czwartek, 17 września 2015

"Tylko się nie zapuść", czyli wzrokocentryzm nasz powszedni

Trawię ten wpis właściwie od kiedy założyłam blog. Już prawie go miałam, kiedy wybuchła blogoafera z "obleśnymi ludźmi", w której nie chciałam brać udziału, więc postanowiłam poczekać. Coś we mnie pękło, kiedy ostatnio zobaczyłam na siłowni panią, w zaawansowanej ciąży, robiącą ćwiczenia na mięśnie brzucha z większym obciążeniem niż ja (a akurat na siłę i wygląd mięśni brzucha nie narzekam). Chcę wierzyć, że robiła to po konsultacji z ginekologiem prowadzącym ciążę i trenerem personalnym. Bo jest kulturystką i marzy o tym, by zaraz po porodzie wystartować w zawodach. Kurde, z jakiegokolwiek rozsądnego powodu. Z dużym trudem mi ta wiara przychodzi...

Wyobraźcie sobie, że z dnia na dzień dowiadujecie się, że przez jakiś czas, a może właściwie już nigdy, nie będziecie wyglądać "normalnie" i "jak wszyscy". Nie, nie, nie umrzecie, nie pójdziecie do szpitala, nic się w Waszym życiu specjalnie nie zmieni. Poza wyglądem. Godziny na siłowni, kosztowne kremy i drogie maseczki waszego problemu nie rozwiążą. Będziecie musieli/musiały spędzać kilkanaście dodatkowych minut przed lustrem, kombinując, jak to zrobić, żeby nie gapili się na Was ludzie na ulicy. Że mogliście/mogłyście latami kompletować drogą garderobę, odmawiać sobie słodyczy i wydawać majątek na kosmetyczkę, a i tak natura/los/cokolwiek okazały się nieubłagane. Głupio, nie? Coś o tym wiem.

Ciało się starzeje. Ciało choruje. Nawet to piękne, zadbane, umiłowane i wypielęgnowane najnowszym kremem. Z dnia na dzień. Nagle. Opychaj się jarmużem, zasuwaj na fitness dwa razy dziennie, wyeliminuj cukier z diety, studiuj blogi modowe - nic Ci nie pomoże. Przykro mi. Są rzeczy, którym się nie zapobiegnie.

Więc nie świruj. Błagam. Nie inwestuj wszystkiego w urodę. Nie życzę Ci, żebyś musiał/musiała się przekonać, jak to jest zostać z niczym. Dbaj o siebie, wyglądaj jak milion dolców przez całe życie, do dziewięćdziesiątki i uczyń z tego swój największy atut - niech Ci się to uda, jeśli tego pragniesz, szczerze życzę. Ale wiedz, że to, o co tak dbasz, jest kruche. Kruchutkie. Może Tobie się uda i Twoja piękna twarz i boskie ciało nigdy się nie popsują. Gwarancji nie masz, nikt z choćby gramem rozsądku Ci jej nie da. Proszę, zadbaj o to, żeby to nie było jedyną istotną rzeczą w Twoim życiu.

Na katolickim portalu czytam, że do dojrzałej miłości potrzeba fizycznego podobania się (oczywiście to dziewczyna ma się podobać chłopakowi, nie na odwrót...). Co to ma wspólnego z dojrzałością? Z początkiem drogi, z zakochaniem - sporo, owszem. Ale z dojrzałością? Z "w zdrowiu i w chorobie"? Na co drugim blogu parentingowym czy lifestyle'owym można przeczytać "dbaj o siebie, nie zapuść się, bo to zaszkodzi Twojemu związkowi" (też najczęściej kierowane do kobiet, choć nie tylko). Szlag mnie trafia. Nie. Nigdy w życiu nie weszłabym w związek z facetem, który nie akceptuje tego, że moje ciało się zmienia, że miewam katar, okres, a czasem nawet jelitówkę i że nie wyglądam przy tym jak modelka. I że za cholerę nie da się przez całe życie zasuwać na obcasach. Dlaczego? Bo z moim wyglądem mogło się coś stać. Stało się. I może stać się nadal, na przykład coś znacznie gorszego. Nie mogę mieć nigdy stuprocentowej pewności, że Partner nie zostawi mnie, jak się zrobi pod górkę (chociaż nie zostawił mnie, kiedy się tego, głupio, bałam, ba, po tygodniu mi się oświadczył). Ale jeśli przeraża go dres, który na sobie mam, bo od siódmej rano zasuwam za dzieckiem, gotuję obiad, szoruję podłogę i nie będę tego, do jasnej poprzecznie prążkowanej cholery, robiła w szpilkach i pełnym makijażu (tak, robię to na co dzień i na co dzień mam na sobie dres, konsekwentnie rujnując swój związek, który, na szczęście, zaczął się w momencie, kiedy robiłam wszystko, żeby wyglądać jak najbrzydziej i teraz nawet dres stanowi pewną poprawę), jak mogę liczyć na to, że nie przerażą go moje zmarszczki, moja choroba, moja starość? Gdybym wiedziała, że nie mogę być w związku z osobą, która zechce chodzić w dresie, która przytyje, której po operacji zostanie blizna i u której w końcu pojawią się zmarszczki (i daj Boże, żeby się na tym skończyło), przypuszczam, że, dla dobra wszystkich, zadowoliłabym się manekinem (jakkolwiek by to nie zabrzmiało). Ludzi się nie wyrzuca, jak się zepsują. Nie twierdzę, że przetrwam i wytrzymam wszystko - tego nie wiem i wiedzieć nie mogę, chociaż deklaracje w tym zakresie są w dobrym tonie. Ale jestem pewna, że nawet do drobnego kryzysu w związku trzeba nam czegoś więcej niż czyjaś oponka i wywłóczone spodnie.

To jest nic. Coś, co się zmienia. Co jest poza naszą kontrolą. I co, jak nam to tłuką od przedszkola, nie jest ważne, bo liczy się to, co w środku. Ale jak mamy pamiętać o tym, że liczy się to, co w środku, skoro mamy ogólnego wyglądowego fioła? Skoro wierzymy, że twarz, ubiór, fryzura i paznokcie mają tyle znaczeń, że nie musimy poznawać i dowiadywać się niczego więcej? Skoro uważamy, że wszystkich interesuje nasza opinia o sąsiadce/koleżance, która "się roztyła" albo o "Jolce spod dwójki, która ubiera się jak..."? Sąsiadka/koleżanka może być ciężko chora, a Jolka mieć dwa fakultety i, zwyczajnie, specyficzny gust - co nas to obchodzi. Wygląd. Wygląd. Wygląd.

Pach.

I nie ma. Wypadek. Choroba. Zwykła starość. Nie na wszystko pomoże botoks. Nie wszystko da się zoperować. Odsuwamy tę myśl. Ja też ją odsuwam. Nikt nie lubi, jak się na niego gapią. Nikt nie lubi czuć się inny. Nikt NIE POWINIEN czuć się żle tylko dlatego, że miał pecha - zbuntowany gen, nieszczęśliwy wypadek, gorszy metabolizm, mniej pieniędzy. I wiecie co? Mówimy o tym nawet kilkulatkom. Są nawet takie bajki. A postępujemy, konsekwentnie, zupełnie inaczej.

Napisałam, że coś wiem o nagłych, niekorzystnych zmianach w wyglądzie. Pewnie jednak nie za dużo. Moja nie wiązała się z żadnymi istotnymi zmianami życiowymi poza zmianą fizyczną. Nie potrzebowałam szpitala, operacji, rehabilitacji, skomplikowanych leków i długotrwałej terapii. Moi najbliżsi mieli to gdzieś, tym, nawet trochę dalszym nic nie mówiłam, bo po co. Ale znam ludzi, którym i taka "drobna" zmiana rujnuje życie. I znam ludzi, którym znacznie poważniejsze w niczym nie przeszkodziły.

Nigdy nie miałam świra na punkcie tego, jak wyglądam. Dlatego z dołka wywołanego przed laty wiadomością, że trochę mi ubędzie na atrakcyjności, wygrzebałam się w dwa dni. O dwa dni za dużo zresztą. Poszłam się napić z Kumplem i wróciłam do Ossolineum, bo musiałam obronić dwa licencjaty. Mój świat się nie zawalił, bo w sumie nie było powodu. Inwestowałam w mnóstwo innych rzeczy. Moje poczucie własnej wartości to, wybaczcie brak skromności, obowiązkowość, inteligencja, uprzejmość, wiedza, rozwój. Nie wygląd. Mam też mnóstwo istotniejszych wad, niż urodowy defekt. Oczywiście, nie było to miłe. Oczywiście, marzę o tym, żeby wszystko wróciło do normy. Ale mam inny fundament i on nadal stoi. Zbudowałam na nim rodzinę, dołożyłam dużo ciężkiej pracy, próbuje sobie stworzyć schody do celu. Witrażyk do okna w łazience musi poczekać, aż zachce mi się nim zająć.

Proszę, zrób sobie piękny witrażyk i ciesz się nim jak najdłużej, pielęgnuj go i szanuj, jeśli tylko chcesz. Ale pamiętaj, że domu na nim nie zbudujesz, a wystarczy nawet drobny kamień i zostaniesz z niczym. Bądź choćby mądra i piękna, dobry i piękny, wielkoduszna i piękna, wykształcony i piękny. Nie tylko piękna/piękny. A jeśli znajdziesz kogoś, kto pokocha Twój fundament, a nie Twój witrażyk, to będzie, słowo daję, najwspanialszy dar od losu.


[Nie. Nie ma mi czego współczuć. Słowo. Mam się dobrze. Część z Was wie, jak wyglądam. Zresztą teraz wiecie wszyscy - tam na górze to ja. Cóż. Nie narzekam. Odwołuję się do własnej historii tylko po to, żeby uzasadnić, dlaczego mnie to wszystko tak wkurza. Dla zainteresowanych - brakuje mi sporej części włosów (i nie, nie chodzi o to, że się przerzedziły po porodzie). Jak się przyjrzeć, to to widać. Jeśli, Drodzy Znajomi Czytelnicy, zechcecie się przyglądać - bardzo proszę.]

środa, 2 września 2015

Jestem dobrą matką!

Nie jestem dobrą blogerką. Chyba w ogóle nie jestem blogerką, tylko "tak sobie piszę", bo regularne posty mnie przerastają - z niejakim smutkiem przyznaję, że w wolnych chwilach mam ostatnio raczej siłę i ochotę żeby poczytać analizy blogów na Niezatapialnej Armadzie czy Przyczajonej Logice (to nie jest post sponsorowany, dzielę się z Wami tylko swoją specyficzną pasją ;)). Żeby być trochę lepszą doktorantką, udaję, że w ten sposób zbieram materiał do pracy (ściema, większość tekstów znam już na pamięć i znajdę je z zamkniętymi oczyma). Nie jestem dobrą biegaczką (ech, ten brak systematyczności). I pracownicą chyba też niestety średnią, chociaż się staram. Ale przynajmniej jestem dobrą matką. Tak, doszłam ostatnio do takiego wniosku. Dlaczego?

