/skrępowany, bo nie wiesz, czy nie palniesz czegoś głupiego, a przecież nie chcesz jej zaszkodzić, masz same dobre chęci, a najchętniej byś pomogła/pomógł? Przestrzegaj poniższych wskazówek i prawdopodobnie uda Ci się uniknąć chociaż kilku poważnych błędów.

1. Straszne historie zostaw na zieloną noc. Naprawdę. Też współczuję leżącym matkom w ciąży, nie wyobrażam sobie bólu rodziców, którzy stracili dziecko lub opiekują się dzieckiem bardzo chorym, też bulwersują mnie nieodpowiedzialni lekarze. Trudno tych historii nie słyszeć. Dlatego - nie powtarzaj ich (przyszłej) mamie. Na pewno je słyszała i zarwała którąś noc z ich powodu. Przekazuj jej pozytywną energię i przekonanie, że będzie dobrze. Bo, mimo że z mediów to wcale nie wynika, w większości przypadków - jest właśnie dobrze.

Kiedy to dozwolone? Kiedy (przyszła) mama zadaje pytania. Kiedy możesz ją dzięki temu przed czymś uchronić (np. przed wyborem kiepskiego szpitala). Kiedy musisz podzielić się własnym dramatem. W każdym z tych przypadków wskazana jest jednak ogroooomna delikatność. Nawet nie wiesz, jak bardzo te historie nawiedzają potem (przyszłe) matki w snach.

2. Uprzejme zdziwienie zwykle wcale nie jest uprzejme. Jeszcze nie śpi? Naprawdę? Znowu ją karmisz? Tak często je? Naprawdę, większość matek zdaje sobie sprawę z tego, że to dość dziwne, że niemowlę nie śpi o 23. Niestety - właśnie owo niemowlę nie zawsze zdaje sobie z tego sprawę. Większość matek nie jest też zachwycona koniecznością podawania dziecku piersi co pół godziny, ale i takie sytuacje się zdarzają. Zamiast zadawać pytania i uprzejmie się dziwić - postaraj się pomóc. 
Jedyne dozwolone zdziwienie: Nie myślałem/łam, że można aż tak doskonale radzić sobie z dzieckiem! ;)

Kiedy to dozwolone? Kiedy zauważasz coś bardzo niepokojącego, a istnieje uzasadniona obawa, że (przyszła) matka tego nie zauważa. Kiedy żartujesz i (przyszła) matka to wie.

3. Dobre rady są dobre (ale pouczanie nie). Powinnaś więcej odpoczywać, przecież jesteś w ciąży. Nie powinnaś wychodzić, na ulicach jest ślisko, możesz się przewrócić. Dziecka nie można przyzwyczajać do noszenia na rękach. Powinniście je nauczyć spać w łóżeczku. Nie możesz tak często go karmić. Nie może patrzeć w telewizor. Nie dawaj smoczka. Dawaj smoczek... To jest oczywiście racja. Tylko że nie zawsze się da. Dzieci są różne. A poucza się najlepiej z bezpiecznego dystansu. Moje dziecko na przykład nie wymaga prawie niczego, umie się sobą zająć nawet przez godzinę, w wieku 4 miesięcy. Ale zasypia przytulone. Postanowiłam mu na to pozwolić. I już. Nie zrozumcie mnie źle. Każda informacja się przydaje, jeśli ktoś debiutuje w roli matki i zdarza mu się wpadać w lekki popłoch. Jednak najbardziej przydatne są rady połączone z prezentacją (dostałam sporo takich, dziękuję!): Popatrz, ja zrobiłabym/zrobiłbym to tak. To doskonale weryfikuje funkcjonalność.

Kiedy to dozwolone? Kiedy (przyszła) matka prosi o radę/opinię. Kiedy jesteś z nią bardzo blisko, chcesz wymienić doświadczenia i nie obrazisz się, jeśli odpowie ci, że zrobi zupełnie inaczej (i akurat nie ma baby bluesa, bo wtedy każdą uwagę może potraktować jako potwierdzenie swojej macierzyńskiej nieudolności). Jeśli jesteś w stanie udowodnić na TYM, KONKRETNYM dziecku, że twoja rada działa. 

4. Nie zadawaj (niektórych) pytań. 
Na przykład:
Planowane? A co ta informacja wnosi? Jeśli będę chciała się nią podzielić, zrobię to sama. 
Czy to normalne, że... Nie. Niepokojące objawy ignoruję, lekarzy omijam szerokim łukiem i wcale nie wpadam w histerię, ilekroć coś choćby trochę odbiega od normy. Potrzebuję się jeszcze czymś pomartwić.
Czemu ono tak płacze? Gdybym wiedziała, to bym mu pomogła, słowo. Zresztą właśnie staram się to zrobić, więc nie mam czasu odpowiadać na pytania.
Dużo przytyłaś? Bez komentarza.

Kiedy to dozwolone? W przypadku pytania drugiego - jeśli zauważasz, że coś jest nie tak i masz pewność, że (przyszła) matka tego nie wie/nie przedyskutowała już trzy razy z lekarzem/nie zarywa przez to czwartej nocy. W przypadku pierwszego - jeśli panuje akurat nastrój do zwierzeń, a z (przyszłą) matką jesteś bardzo blisko albo w żartach, kiedy wiesz, że (przyszli) rodzice (i dziecko) się nie obrażą. W przypadku dwóch ostatnich - NIGDY ;).