Mamy często skarżą się albo po prostu przyznają, że nie udało im się zrealizować wychowawczych założeń, które uznawały za fundamentalne jeszcze w ciąży. Że jednak włączają te bajki, chociaż obiecywały sobie, że będzie bez telewizji, bo przecież opóźnia rozwój mowy, osłabia koncentrację i zwyczajnie ogłupia. Że czasem przydarzy im się słoiczek, chociaż miały gotować tylko ekozupki z ekomarchewek na superekomięsie. Że choćby się uparły, że będą się dobrze bawić, to umierają na placu zabaw z nudów. Że nie karmiły piersią/nie nosiły w chuście/pozwoliły (albo nie pozwoliły) spać ze sobą w łóżku, chociaż tak bardzo chciały/nie chciały. Mają wyrzuty sumienia, męczą się, analizują i słuchają uwag "mądrzejszych", a w efekcie są przekonane, że właściwie czas najwyższy zaprosić do domu opiekę społeczną i dobrowolnie dziecko oddać, bo przecież są do niczego.

A ja jestem cwana. Bo o ile miałam idiotyczne oczekiwania względem siebie jako rodzącej (których, oczywiście nie udało mi się spełnić), o tyle jeśli chodzi o (moje własne) założenia dotyczące macierzyństwa, realizuję je niemal w stu procentach. Może dlatego, że miałam ich naprawdę niewiele. Chyba nawet do przesady, ale jestem przekonana, że macierzyństwo to prawdziwa loteria. Realny wpływ ma się na naprawdę niewiele rzeczy. I trzeba się na nich skupić, a z całą resztą jakoś sobie poradzić (nie mówię tu o nieszczęściach, na myśl o których robi mi się zimno, tylko o drobiazgach, o które czasem za bardzo chcemy opanować). Zamiast więc założyć, że będę karmić piersią, trzymałam się myśli, że fajnie by było (bo wygoda, przede wszystkim), ale jak się nie uda - dramatu nie będzie. Zamiast przyrzec sobie, że mieszkanie będzie wypucowane, uznałam od razu, że to nie jest mój priorytet i że, chociaż permanentnego chlewu nie zniosę, nieumyte co miesiąc okna raczej mnie nie zabiją. Zamiast wymyślać ekojadłospis na rok do przodu uznałam, że dziecko będzie jadło, próbowało, coś mu w końcu zasmakuje i nie będę wojowała o głupoty. Zamiast ustalać plan dnia i nastawiać budziki, postanowiłam poddać się naturalnemu rytmowi i prywatnym ochotom. Nie postawię całego świata na głowie, bo Groszek ma drzemkę punkt 11 i ani minuty później. Niech stracę. Zamiast próbować dowiadywać się o wszystko sama i kompletnie głupieć, bo co strona/książka/lekarz/położna/koleżanka, to inna wersja, postanowiłam zaufać jednemu Pediatrze i robić, co każe, bo ja już raczej nie zdążę skończyć medycyny, wszystkiego się nie nauczę, a coś robić trzeba. 
Uparłam się natomiast, na zapewnianie poczucia bezpieczeństwa. Byłam (i ciągle jestem) na zawołanie. Przytulam, buziam, głaszczę. Rozpieszczam, jeśli tak chcecie to nazwać. Nie wypieram się tego. Słucham. Rozumiem. Cierpliwość tracę tak rzadko, że samą mnie to dziwi. Zaraz zresztą przepraszam. Założyłam sobie, że Groszek ma mieć w domu i w mamie azyl. Zawsze. Nawet jeśli nie będzie mieć ochoty z niego korzystać, bo podrośnie i wybierze koleżanki. Założyłam sobie, że, zamiast tracić energię na głupoty, wykorzystam ją na to, żeby nauczyć Groszka podstawowych, najważniejszych zasad. Nie rób krzywdy innym. Nie rób krzywdy sobie. Kropka. Cała reszta to bzdury. Nie będę za dziesięć lat pamiętała o tym, że dostała parówkę na śniadanie albo że od wody wolała świeży sok jabłkowy, że kładła się spać tylko o mniej więcej określonej porze i że kilka razy w ogóle nie miała ochoty na spacer.

Nie chcę dla Groszka wyższego wykształcenia. To znaczy - chcę, ale to nie ma znaczenia. Zacznie mieć, jeśli ona sama go zachce. Nie chcę dla Groszka miliona zajęć dodatkowych, sześciu języków, pływania i skrzypiec. To znaczy - oczywiście, będę dumna nawet z jednej z tych rzeczy, z każdej innej tego typu zresztą też. Ale mają one sens tylko wtedy, gdy sama ich zapragnie. Chcę dla niej bezpieczeństwa i szczęścia. Za wszelką cenę. Nie uchronię jej przed wszystkim (a chciałabym, och, jakbym chciała), ale zawsze jej pomogę. Zawsze jej posłucham. Zawsze ją przytulę. Chcę, żeby wiedziała, że ją akceptuję. Nie jej osiągnięcia, nie jej urodę, nie jej charakter i nie tylko wtedy, jeśli ma porządek w pokoju i zje całą marchewkę. JĄ. Że jest moim Skarbem i że nim będzie nawet, jeśli na jakiś czas przemieni się w rozwydrzoną, sfochowaną, burkliwą nastolatkę. 

Zakładam sobie to, na co mam realny wpływ. Co mogę sama zmienić, nad czym mogę sama pracować. Zakładam sobie cierpliwość, czas dla dziecka, rozumienie i wyrozumiałość, czułość i wspieranie. Zakładam sobie też przyznawanie się do błędów (dziecko i tak je doskonale widzi, nawet teraz) i daję sobie miejsce na ich popełnianie. Dużo miejsca. Realizuję swoje ciążowe i jeszcze przedciążowe założenia. Jestem dobrą matką. Ba, wręcz bardzo dobrą, bo, w ramach miłej niespodzianki, "dorealizowuję" czasem też rzeczy, których sobie nie zakładałam, w ramach. Karmiłam piersią ponad rok, gotuję raczej zdrowo, Mała uwielbia owoce, telewizor bywa, a nie jest ciągle, z porządkiem dramatu nie ma, a Groszek rozumie też te niefundamentalne zakazy (typu: "Nie wal pięściami w komputer" na przykład. Ale to tylko dlatego, że przebiegle mówię, że będzie miał "Ała", co wyzwala w Groszku szalone pokłady empatii ;)). 


I dostaję nagrody. Mnóstwo nagród. Nigdy tylu nie dostałam. Buziaki. Przytule. Przytule. Buziaki.  Pragnienie i potrzebę Mamy. Pogodę ducha i pozytywne nastawienie do innych. Inteligencję, błyskotliwość, rozwój, za którym ledwo nadążam. Posłuszeństwo i ostrożność. Uśmiechy. Mnóstwo uśmiechów. Pobudki z uśmiechem, zasypianie z uśmiechem, uśmiech przez sen.

Jestem dobrą matką. W ramach własnych założeń, oczywiście ;). Zobaczymy, jak długo uda mi się nią być. Na razie jestem dobrej myśli :)!

sobota, 11 lipca 2015

5 rzeczy, których naprawdę zazdroszczę swojemu dziecku

Nie, wcale nie uważam, że małe dzieci (i dzieci w ogóle) nie mają problemów. "Zobacz, też bym tak chciał(a) - tylko je i śpi, a wszyscy naokoło skaczą..." Tak nam się tylko wydaje, z pozycji dorosłych, którzy doskonale już opanowali otaczającą ich rzeczywistość i którzy nie mają problemów z oceną, czy mama wyszła do sklepu, czy odeszła na zawsze, zabierając ze sobą jedyne źródło pokarmu. Kiedy myślę o tym, ile elementów codzienności moje dziecko zaskakuje, nad iloma nie ma kontroli, ilu nie rozumie i zmuszone jest przyjąć takimi, jakimi są... Wcale nie chciałabym się zamienić (w końcu mam ich przynajmniej troszkę mniej). 
Jednak są takie rzeczy, których Groszkowi naprawdę zazdroszczę. Rzeczy, które ma, bo jest dzieckiem. I to jeszcze TAKIM dzieckiem!

1. Mindfulness
Ostatnio poczytuję sobie poradnik treningu uważności (tak po polsku tłumaczy się mindfulness). Czasem myślę, że mogłabym go odłożyć i po prostu uczyć się od swojej córeczki. Po prostu usiąść na ziemi i być tak bardzo w jednym miejscu i w jednym czasie, jak ona, kiedy buduje wieżę z klocków. Skupia na tym całą uwagę, nie słyszy, kiedy się ją woła, ma ogromnie skoncentrowaną minę i opowiada sama sobie historie na temat tego, czego właśnie dokonuje. Myślę (tak mi się wydaje), że nie ma w jej umyśle wtedy miejsca na obiad, tatę w pracy i odkurzacz, który stoi w drugim pokoju i którego się boi (zresztą - boi się go tylko, kiedy go widzi - gdybym ja umiała obawiać się tylko tego, co rzeczywiście jest w zasięgu wzroku...). Nie zauważa nawet pełnej pieluchy. Gdzie i kiedy straciłam tę umiejętność nierozpraszania myśli? 

2. Zdziwienie? A może brak zdziwienia?
Z jednej strony wszystko jest nowe. Nowe, więc niebezpieczne, trudne do zrozumienia, ale też zadziwiające, wciągające, intrygujące. Z drugiej jednak, w związku z tym, Groszek nie wie jeszcze, co to jest "norma", a co "normą" nie jest. Cały świat jest taki dziwny i inny. Wszyscy ludzie są inni niż mama. Jeszcze nie wie, że o niektórych z nich niektórzy dorośli mogliby powiedzieć "pedał", "brzydka", "grubas", "kaleka"... Groszek jeszcze nie odwraca wzroku inności. Inność jest przecież na każdym kroku. Wszystko jest inne i dziwne, dlatego tak mnie interesuje! Oby tak było jak najdłużej!


3. Rodzice
Nie, nie jestem samochwałą. Chodzi mi o rodziców jako figurę, a nie o nas - ze wszech miar niedoskonałą jej realizację. Dorosłam i już jednak strasznie mi głupio, że w każdej problemowej sytuacji - nieważne, czy coś mi nie wychodzi w pracy, czy coś mi nie wychodzi w związku, czy mam jakiś wyimaginowany kłopot ze zdrowiem, czy Groszek ma gorączkę - odruchowo dzwonię do domu. Ciągle łapię się na tym dziecięcym przekonaniu, że Rodzice wszystko wiedzą i wszystko mogą, wystarczy powiedzieć im słowo. Groszek ma przynajmniej do tego jeszcze pełne prawo. A ja powinnam starać się sprostać swoim Superbohaterskim obowiązkom.

4. Nie-konwencjonalność
Nie ma jeszcze pojęcia, że na okazję to w sukience (chociaż lubi sukienki), nie wie, że może nie wypada publicznie śmiać się w głos albo robić głośnego "brum" w kościele. Nie myśli o tym, co powiedzą inni, kiedy wyjdzie na spacer w brudnej bluzce  albo w niepasujących spodenkach (bo to w końcu matka tak ubrała, nie? ;)). Nie wie, że głośne wyrażanie entuzjazmu albo publiczne przytulanie i buziaki to problem dla kogokolwiek. Wie natomiast, że jak ktoś ma "ała", to trzeba dać mu "mu", bo wtedy przestanie boleć. W ten sposób bezbłędnie odróżnia rzeczy istotne, od nieistotnych.
 
5. Nieposiadanie się z radości
Kiedy przejechaliśmy się z Groszkiem kolejką wąskotorową albo kiedy zabraliśmy ją na święto "du-du" (urodziny MPK, z wystawą zabytkowych tramwajów), zrozumieliśmy, jak niewiele trzeba do szczęścia. I to takiego, które rozpiera, nie pozwala ustać/usiedzieć na chwilę w miejscu i sprawia, że wszystkim chce się o tym opowiedzieć, nawet jeśli zna się trzy słowa na krzyż i żadne z nich nie określa uczuć. Historyjki o "du-du" (werbalnie), której można było zrobić "cacy" (gest) i której potem trzeba było zrobić "pa-pa" (gest), bo szła "a-a" (werbalnie), słuchaliśmy przez trzy dni. A mogąc biegać po zabytkowych tramwajach, Groszek po prostu z radości zaniemówił. Nam do takiego szczęścia trzeba fajerwerków. Może ślubu? Narodzin dziecka? Bóg wie czego jeszcze... A przecież kolejka wąskotorowa to jednak także powód do dzikiej radości!

niedziela, 28 czerwca 2015

Kilka obrazków z życia matki niewydolnej, czyli gdzie byłam, kiedy mnie nie było

Przytłoczyło mnie. Przygniotło. Trzy "etaty" to jednak trzy "etaty" i choćby się człowiek wypierał i upierał, że właściwie to jest cyborgiem i chwila przerwy mu niepotrzebna, bateria się kiedyś wyczerpie. Gwarantuję. Właśnie złapałam chwilę oddechu, spojrzałam z pewnym dystansem na ostatnie dwa miesiące i postanowiłam już więcej do takiej sytuacji nie dopuścić (który to już raz?). Parę krótkich rodzajowych scenek z tego czasu postanowiłam przedstawić jako usprawiedliwienie ciszy na blogu. Mam nadzieję, że nie wystarczą one, żeby uznać mnie za "wyrodną" matkę. Obiecuję poprawę.
Gdzie byłam, kiedy mnie nie było?

Scenka 1.
... w kuchni. 
Dziecko je płatki kukurydziane. Z podłogi w kuchni. Absolutnie-nie-świeżo-startej podłogi w kuchni. Wysypało je wcześniej z miseczki-niewysypki (nie pytajcie). Nad dzieckiem krążę ja, w T-shircie i gaciach, próbując ogarnąć w tym samym czasie kuchnię, obiad, słuchać audiobooka i uczyć się do egzaminu. Dziecko je płatki kukurydziane z podłogi, w dodatku przed obiadem i to jest już i tak ten lepszy wariant, bo wcześniej krzyczało wniebogłosy uczepione mojej nogi, podczas gdy próbowałam odcedzić makaron.
Scenka 2.
... w salonie (który jest właściwie pokojem dziecięcym. Tak jak sypialnia. Kuchnia jeszcze walczy). 
Próbuję sprzątnąć, bo potykam się o coś na każdym kroku. A poza tym - mam egzaminy, więc sprzątanie to obowiązkowy punkt programu. Chowam książeczki. Dziecko wyciąga książeczki. Tę najbardziej interesującą (taką, która zajmie Groszka aż na jakichś 10 sekund) głupia matka położyła przecież na samym spodzie. Chowam domino do pudełka. Domino wysypywane na podłogę daje doskonałe efekty dźwiękowe. Dziecko rechocze. Zbieram kredki. To najlepszy moment, żeby porysować. Po stole na przykład. Albo zeżreć kredkę. Czarną. Jak ta mama się zorientowała?

Scenka 3.
... pod kołdrą. 
Mama Męża przychodzi mnie odciążyć, żebym mogła pouczyć się do egzaminu i zabiera Groszka na spacer. Wypijam kawę. Zasypiam. Budzi mnie powrót Pań ze spaceru. Przesikaną na wylot pieluchę przyjmuję ze stoickim spokojem. Groszek zmęczony, chce spać. Dobra nasza, chwila spokoju, popracuję. Z drugą kawą siadam obok śpiącego dziecka na łóżku. Zasypiam. Budzi mnie Mąż, który wrócił z pracy.
 
Scenka 4.
... w strugach deszczu.
Na dworze leje. Mąż wraca z pracy mokry. Bardzo zadowolony z siebie. Oddaję mu równie zadowolone z siebie dziecko i oznajmiam, że idę pobiegać. Oboje patrzą na mnie z uprzejmym i nieco zaniepokojonym zdumieniem. Dziecko nawet mówi "pa" (chociaż przedtem nie zamierzało powiedzieć matce nic poza "NIEEEE" przez kilka dobrych godzin). Biegnę 5 kilometrów w strugach deszczu, słuchając Metalliki tak głośno, że prawdopodobnie, mimo słuchawek, słyszą ją także ludzie w mijających mnie autach. Mam chwilę spokoju.

Scenka 5.
... w wannie.
Siedzę w wannie. Słucham Pottera po angielsku (robię to zresztą prawie bez przerwy) z laptopa, równocześnie oglądając śmieszne koty, jedząc czekoladę i pijąc red bulla. Tak wygląda mój macierzyński relaks.

Scenka 6.
... na podłodze.
Zbudowałam domek z duplo. Taki śliczny. Dziecko burzy domek. Burzy też lotnisko. I przystanek autobusowy. I dworzec kolejowy. Dzięki temu mam 20 minut przerwy. Gram na tablecie w "Cooking Dash" (nie pytajcie). To nie jet odpowiednia rozrywka, nie daję sobie rady z dziesiątym poziomem.

Scenka 7.
... przed telewizorem.
Dziecko ogląda "Tomka i przyjaciół". Ja też oglądam "Tomka i przyjaciół", siedząc w pidżamie na podłodze. Wreszcie znalazłam odpowiednią rozrywkę. Groszek jest już w każdym razie na tę bajkę za mądry i trochę się nudzi, wyłącza więc telewizor. To, że nie poznałam ostatecznie losów "wagonów strachu" wywołuje u mnie zrozumiałą frustrację.

Jako że pisanie postów to doskonała rozrywka, ciągle jednak na poziomie nieco wyższym niż przygody dzielnych "du-du", proszę, zrozumcie, że dopiero teraz, w chwili, kiedy te wszystkie (te niewspomniane, mniej zabawne, również) scenki mam za sobą, mając równocześnie przed sobą wizję kilku spokojniejszych miesięcy (taaa, maj też miał być spokojny, tyyyyle było czasu, dopóki nie zachorowałam na dwa tygodnie), wracam i mam nadzieję pisać (dość) regularnie. Mam trochę nowych pomysłów, "matka-Polka-aktywistka" się we mnie obudziła, więc Was pewnie nieco pomęczę. Ale to potem, jak się trochę zresetuję ;). 
W każdym razie - wracam, bogatsza o gadającego, budującego z klocków i chodzącego (troszkę) Groszka i mocne postanowienie niebrania sobie na głowę większej ilości paskudztw, niż to absolutnie konieczne;).

A tak było w rzeczywistości - arcygrzeczny Groszek i zabawki ustawione w rządku. Tylko ta matka w kółko marudzi.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Mamowostudiowo #3 - Tam, gdzie pandy mają się dobrze

Piszę do Was, wreszcie wynurzywszy się z powodzi konferencji i związanych z nimi atrakcji. Konferencyjny maraton (z jakiegoś powodu wiosną do życia budzą się także naukowcy) skłonił mnie do refleksji natury okołonaukowo-warsztatowej, ale także - natury ogólniejszej. Rzecz więc będzie o szacunku dla słuchacza i o wystąpieniach publicznych.

Kiedyś usłyszałam od Naukowca-Praktyka, że ilekroć na konferencji odczytuje się referat z kartki, umiera jedna panda. Stwierdzenie jest mniej (drastycznie) żartobliwe niż rozpaczliwe, przynajmniej w mojej ocenie. Mnie w każdym razie zdarza się poczuć właśnie taką umierającą (ze zmęczenia i... znudzenia) pandą. Coraz rzadziej, na szczęście, problem jednak polega na tym, że spotkałam się już z opiniami, że "zabijanie pand" to dowód jedynego odpowiedniego przygotowania do wystąpienia.

Zatem - zaproszony prelegent wychodzi, odchrząkuje, wydobywa z eleganckiej teczki 10 stron maszynopisu (nawet gdyby czytał jak karabin maszynowy, w przewidzianych 15 minutach się nie zmieści) i przystępuje do ich odczytania. Miarowo, monotonnie, nawet nie podnosząc znad kartki wzroku, żeby nie zmienić misternej konstrukcji przygotowanych przez siebie bardzo naukowych zdań. Bez ironii - to są naprawdę misternie skonstruowane, bardzo naukowe zdania. Kompletnie nienadające się do tego, żeby ich słuchać. Może świadczy to o moich ograniczeniach poznawczo-koncentracyjno-intelektualnych, ale po 2 minutach przestaję nadążać. A może wynika to z tego, że w głowie cały czas kołacze mi się dramatyczne: "Jezu, przecież ja umiem czytać!!!". Co więcej - na tej sali siedzi cała masa magistrów/doktorów/profesorów od czytania! Dajcie nam ten tekst, zapoznajmy się z nim w ciszy, każdy sam, a potem porozmawiajmy. Będzie efektywniej. 


Zdaję sobie sprawę, że wystąpienia publiczne to coś, co wielu osobom sprawia sporą trudność. Nie wierzę, że to piszę, ale nieskromnie stwierdzę, że akurat z tym radzę sobie całkiem nieźle. Nie urodziłam się jednak z tą umiejętnością ani nie jest to żadna magiczna właściwość. Musiałam się tego po prostu szybko nauczyć - przypadkowy właściwie udział w konkursie zaowocował ostatecznie koniecznością wygłoszenia przemówienia przed pełną salą i (co "gorsza") profesorem Miodkiem. Nieśmiałość jakoś mi po tym przeszła. Trzeba próbować. Praktykować. Dlatego (tu dygresja) jestem gorącą zwolenniczką zlikwidowanych już niestety prezentacji maturalnych z polskiego. Ćwiczą one bowiem umiejętność, która przyda się właściwie każdemu - od naukowca, przez przedsiębiorcę, po sprzedawcę - umiejętność opowiedzenia publiczności o tym, co się robi. Nawet jeśli ktoś taką prezentację kupi - nikt jej za niego nie wygłosi. Będzie musiał się z nią zapoznać i umieć chociażby coś mniej więcej na temat wydukać. Zawsze coś. Mówienie do ludzi trzeba ćwiczyć. Nie "przepytywanki", nie recytację. Mówienie. Opowiadanie. O rzeczach, o których coś wiemy i o których mamy coś do powiedzenia.

Bo jak się nie ćwiczy, to się potem "zabija pandy". Bo stres, bo obawy, bo jak zacznę mówić, to przecież wszystko się posypie i zapomnę języka w gębie. A przecież konferencje naukowe są po to, żeby opowiedzieć o tym, co robimy. Co uważamy za dość ciekawe, żeby to badać i poświęcać temu kawał życia. Z czym mamy emocjonalny związek (chociaż w wielu przypadków jego status to: "to skomplikowane"). Może warto byłoby tym zainteresować też inne osoby, zamiast zalewać je falą bardzo naukowych, wielokrotnie złożonych zdań? Może warto byłoby posłuchać, co mają na ten temat do powiedzenia osoby mniej zorientowane? Może jakieś świeże spojrzenie? Odkrywcza uwaga? Trudno tego oczekiwać, jeśli odczyta się fragment wysokospecjalistycznego artykułu, z którego laik od biedy zrozumie kilka spójników.  

Praca na uniwersytecie nieodłącznie wiąże się z koniecznością publicznego mówienia. Jak w sumie większość zawodów, jeśli się nad tym zastanowić. Zdumiewa mnie, że wielu doświadczonych dydaktyków w obliczu konferencji wybiera odczyt zamiast zwykłej (a może właśnie - niezwykłej) opowieści. Przecież nikt (mam nadzieję!) nie czyta z kartki prowadząc ćwiczenia! Wiem, że paradoksalnie łatwiej mówić przez półtorej godziny niż przez piętnaście minut - w tym drugim przypadku musi być przecież precyzyjnie, w punkt i bez dygresji. Ale przecież to kwestia praktyki, którą zdobywa się siłą rzeczy. Nie chodzi o to, że nie umiemy opowiadać. Problem jest w konwencji. Bo konwencja jeszcze ciągle bywa taka, że jeśli ktoś pisze tak, że rozumiemy z tego z trudem połowę, to z pewnością oznacza, że jest arcymądry. A jeśli to jeszcze czyta, pozostawiając nas bez wzrokowego kontaktu z tekstem (i ze sobą), w związku z czym dociera do nas 1/3 - prawdopodobnie przygotował się naprawdę doskonale, akurat na Nobla. Wcale takiej możliwości nie wykluczam. Jednak trudno mi to ocenić, skoro nie rozumiem. Tak, król jest nagi, jestem wykształcona i, pochlebiam sobie, niegłupia, ale jak ktoś mi czyta (spiesząc się, bo moderator stuka w tarczę zegarka) 10 stron naukowego tekstu o czymś, na czym znam się w ograniczonym zakresie, to NIE ROZUMIEM. Nie wstyd mi. Na pierwszym roku studiów jeden z Wykładowców, takich najlepszych, którzy mówią tak, że nie można przestać słuchać, powiedział nam, że referat z kartki to brak szacunku do słuchaczy. I, chociaż to dość mocne stwierdzenie (z drugiej strony ciągle nie tak, jak te pandy...), mam je zawsze gdzieś z tyłu głowy.

Dlatego kiedy wybrałam się na konferencję, której organizatorzy wprost zastrzegli, że czytania z kartek sobie nie życzą, nastawiałam się na fantastyczne przeżycie. I się nie zawiodłam :)!

środa, 1 kwietnia 2015

Wychowanie to nie symulator lotu

Przy okazji przygotowywania się do prowadzenia zajęć, poczytałam sobie jakiś czas temu trochę o tym, jak działają symulatory, które mają przygotowywać pilotów do pracy. Co zrozumiałe - symulator nie ma na celu jak najdokładniejszego odzwierciedlenia rzeczywistości, przynajmniej nie na dalszych etapach szkolenia. Chodzi o to, żeby tę rzeczywistość "zagęścić" - naładować w jeden lot tyle nieprzewidzianych zdarzeń, anomalii pogodowych, ptaków wkręcających się w śmigło i innych niespodzianek, żeby pilot był gotowy na wszystko i nauczył się reagować na różne cuda w relatywnie bezpiecznych warunkach. Mam wrażenie, że mówiąc: "W dorosłym życiu nikt go nie będzie głaskał po głowie, musi się nauczyć!" i - w związku z tym - kształtując rodzinę na wzór korporacji pod rządami szefa-psychopaty (bo przecież tacy się zdarzają "w dorosłym życiu") fundujemy dziecku właśnie taki wychowawczy symulator lotu. Tylko że w prawdziwym samolocie.

"Dorosłe życie" - brzmi poważnie i raczej nieprzyjemnie. Z jakiegoś powodu zakładamy, że jest właśnie takie jak brzmi - poważne i nieprzyjemne. Spotykamy na swojej drodze ludzi, którzy wyprowadzają nas z równowagi. MNÓSTWO ludzi, którzy wyprowadzają nas z równowagi. Przydarza się nam mnóstwo rzeczy, których nie chcemy i które rujnują nasze plany. Jesteśmy odpowiedzialni i dbamy o różne rzeczy, a one wychodzą nam średnio albo w ogóle nam nie wychodzą, chociaż bardzo się staramy. Jesteśmy już duzi i wiemy, że świat nie jest wcale miły. I z tej naszej pozycji "dużych ludzi" zamierzamy, protekcjonalnym tonem, wytłumaczyć "małym ludziom", że właśnie przygotowujemy ich do wejścia w rzeczywistość, w której każdy lot odbywa się podczas burzy z piorunami, a co drugi - psuje nam się silnik.

Źródło: http://www.flickr.com/photos/whiteafrican/206046199
Zakładając, że musimy przygotować nasze dzieci na to, że "nikt ich nie będzie w przyszłości głaskał po głowie", nie głaszcząc ich, nie tuląc, nie chwaląc, nie doceniając, nie wychodząc naprzeciw wszystkim ich potrzebom, wsadzamy niedoświadczonego pilota do symulatora w trybie extreme. Jest spora szansa, że zrobi dużo, żeby już nigdy więcej nie wsiąść do samolotu, nawet w roli pasażera. Będzie się życia bało, będzie nieufne, agresywne i nastawione na walkę lub wystraszone i nastawione na ucieczkę. A świat nie jest trybem extreme. Serio. W dorosłym życiu prawdopodobnie ktoś nasze dziecko pogłaszcze, przytuli, pochwali, doceni i wyjdzie naprzeciw jego potrzebom. Nie będą tego robić wszyscy, ale ktoś się pewnie znajdzie. I wtedy będzie nam przykro, że to nie byliśmy my.

Nie ma sensu przygotowywać dziecka do życia w świecie, poprzez przekaz: "Świat jest wstrętny, więc ja też jestem dla ciebie wstrętna, żebyś był dobrze przygotowany". "Możesz sobie płakać, w dorosłym życiu nikt nie będzie na każde twoje zawołanie". Ok, w dorosłym życiu nikt nie będzie nikogo karmił ani zmieniał pieluch - może tego też zaprzestaniemy, niech się młodzi uczą? Jasne, jeśli nauczymy się, że normalne jest to, że otoczenie nas olewa, ma gdzieś nasze potrzeby i jeśli czegoś chcemy, musimy sięgnąć po to sami, najlepiej dbając przy okazji o to, żeby nie zrobił tego wcześniej ktoś inny, będziemy potrafili walczyć o swoje. Niewykluczone, że pozostawiając po sobie trupy (byle metaforyczne...). Możemy też zareagować zupełnie inaczej i konsekwentnie olewać otoczenie, skoro ono olewa nas. Jednak świat pełen ludzi tak nastawionych rzeczywiście ma szanse stać się tak nieprzyjemny, jak niektórzy chcą go przedstawiać. A tymczasem - upieram się - wcale nie jest.

Nie utożsamiam się z "rodzicielstwem bliskości". Absolutnie nie dlatego, że coś mam do tej idei, po prostu - nie poczytałam o nim dość dużo, by się z nim, z pełnym przekonaniem, identyfikować. Jeśli jednak słyszę kontrargumentację, która sprowadza się do tezy: "nie bądźmy z naszymi dziećmi blisko, bo świat jest zły", naprawdę trafia mnie szlag. Nawet jeśli założymy, że świat jest zły, za progiem czyha Bóg wie co, a o nasze dziecko nikt tak naprawdę nigdy się nie zatroszczy - sensowniejsze byłoby chyba właśnie zadbanie o nie i uzbrojenie go w taki zapas czułości i troski, żeby mogło stawić temu wszystkiemu czoła, prawda? Może i rzeczywistość nie jest cudna, nie wiem, moja jest całkiem niezła. Ale jeśli moje dziecko ma sobie radzić w życiu, to musi wiedzieć, że ma kogoś, na kogo może liczyć. I tym kimś jestem ja. Albo przynajmniej ja TEŻ . Być może będzie miało szefa-psychopatę, podwładnych-debili i kogoś, kto będzie mu codziennie rano z uporem maniaka zastawiał wyjazd z garażu. Ale ma też mnie. To ja je kocham, to ja je przytulę, to ja zrobię wszystko, żeby było szczęśliwe. Tak, być może nikt inny tego nie zrobi. Ja zrobię. Żeby rzeczywistość nie była aż tak przykra.

Rodzina to jest taki trochę symulator dorosłego życia. Mamy w niej różnych ludzi, o różnych temperamentach, różnych nastawieniach, różnych wizjach świata. Problem tylko polega na tym, że to nie symulacja - błędy, zaniedbania, krzywdy i urazy są zupełnie realne. Odczucia są zupełnie realne. Rodzina nie udaje "prawdziwego życia". Nie ma do niego przygotować. Rodzina jest tak samo prawdziwym życiem, jak cokolwiek innego. Zamiast więc zaczynać od trybu extreme, dobrze byłoby wystartować w życie w grupie ludzi, którym na sobie zależy (przynajmniej w założeniu) i którzy o siebie dbają. Robią to w różny sposób, idzie im to lepiej albo gorzej, konfliktów jest sporo, ale się starają. Powinniśmy na starcie dostać solidną dawkę poczucia bezpieczeństwa, przekonania o tym, że istnieją osoby, które udzielą nam wsparcia, które o nas zadbają, którym zależy na tym, żebyśmy byli czyści, najedzeni i zadowoleni. Wtedy uda nam się może podejść do świata z nastawieniem, który uczyni go nieco przyjemniejszym miejscem. A na tryb extreme jeszcze przyjdzie czas. W końcu każdy kiedyś był/będzie nastolatkiem, prawda ;)?

środa, 18 marca 2015

O naprawianiu komputera młotkiem

Any man who must say, "I am the king" is no true king.
Tywin Lannister, Game of Thrones  


Jestem w stanie (z trudem) zrozumieć rodziców, którym kiedyś zdarzyło się dać dziecku klapsa. Próbuję sobie wyobrazić sytuację spotęgowanej, wszechogarniającej bezradności, na przykład, kiedy dziecku coś zagraża, a, mimo wielokrotnych prób, nie daje sobie tego wytłumaczyć. Klaps, danie po łapach w ogóle nie jest rozwiązaniem problemu i, w takiej sytuacji, wcale nie ma być. To po prostu wyraz niemożności znalezienia innej metody. Zwyczajne przyznanie się do porażki. Jeśli jakiemuś rodzicowi zdarzyło się kiedyś, w chwili wzburzenia, utraty panowania nad sobą, furii czy przerażenia, użyć wobec dziecka jakiejś formy przemocy, chociaż nigdy nie zakładał tego typu "metod", zwykle ma tę chwilę w pamięci i, mówiąc delikatnie, nie jest z siebie dumny. Rozumiem bezradność. Nie pochwalam, absolutnie, mówię wprost - TO ZŁE, ale jednocześnie współczuję, bo zdanie sobie sprawy z tego, że się, w złości, skrzywdziło najukochańszą, bezbronną istotę, musi być straszne. Nie mam w związku z tym bladego pojęcia, co kieruje ludźmi, którzy zakładają bicie (czy inne kary cielesne) jako element wychowania. Przecież to świadczy tylko i wyłącznie o tym, że nie umieją inaczej! Naprawdę? To ma być powód do dumy?

Ludzie, którzy muszą przemocą walczyć o szacunek dla siebie, po prostu na ten szacunek nie zasługują. Kropka. Jeśli posłuszeństwo opiera się na strachu, jest zupełnie nic nie warte. Przestanie się bać (a jest spora szansa, że w którymś momencie, z jakiegoś powodu - przestanie) - przestanie słuchać. Jeśli rodzic zakłada, że należy coś dziecku "wbić do głowy", bo inaczej nie zrozumie, to świadczy to tylko i wyłącznie o rodzicu. Świadczy BARDZO źle. Przykro mi. Dla mnie to prosty i jasny komunikat: nie umiem, jestem bezradny/a, kompletnie sobie nie radzę. Oczekuję od dziecka szacunku, nie potrafię go wzbudzić swoją mądrością/troskliwością/sprawiedliwością/czymkolwiek, nie jestem autorytetem - odwołuję się więc do argumentów siłowych. Bo jeszcze jestem od dziecka silniejszy/a, przysłowiowego dresiarza, który rozwala ostatnią ławkę na osiedlu pewnie bym tak nie potraktował/a. Bo bym się bał/a. Niedostatki intelektualne i tchórzostwo. Przyjąłem/przyjęłam system oparty na zastraszaniu, obawie i lęku, bo brakowało mi innych pomysłów. Nie wiem, jak rozmawiać z dzieckiem, nie mam cierpliwości, żeby mu coś wytłumaczyć, nie umiem przekonać do swoich racji. Zleję i mam spokój, więcej tego nie zrobi. Nie zrobi przy mnie, nauczy się lepiej ukrywać. Nie zrobi do momentu, dopóki nie będzie mogło mi oddać (nie, jeśli nie odda, to nie znaczy, że szanuje, znaczy, że zwyczajnie jest mądrzejsze). Nie zrobi, ale będzie biło innych, bo uzna, że to działa.

Nie zauważyłam, żeby typową procedurą było załatwianie spraw między dorosłymi przy pomocy pięści. Ok, to się, niestety, zdarza. Kiedy ktoś jest zupełnie, skrajnie wyprowadzony z równowagi albo kiedy jest jednostką, którą określa się po prostu jako "bandziora" i kwalifikuje do więzienia. Ośmielę się uznać, że większość społeczeństwa nie uważa, że jeśli tłumaczę sąsiadowi, że dym z papierosów, które pali na balkonie, bardzo mi przeszkadza, a on postanowi nic z tym nie zrobić, mam prawo, przepraszam za kolokwializm, dać mu w pysk. Ba. Gdybym spróbowała, mogłaby mi grozić całkiem dotkliwa kara. Nie mówiąc już o tym, że byłabym w społeczności odbierana jako osoba, która musi odwoływać się do argumentu siły, żeby uzyskać to, czego potrzebuje. Nie wydaje mi się, żeby był to wizerunek, który większość ludzi odbierałaby jako pożądany. A przecież mój sąsiad (hipotetyczny) nie jest ani ode mnie słabszy, ani zależny. Nie kocham go, nie jestem za niego odpowiedzialna, to nie ja mam wpajać mu wartości, nie ja mam go wychować, dawać przykład. Za uderzenie obcego człowieka, nawet takiego, który ciężko nas obraził, możemy po prostu stanąć przed sądem i pójść siedzieć. Nie pozwalamy dzieciom bić się w szkole. Z maniackim uporem przekonujemy, że przemoc to nie rozwiązanie. Że agresja rodzi agresję. A, niestety, są jeszcze dzieci, które po bójce z kolegą dostają... dodatkowe lanie od rodzica. Systemowo, nie w afekcie.

Źródło: https://www.flickr.com/photos/mandyxclear/3461234232, licencja CC: https://creativecommons.org/licenses/by-nd/2.0/

Gdzieś ostatnio przeczytałam, że wychowywanie dziecka przy pomocy bicia przypomina naprawianie komputera przy pomocy młotka. Jasne, że można walnąć pięścią w monitor, jeśli nagle zaleje nas krew na złośliwość przedmiotów martwych. Tylko że nikt nie będzie utrzymywał (poza żartami), że to pomaga albo jest jakieś specjalnie mądre. Zasadniczo - ludzie to robią, a potem jest im głupio. Nic nie osiągają, tylko wyładowują frustrację w sposób, który pozostawia wiele do życzenia. A to przecież przedmiot martwy. Nie boli go, nie czuje, nie cierpi, najwyżej popsuje się jeszcze bardziej. A jakoś dziwnie w internecie roi się od ludzi, którzy uważają, że czującą, myślącą istotę można próbować "naprawić" przy pomocy "młotka". Że nie tylko się od tego nie popsuje, ale wręcz nagle... naprawi? Jest mi ktoś w stanie wyjaśnić, na jakiej zasadzie? Jak niby zachowanie destrukcyjne ma coś konstruować? Dlaczego chce się coś, i to nie byle co, bo charakter drugiego człowieka, budować - rozbijając?

Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której mogłabym uderzyć swoje (albo czyjekolwiek) dziecko, nie jestem w stanie nawet o tym pomyśleć, ale Mała ma na razie rok. Postanowiłam sobie, że tego nie zrobię raz, a porządnie, na długo zanim się urodziła, ale, niestety, trudno mi przewidzieć wszystko, co się nam przytrafi. Wiem natomiast jedno i to mogę przyrzec. Jeśli, nie daj Boże, zdarzy mi się popełnienie takiego paskudztwa, to będzie MOJA wina, MOJA porażka wychowawcza i MÓJ ohydny wyrzut sumienia, niezależnie od tego, co dziecko zrobi. Będę się tego wstydziła do końca życia. I o jeden dzień dłużej.

piątek, 13 marca 2015

Groszkoroczek - czyli 12 miesięcy Groszka w skrócie

No tak, roczek Groszka świętowaliśmy dokładnie tydzień temu, a ja dopiero teraz wychyliłam czubek głowy znad sterty uczelniano-zawodowych zajęć (które na własne życzenie zostawiłam sobie na ostatnią chwilę), żeby móc uraczyć Was specjalnym roczkowo-Groszkowym wpisem wspomnieniowym. Postanowiłam nie psuć pierwszych urodzin Dziecka kombatanckimi opowieściami z porodówki (zresztą - relację macie tu, wystarczy). Skupiłam się więc na wspominaniu tej milszej części macierzyństwa - przypominam sobie od tygodnia urywki, obrazki, drobiazgi - to zaskakujące, co człowiekowi zostaje w głowie...

1. miesiąc - marzec - Egzaminy
Od tego najważniejszego, porodowego "egzaminu", przez cały miesiąc jesteśmy wszyscy bardzo intensywnie testowani. Początki w nowych rolach - radzimy sobie, czy nie? Wszyscy, niby mimowolnie, zerkają i robią (mentalne) notatki. Wpada Położna (niezastąpiona) i testuje Groszka. Groszek dzielny, egzaminy zdaje śpiewająco (a raczej wrzeszcząco, ale cóż, inaczej nie umie). Tatuś zdaje egzaminy zawodowe. Mama zdaje egzamin z czekania i niedostawania białej gorączki (powiedzmy, że zaliczony na trzy z dwoma). Ledwo to się kończy - Babcia i Tata zdają egzamin z "Groszka bez Mamy", bo Mama musi jednak wpaść parę razy na uczelnię. Jest trochę napięcia, trochę stresu i trochę obaw. Jednak Mama, wbrew obawom, nie potrafi wcale złościć się na Groszka. Egzamin z nocnych czuwań zdaje bujając się z Małą na krzesełku i wyśpiewując jej litanię słodkich zdrobnień.

2. miesiąc - kwiecień - Patrzę
Groszek łapie kontakt ze światem i obserwuje go z wyrazem skupionego zdziwienia na twarzy. My, gramoląc się powoli ze stresów, łapiemy kontakt ze sobą. Mama raz na jakiś czas może wyskoczyć z domu na zakupy. Odwiedzają nas znajomi. Obchodzimy swoje małe święta. Groszek piecze z Mamą muffinki na cześć Taty. Odkładamy pierwsze za małe ciuszki, i dziwimy się, że Groszek tak szybko rośnie. Groszek STRASZNIE szybko rośnie. Ruszamy w naszą pierwszą wspólną podróż i obchodzimy Wielkanoc w pełnym składzie. Mała się spisuje, ale do czasu, więc ostatecznie powrót od Dziadków jest rozwrzeszczany i kończy się długim, słodkim przytulaniem "skóra do skóry", które przekonuje Mamę, że jest najważniejsza na świecie.

3. miesiąc - maj - Z Przyjaciółmi
Groszek zaprzyjaźnia się z misiem i piłką z maty edukacyjnej, patrzy na nich godzinami i śmieje się radośnie. Mama powoli wraca do myślenia o rzeczach pozagroszkowych i nawet wybiera się na konferencję. Mleko nie zalewa mózgu doszczętnie, a przynajmniej tak się Mamie zdaje. Mama ma pierwszy zastój pokarmu i po przeryczanej w oczekiwaniu na wysoką gorączkę i potworny ból dobie orientuje się, że nasłuchała się zbyt wielu horrorów. Oglądamy Przyszły Nowy Dom Dziadków. Na Dzień Mamy Mama dostaje swój pierwszy prezent i jest bardzo wzruszona. Potem idziemy na świąteczne lody, Groszek ma różową sukieneczkę i prawie potrójny podbródek.

4. miesiąc - czerwiec - Kryzysy i sukcesy
Odwiedzamy Dziadków w Nowym Domu, który jest już zupełnie Ich Nowym Domem. Groszek bawi się swoją pierwszą piłką. Mundial rozpoczyna zresztą na dobre piłkarską edukację Groszka - bardzo z niej oddana kibicka. Walczymy z buntem wózkowym - połowa spacerów odbywa się w nosidełku, co pobudza wreszcie do działania oporny metabolizm Mamy. Przechodzimy też kryzysy kąpielowe, które doprowadzają Tatę do rozpaczy. Groszek jest geniuszem i osiąga różne umiejętności dużo szybciej, niż podają książki (a przynajmniej twierdzi tak Rodzina Groszka). Tata dostaje na Dzień Taty swoją krótką historię tacierzyństwa. Wchodzimy w, jakże godną potępienia, fazę bosych stópek. Groszek chce już normalne jedzenie. Rodzice są twardzi.

5. miesiąc - lipiec - Wyprawy
Po raz pierwszy razem uczestniczymy w Poważnej Uroczystości. Mama przez godzinę podryguje na szpilkach z Groszkiem na ręku (nie, to absolutnie nie była taneczna impreza), po czym z wściekłością ciska w kąt szpilki i do odwołania przerzuca się na martensy. Kupujemy zielone słuchawy dźwiękoszczelne. Spacerujemy po Kołobrzegu z Groszkiem w nosidełku i pokazujemy mu morze, które wcale nie interesuje go bardziej niż woda w wannie. Groszek poznaje gromadę Cioć i Wujków i wreszcie zaczyna bywać na imprezach. Faza bosych stópek trwa. Groszek umie też już wyrazić niezadowolenie, jeśli odbierze mu się coś, co chciałby pomemłać. Po raz pierwszy robi to, kiedy Mama zabiera mu plastikowy breloczek do kluczy. Groszek nadal chce normalne jedzenie. Rodzice nadal są twardzi.

6. miesiąc - sierpień - Osiągnięcia
Groszek nadal jest genialny. Glugla konkursowo. Dopełza do kabli. Wyraża emocje. Czasem przesypia noce. Wchodzi w bliskie kontakty z trawą. Upały znosi lepiej niż reszta rodziny. Wszyscy przypuszczają, że zaraz wstanie i pójdzie, a potem opowie zdaniami o wszystkim co zobaczył. Z tym "zaraz", to średnio prawda, ale nie uprzedzajmy faktów. Mama wraca na basen i wpada w euforię. Groszek zalicza swoją pierwszą, wielką publiczną histerię, kiedy Mama, wraz z obstawą w postaci Dziadków i Cioci, idzie do Fryzjerki. Pani Fryzjerka jest bardzo dzielna i ostatecznie ugłaskuje Groszka, pokazując mu folię aluminiową. Groszek nalega na normalne jedzenie. Rodzice dają Groszkowi normalne jedzenie. Groszek nie tego się spodziewał.

7. miesiąc - wrzesień - Powroty i nostalgia
Robi się trochę chłodniej i jesienniej, mijają wakacje. Mama myśli o powrocie na uczelnię, mocno kombinuje i wcale jej to nie napawa optymizmem. Uczymy się jeść różne rzeczy. Idzie bardzo różnie, najczęściej - bardzo brudno. Przesiadamy się do spacerówki i kryzys wózkowy mija jak ręką odjął - Groszek ogląda na spacerze świat i bardzo go to cieszy. Mama wreszcie łapie rytm dnia, wreszcie wie, kiedy ma pracować, kiedy może odpocząć a kiedy trzeba sprzątnąć. Rychło w czas, bo porządek zaraz ma zostać zaburzony - pojawiają się inni kandydaci do długoterminowej Groszkoopieki. Mama znajduje pierwszego ząbka, smarując dziąsła Dentinoxem. Potem ząbki rosną już jak grzyby po deszczu.

8. miesiąc - październik - Nowości
Groszek zostaje na dłużej sam z Tatą i z Babcią - Mama bywa na uczelni nawet na kilka godzin. Służy to chyba wszystkim, ale przekonamy się o tym dopiero po czasie. Groszek po raz pierwszy lekko zdrowotnie niedomaga. Mama zachowuje się jak histeryczny dzieciak, na szczęście Tata jest obok i ogarnia dwie chlipiące kupki nieszczęścia. Groszek choruje grzecznie i na szczęście - zaraz jest zdrowy. Mama przeżywa co najmniej przez miesiąc. Głupia Mama. Idziemy na basen. Na Groszku robi to zdecydowanie najmniejsze wrażenie. Ze smutkiem, powoli kończymy fazę bosych stópek. Babcie unisono oddychają z ulgą. Mama kończy 25 lat i czuje, że ćwierćwiecze jest naprawdę udane. 

9. miesiąc - listopad - Wyzwania
Czeka nas dużo wypraw i dużo przeżyć, niestety nie zawsze miłych. Groszek wznosi się na wyżyny empatii i zawsze można na niego liczyć - kiedy trzeba, jest wzorem cnót wszelakich. Pojawia się alergia. Mama na pewno znalazłaby jakieś siwe włosy, gdyby nie to, że ma jasne i nie widać. Groszek zaczyna raczkować. Impulsem do tego są wieże z klocków, które koniecznie trzeba zburzyć i kot, którego koniecznie trzeba złapać za ogon, byle mocno, żeby nie uciekł. To jedyny powód, dla którego nie warto tak zupełnie zapomnieć o tym listopadzie. 

10. miesiąc - grudzień - Gwiazdka Gwiazdki
Zaczynamy grudzień chorobą Mamy. Jest wstrętnie, a przecież Mama sobie obiecała, że zadba o świąteczną atmosferę na pierwszą Gwiazdkę Groszka... Mama zadba, oczywiście, ale wcześniej trochę sobie poleży i zorientuje się, że wcale nie jest niezastąpiona. Przy prawie 39 stopniach gorączki i anginie uzna, że to właściwie całkiem dobrze. Groszek pięknie wygląda w zestawieniu z choinką. Występuje codziennie w nowej kreacji i czaruje otoczenie. Zaczyna się też bać różnych rzeczy. Na przykład pluszowej biedronki. Przyczyny do dziś nieznane. Rodzice wykazują się karygodnym brakiem empatii i, na widok Groszkowych lęków, umierają ze śmiechu. Groszek słusznie się gniewa. Biedronka zostaje zamknięta w szafie. 

11. miesiąc - styczeń - Duża Dziewczynka
Sylwestra mamy wyjazdowego. Groszek nawiązuje kontakty z innymi dziećmi i robi w sali zabaw rzeczy, o które Rodzice by go nie podejrzewali, na przykład daje się wozić olbrzymim samochodem. Myszka Miki jest trochę straszna, natomiast krowa, widziana całkiem z bliska - zupełnie nie. Zdobywamy pierwszą śliwę na czole. Groszek uczy się krzyczeć. Mama ciągle nie uczy się krzyczeć na Groszka, więc Groszek trenuje głos w najlepsze. Czekamy na śnieg, ale jakoś go nie widać. Mama się uczy. Dużo mniej niż powinna. Jak zwykle, przypadkiem daje sobie radę. Z przyjemnością pozbywa się "kozy" w postaci książek i kolokwium nad głową i orientuje się, że jej życie wcale nie jest takie straszne. *uzupełnienie dzięki czujności Mamy Chrzestnej* - Groszek zostaje też wreszcie ochrzczony. Przy okazji Mszy pół osiedla dowiaduje się, że Groszek umie bardzo długo i głośno robić "brrrum, brrrum" i że nie da się już go utrzymać w poziomie dłużej niż 20 sekund.

12. miesiąc - luty - Komunikacyjne przełomy
Groszek zaczyna wołać "mniam" na widok Mamy (uczy się także samodzielnie po "mniam" sięgać, co jest zabawne tylko przez jakiś czas). Umie już zupełnie sensownie zawołać Mamę i Tatę (ale absolutnie odmawia robienia tego, kiedy zostaje o to poproszona). Buziakuje nie tylko rodzinę, ale i wszystkie Pluszątka, ze specjalnym uwzględnieniem pingwinka. Uczy się śpiewać. Śpiewa przepięknie. Myli helikopter z wielorybem i jeżyka z pingwinem, co jest, wbrew pozorom, dowodem niezwykłych zdolności kojarzenia (z jakiegoś powodu, helikoptery i wieloryby oraz jeżyki i pingwiny, przynajmniej te znane Groszkowi, mają takie same kształty i kolory). Chodzić nie zamierza. Mama marudzi. Tata próbuję ustawić Mamę do pionu. Mama się daje, ale tylko trochę. Spada śnieg, ale Groszkowi się nie podoba, więc zaraz znika. Mama szaleje z bieganiem i Groszkowi robi się twardo, kiedy próbuje się przytulić. Szykujemy Groszkoroczek. W końcu to już, zaraz...

Nie, to nie jest tak, że to wszystko minęło nie wiadomo kiedy. Doskonale czuję ciężar tego roku. Wiem, że był długi, a czasem nawet arcydługi. Ale ciągle się dziwię, że Groszek już taki duży, już tyle umie, że za małych ciuszków to już naście toreb się uzbierało i że rok temu byłam już w domu i leżałam przy śpiącym Okruszku, próbując skończyć zlecenie jeszcze sprzed porodu. Przyjemne takie powspominanie...


[A w niedzielę trzymajcie kciuki, bo Mama, z okazji Groszkoroczku, rusza na pierwszą w życiu dziesiątkę. Przebiec - pewnie przebiegnie, szału nie będzie na pewno, ale kciuki zawsze się przydadzą!]

środa, 25 lutego 2015

Odczep się, Babo!*

Kiedy byłam nastolatką NIENAWIDZIŁAM gotowania. Nie mogłam nauczyć się w kuchni najprostszej rzeczy, wkurzałam się, a w efekcie moje zdolności kulinarne nie wykroczyły właściwie poza umiejętność zrobienia kanapki. No, może potrafiłam jeszcze upiec na ogniu mięso całkowicie zwęglone na zewnątrz i doskonale surowe w środku (byłam harcerką), ale na obozie też raczej wolałam siekierę niż garnek. Dlaczego? Cóż. Gotowałam zazwyczaj w cudzej kuchni. Co więcej, właścicielką owej cudzej kuchni była moja Mama (sorry, Mamuś). Oczywiście, miała rację. Nie można płukać surowego mięsa nad zlewem pełnym naczyń, należy zmieniać deski do krojenia, a nalewając gorącej wody do filtra można go popsuć. Nie zmienia to jednak faktu, że, z powodu ciągłej kontroli i patrzenia mi na ręce (którego trudno było uniknąć, bo naprawdę nie potrafiłam gotować), robiłam się jeszcze bardziej niezręczna i psułam jeszcze więcej. Wyprowadziłam się i nagle się okazało, że w swojej kuchni, na swoich zasadach, niszcząc moje własne rzeczy i marnując własne produkty, mogę się nauczyć właściwie wszystkiego.Teraz - nie ma sprawy, zupa, drugie danie i nawet co prostsze ciastka się udają (ale nauczyłam się już zasad mięsno-deskowego BHP). I, żeby nie było, nienawidzę, jak ktoś mi coś w tej kuchni przestawia albo bałagani.

Mój Kochany Mąż wraca z pracy. Jest późno, ale chciałabym, żeby chwilę spędził z Groszkiem. Oni oboje też mają na to ochotę. Siadam więc na kanapie, oni na podłodze, włączam tablet i próbuję się zrelaksować. Nie wychodzę do drugiego pokoju, bo uwielbiam patrzeć, jak się bawią. Owszem, uwielbiam, ale przecież to nie główny powód, prawda? Nie mija pięć minut, a już mimowolnie zerkam. A potem nagle dociera do mnie, że od pół godziny wydaję komendy: "No, daj jej soku", "Może pokaż jej coś, nie widzisz, że się nudzi?", "Nie pozwalaj jej na to, spadnie!", "Może idźcie się już myć, jest zmęczona"... A potem mam pretensje, że wszystko na mojej głowie a Mój Kochany Mąż nie wykazuje inicjatywy. A ma na nią chociaż milimetr? Dwie minuty? Zanim się odnajdzie w sytuacji, już musi wykonać 100 poleceń. Kiedy niby ma się zastanowić nad tym, czego dziecku trzeba i kiedy ma mu to dać, skoro ja wiem wszystko z wyprzedzeniem i intensywnie się znad ekranu tą wiedzą dzielę?

Wychodzę z założenia, że najpierw jesteśmy ludźmi, a dopiero długo potem - kobietą i mężczyzną. Mam głębokie przekonanie, że każdy może nauczyć się wszystkiego. Oczywiście, jednym coś przychodzi łatwiej, innym trudniej, ale są rzeczy, które opanować trzeba i koniec. Mam młodsze rodzeństwo, na tyle młodsze, że potrafiłam, przed pojawieniem się Groszka, zmienić pieluchę i trzymać niemowlę. W szkole rodzenia byłam chyba jedyną słuchaczką z takim doświadczeniem. Jednak prawda jednak taka, że przy Małej oboje i tak uczyliśmy się wszystkiego od zera. Ja miałam dwie lewe ręce, on miał dwie lewe ręce. Ale że oboje mamy mózgi i obojgu nam zależało - prawe ręce się odnalazły zaskakująco szybko. Nie, to nie jest tak, że skoro jest mężczyzną, testosteron sprawi, że kontakt z pieluchą go zabije. Może się nauczyć ją zmieniać tak samo jak kobieta i tak samo jak kobiecie, parę razy pewnie wyjdzie mu to gorzej. Kobieta ma jednak tę przewagę, że bardzo często porządnie i naprawdę uczy się tego wszystkiego dopiero będąc sam na sam z dzieckiem. Nikt nie widzi tego krzywo zapiętego rzepa czy źle dobranych śpiochów. Natomiast, z jakiegoś powodu, wiele kobiet (ja na przykład - na pewno) czuje się zobowiązanych do kontrolowania zajmujących się dzieckiem partnerów. Zapominamy, że my też się uczyłyśmy, nauczyłyśmy, dziecko żyje i ma się dobrze, a większość zabiegów pielęgnacyjnych da się doskonale opanować po prostu wielokrotnie je powtarzając. I kontrolujemy. A oni się poddają kontroli, bo co niby mają zrobić?

Opowiedziałam o swoim problemie Mamie, która poradziła - po prostu wychodź z pokoju. Daj im czas dla siebie. Inaczej się nie powstrzymasz. Bardzo lubię patrzeć na nich razem, ale chyba trzeba będzie to rozwiązanie wprowadzić w życie. Co z tego, że wiem, że najgorszą rzeczą, jaką można zrobić osobie, która się czegoś uczy, to patrzeć jej na ręce i komentować na bieżąco? Notorycznie to robię i jeszcze mam pretensje. Dlatego w moim domu rozpoczynam właśnie akcję "Odczep się, Babo!". Wychodzę (zaczęły mi się porządnie zajęcia na uczelni) i nie zerkam przez półtorej godziny nerwowo na telefon. Idę się uczyć do drugiego pokoju (w tym celu nawet sprzątnęłam biurko). Wie, gdzie są pieluchy, gdzie jest mleko, gdzie jest jedzenie, jakie leki podać. Poradzą sobie. Ja sobie radzę. Codziennie. On jest mądry, rozsądny, odpowiedzialny, kocha mnie, kocha dziecko, a wyobraźnię wyrobi sobie po jakimś czasie. Dlaczego nie ma niby umieć zająć się dzieckiem? Przecież wiem, że umie. Dlaczego, do diabła, nie miałabym mu zaufać? W kąpieli od początku raczej nie biorę udziału - to chwila dla nich. Jakoś dziecko zawsze jest czyste i zadowolone. A mnie ciągle, jak mi się zdarzy wpaść przypadkiem do łazienki, zdarza się rzucić jakąś uwagę. No wspaniale - myłam ją naście razy w życiu, a i tak wiem lepiej. To by było na tyle, jeśli chodzi o racjonalność.

Pamiętajmy więc - oni mają mózgi. Uczą się, tak jak my się uczymy. Chcą się nauczyć, tak jak my chcemy. Zależy im, tak jak nam. Kochają nas i chcą nam pomóc. Może im czasem nie wychodzić, bo nam też czasem nie wychodzi. Dajmy im czas. Trochę przestrzeni i wolności. Krzywo założona pielucha to rzecz na tyle szkodliwa dla rodzica, że sami szybko nauczą się tego unikać. Pomarańczowe spodenki z różową bluzeczką to nie jest może ostatni krzyk mody, ale nikomu się od tego krzywda nie stanie, na szczęście. Ba, nawet po ekstremalnym przypadku nakarmienia dziecka (no może nie niemowlaka) pizzą albo frytką, nie powinny pojawić się ofiary. Po prostu - odczep(my) się baby! A nagle się okaże, że możemy się od naszych chłopów dużo nauczyć!

*Tytuł, jak i cały tekst, opiera się na stereotypie i moim własnym doświadczeniu, z którego wynika, że akurat w tej dziedzinie to kobiety miewają większe problemy, prawdopodobnie związane z rolami kulturowo przypisanymi płciom. Ale jeśli, Chłopie, jesteś do mnie podobny - to wybacz i, oczywiście, też się od tej swojej Baby odczep!

środa, 18 lutego 2015

A ja CHCĘ jeszcze karmić piersią!

Dziwne ma to społeczeństwo podejście do matek i ich wyborów w kwestii karmienia dzieci. Karmisz modyfikowanym, z dowolnych powodów? Nawet ich nie wysłucham, tfu, zgiń przepadnij, co z ciebie za matka?! Karmisz piersią? No, tak ma być. Tylko nie myśl, że jesteś dzięki temu jakaś wyjątkowa. To twój obowiązek. Przypadkiem nie śmiej robić tego w miejscu publicznym (bo grzech i zgorszenie przecież, kawałek cycka przykryty głową dziecka i stanikiem). I nie zbyt długo (no, dwa lata to już naprawdę ekstrawagancja), bo to obrzydliwe (SIC!). Tak źle i tak niedobrze. Mam dokładnie w momencie ukończenia przez Małą roku, punktualnie o 8 rano 6 marca powiedzieć: "Nie, dziecko, pożądanym standardem jest karmienie dzieci piersią do roku, od dzisiaj cyca nie ma, choćbyś wyła całą noc"? Naprawdę?

Stanisław Wyspiański, Macierzyństwo. Jak dla mnie - najzupełniej "estetyczne".
Lekarz przy ostatniej wizycie wspomniał, że być może, w związku z alergią skórną, trzeba się będzie niedługo zastanowić nad tym, żeby Groszka odstawić od piersi (żeby łatwiej było wychwycić, co ją uczula). Wpadłam w popłoch, przyrzekłam sobie w związku z tym prowadzić specjalny zeszycik z notatkami i naprawdę rzetelnie spisywać to, co obie jemy, może się tego przymusowego odstawiania uda uniknąć (żeby uprzedzić komentarze - jeśli okaże się to konieczne ze względów medycznych - skończymy karmienie piersią i już). Bo ja chcę jeszcze karmić. Nie dlatego, że czuję się dzięki temu lepszą, bardziej wartościową, dzielniejszą matką. I nie dlatego, że nie mam ochoty naw...suwać się wreszcie mandarynek i pomarańczy albo napić wina z przyjaciółkami. Chcę karmić, bo widzę, że moje dziecko tego potrzebuje i że sprawia jej to radość. Że przytula się, czuje się wtedy bezpieczna i szczęśliwa. I nie, nie sądzę, żeby jakiekolwiek nieprzychylne komentarze były dostatecznym powodem, żeby ją tego pozbawić. Na pewno jeszcze przez rok, a może nawet dłużej, jeśli zechce.

Mówiłam już, że bardzo szanuję naszego Lekarza? Mówię to raz jeszcze, z pełnym przekonaniem. Ale metoda na odstawianie od piersi, którą nam podpowiedział, napełniła mnie przerażeniem. "Wyjedź do rodziców na dwie noce, zostaw z tatą, a potem konsekwentnie odmawiaj, bo jeszcze przez dwa dni będzie chciała". Z uśmiechem zresztą zaraz stwierdził, że metodą, która jest w naszym przypadku najbardziej prawdopodobna jest poczekanie, aż Mała sama zrezygnuje, czemu z uśmiechem przytaknęłam (pan Doktor, trochę chyba żartobliwie, sugerował nam, że Groszka rozpieszczamy - cóż, nie wstydzę się tego - odpowiadam na potrzeby mojego dziecka najszybciej i najlepiej jak umiem - może i rozpieszczam). Zupełnie nie widzę siebie w roli tej "wyjechanej" matki. Nie, nie zostawię z własnej woli Męża samego na dwa dni i dwie noce z rozdartym dzieckiem, nawet jeśli heroicznie postanowi podjąć się tego zadania. Po prostu nie. Czymś innym byłoby, gdybym dostała szansę życia i musiała na kilka dni wyjechać, powiedzmy, na konferencję. Jeśli naprawdę nie moglibyśmy pojechać razem, cóż, pewnie bym tę rozłąkę, za zgodą wszystkich potencjalnych opiekunów, rozważała. Ale "tak sobie"? Kurczę, ja nie jestem dla niej tylko źródłem mleka, a Mąż nie będzie pełnił roli zła koniecznego. Wiem, że łatwiej jest dziecko odstawić od piersi, kiedy nie widzi matki. Będę MUSIAŁA niedługo zacząć wychodzić z domu na dłużej niż do tej pory i to pewnie będzie pierwszy krok kierunku pożegnania z piersią. Ale nie jestem gotowa na sztuczne stworzenie sytuacji, kiedy długo mnie nie ma, tylko po to, żeby przed uciec przed problemem i zostawić z nim Bogu ducha winnego faceta i jeszcze bardziej Bogu ducha winne dziecko.

Nie wiem, czy mi się ten koncept sprawdzi, ale myślę, że im dziecko starsze tym łatwiej je przekonać (nie werbalnie, bo to pewnie jeszcze nie ten poziom, ale pokazując to i cierpliwie próbując), że może dostać zamiast mleka z piersi inne smaczne jedzenie i porcję buziaków od mamy. Że możemy spędzać wspólnie razem czas, blisko i spokojnie, niekoniecznie na karmieniu. Że zamiast tego przed spaniem się poprzytulamy, poczytamy książeczkę i pośpiewamy kołysanki. Może się nie uda. Może w końcu postanowię po prostu tak się upić, że mi nawet do głowy nie przyjdzie, żeby dać dziecku pierś przez następnych parę dni, z obawy przed przekazaniem procentów. Ale najpierw spróbuję inaczej.

Kurcze, to brzmi jakbym oceniała osoby, które odstawiały "metodą radykalną". Przepraszam. Moja Mama mniej więcej tak robiła, ani ja ani siostra nie mamy po tym żadnej traumy. To nie o to chodzi. Pewnie postępowałabym i myślała zupełnie inaczej, gdybym miała problemy z laktacją, musiała koniecznie wrócić na pełen etat albo była wykończona conocnymi pobudkami. Gdybym zwyczajnie, po prostu tego CHCIAŁA. To matka musi zdecydować, że chce odstawić dziecko od piersi i kiedy chce to zrobić. Fajnie by było, gdyby dziecko też było na to gotowe, ale to nie zawsze jest możliwe. Ja decyzji jeszcze nie podjęłam. I już. Jak będzie trzeba - to odstawię radykalnie. Tylko że nie będę udawała, że nie jest mi przykro i nie dam sobie wmówić, że nie-powinno-bo-to-już-czas.

I wiecie, co mnie najbardziej irytuje? Po prostu "ogółu" nie interesuje to, czego chcemy i jak decydujemy. Kiedy już przejdziesz przez pierwsze tygodnie karmienia, które bywają trudne, kiedy już przestaną krwawić ci sutki, przestaniesz drżeć, czy leci i czy leci dość, nauczysz się postępować z zastojami i przystawiać dziecko w dowolnej pozycji - zaraz dowiadujesz się, że czas z tym skończyć. Parę "złotych myśli":
"Czy ty na pewno masz jeszcze pokarm?" - Ech, nie, wcale nie zdarza mi się jeszcze czasem przemoczyć bluzki, po prostu uparłam się, żeby dziecko przy sobie na siłę zatrzymać, ono na pewno woli kotleta, a rośnie, bo w tajemnicy samo robi sobie i popija mleko modyfikowane i wsuwa dodatkowe zupki, kiedy nie patrzę (to by wyjaśniało problemy ze znalezieniem uczulających produktów ;)).
"Poczekaj, może stracisz pokarm, to problem się rozwiąże" - Jezu, ale ja nie mam żadnego problemu! I nie dlatego mówi się o "stracie pokarmu", że to doświadczenie miłe i pozwalające łatwo i przyjemnie rozstać się z karmieniem piersią. Znam mamy, które to spotkało, jakoś nie słyszałam euforycznych relacji. Być może stracę pokarm. Mimo że karmię już prawie rok, spróbuję wtedy o niego zawalczyć, bo dla mnie to żadne rozwiązanie.
"Zawsze możesz zajść w drugą ciążę" - Wtedy podobno pokarm zmienia smak i dzieci odrzucają pierś. No hit sezonu (nawet jeśli to tylko żart)! Ile ja mam mieć tych dzieci, skoro każde będę odstawiała tą metodą?! Może pójść w dziesiątki! I kto w ogóle powiedział, że planuję w najbliższym czasie (czy w ogóle kiedykolwiek) powiększenie rodziny?
"Karmienie piersią starszego (niż roczne? dwuletnie?) dziecka jest NIEESTETYCZNE" - nie no, argument z estetyki jest tu decydujący. Nie to, czego dziecko potrzebuje i czy nie dałoby się może, w wieku lat kilku, tej potrzeby zaspokoić inaczej. Jak zwykle - coś się komuś NIE PODOBA i dlatego ma tego nie być. Czy jeśli istnieją sklepy z ciuchami, w których połowa asortymentu to dla mnie absolutne zaprzeczenie dobrego smaku, to oznacza, że ktoś powinien na poważnie liczyć się z moją opinią i te sklepy likwidować? A może powinnam napisać artykuł o tym, że osoby noszące, powiedzmy, panterkę do kwiatków powinny być piętnowane, bo JAK TO WYGLĄDA? Litości.

Zdenerwowałam się. Miałam parę rozmów o karmieniu ostatnio i zrobiło mi się po tym wszystkim zwyczajnie przykro. Wiem, że kiedyś trzeba będzie skończyć. Może trudno w to uwierzyć po tym emocjonalnym tekście, ale nigdy nie uwielbiałam karmić piersią, to nie jest moje hobby, bez którego nie będę mogła żyć. Jednak trudno mi pozbawić moje dziecko czegoś, co mogę mu dać bez problemu i co sprawia mu tyle radości (musielibyście widzieć tę "opitą" minkę - sama rozkosz :)). To będzie trudne dla nas obu i chciałabym po prostu usłyszeć raczej głos wsparcia i zrozumienia niż "dobrą radę" i sugestię, że histeryzuję, chociaż wiem, że także te "dobre rady" płyną z naprawdę (i bez cudzysłowu) dobrych serc.

środa, 11 lutego 2015

Trzy bramy dalej...

[To nie jest "normalny" post. Nie wrzucę go na fejsa. Nie udostępnię znajomym, chociaż może powinnam. Ale mam wrażenie, że jest ważniejszy od innych. Albo może po prostu bardziej potrzebuję go napisać.]

Siedziałyśmy na jednym trzepaku i jadłyśmy lody za 30 groszy. Taką zamrożoną wodę w foliowym woreczku. Może nawet jej te 30 groszy pożyczyłam. Albo ona pożyczyła mi. To były jedne z tych niewielu wakacji, kiedy mogłam wychodzić na podwórko - byłam na to już wystarczająco duża, ale jeszcze nie dość, by wiedzieć, że z jakiegoś niewyjaśnionego powodu należymy do innych rzeczywistości. 

Ona pewnie to wiedziała, tak jak jej bardziej doświadczone znajome, które odnosiły się do mnie z wyraźną nieufnością. Czasem wymieniała z nimi jakieś uwagi półgłosem, a ja niewiele z tego rozumiałam. W końcu co złowrogiego mogło być w pytaniu: "Co u ciebie na chacie"? Była ode mnie sporo młodsza, a pewnie i tak spoglądała na mnie z góry, czego naiwnie nie dostrzegałam, ciesząc się, że mam się z kim pobawić. Była szczuplutka i drobna. Miała duże, ładne oczy, chyba zielone.

Potem poszłam do gimnazjum i przestałam wychodzić na podwórko. Nie miałam czasu, bywało że wracałam do domu dobrze po zmroku. Zresztą stawałam się częścią zupełnie innego świata. Zdumiewająco innego świata. Mijałyśmy się czasem, zawsze rozpoznawałyśmy i zawsze witałyśmy. Nawet kiedy spotkałam ją z wózkiem (zaczynałam dopiero studia, wiedziałam, że jest dużo młodsza) i z jakimś facetem, z którym się głośno kłóciła, przywitała się ze mną i uśmiechnęła. Chyba zresztą byłam wtedy na spacerze ze swoim przyszłym Mężem...

Niedawno dowiedziałam się, że została śmiertelnie pobita przez partnera.

Dowiedziałam się o tym, siedząc na puszystym, białym dywanie, w domu moich kochających Rodziców, układając klocki z ukochaną, wyczekaną, zdrową Córką, której Ojciec nie widzi poza nami świata i nie wyobrażam sobie, żeby chociaż pomyślał na poważnie o tym, że może na mnie podnieść rękę. To nie jest wcale moja zasługa.

Wiem. Mogłam urodzić się trzy bramy dalej, Koleżanko.

piątek, 6 lutego 2015

A moje dziecko (dosta)je słodycze!

To jakieś takie dzisiaj niemodne. Nic chwalebnego, ten wykrzyknik w tytule to tak z przekory. Ale wstydzić się też nie ma czego. To, że Groszek czasem dostanie coś słodkiego, nie oznacza, że wciąga batoniki i landrynki na śniadanie, obiad i kolację, drugie śniadanie, lunch, podwieczorek i właściwie w ogóle w kółko (nie zgodziłaby się na to, woli moje mleko ;)) i że krzywi się na warzywa/owoce/mięso/cokolwiek innego. Rozumiem rodziców, którzy, z różnych powodów, postanowili swojemu Dziecku nie dawać słodyczy. Rodzicielski wybór, nic mi do tego. Ale robienia z tego ideologii i mieszania z błotem tych, którzy postępują inaczej - nie rozumiem. Przecież chyba każdy rodzic dąży do tego, żeby jego dziecko jadło zdrowo i rozsądnie? A jak się do tego doprowadzi - to nie aż takie istotne, prawda?

Fajnie, że coraz więcej osób jest świadomych tego, co zdrowe, a co nie. Że mówi się o tym, że w jedzeniu jest mnóstwo badziewia. Że pilnuje się, żeby dzieci jadły mądrze. Fantastycznie, że są rodzice, którzy żyją superzdrowo i dają dzieciom dobry przykład. Ja nie jestem specjalistką od żywienia ani dorosłych, ani (tym bardziej) niemowląt. Niedawno, bo dopiero po usamodzielnieniu się, nauczyłam się gotować cokolwiek jadalnego. Szału nie ma, ciasta dalej mi nie wychodzą. Na pewno zgadzam się z tym, że dziecko nie potrzebuje do życia szalonych ilości cukru. Zresztą - nasz Groszek, ku zdumieniu otoczenia, za rzeczami bardzo słodkimi nie przepada - słodkimi kaszkami pluje na metry, więc szybko trzeba je było zastąpić niesłodzonym kleikiem ryżowym. Nie mówiąc już o tym, że próby podania jej jakiegokolwiek leku "dla dzieci" (czyli słodkiego jak diabli) przypominają nieco próby podania tabletki kotu. Tak już ma. Woli owocka. Może dlatego nie czuję ze strony słodkości jakiegoś szalonego zagrożenia?


Ja wiem - po co podawać słodycze, skoro Dziecko smaku cukru nie zna i nie potrzebuje? Pewnie, racja - dlatego Mała dostała słodkie, kiedy się już oswoiła z warzywami, owocami, mięsem, rybką, zasygnalizowała swoje smakowe preferencje i dała nam wyraźnie do zrozumienia, że istnieje sporo rzeczy, które je po prostu z przyjemnością. A dlaczego w ogóle dostała? 
  • Bo nie zamierzam przed nią udawać, że u nas w domu nie je się słodyczy (bo się je i to czasem w zdecydowanie nadmiernych ilościach), a równocześnie nie chcę zajadać się na jej oczach ciastkami, mówiąc jej, że ona nie może, bo to niezdrowe. Nie zamierzam też przy dziecku pić alkoholu. Po prostu nie. Już starczy, że muszę jej tłumaczyć, czemu nie może spróbować mojej kawy. Wychowanie bez przykładu jest bez sensu. I na dodatek - kłóci się z moim pojęciem moralności. Jeśli sama - dorosła, świadoma, (podobno) mądra nie umiem czegoś osiągnąć - nie mam żadnych podstaw, żeby wymagać tego od dziecka.
  • Bo uważam, że dziecko powinno powoli poznać wszystkie smaki i nie traktować słodyczy jako jakiejś szalonej atrakcji - w końcu to jedzenie jak każde inne, niektóre słodkie rzeczy są zdrowe, a niektóre kwaśne - niezdrowe, nie ma z czym walczyć. Zresztą, w pewnej chwili stracę kontrolę (stracę na pewno, przecież nie będę za dzieckiem do osiemnastki łazić krok w krok i cenzurować) i wolałabym, żeby Mała nie rzuciła się wtedy na czekoladę jak szalona (bo przecież, przyznajmy, czekolada jest DOBRA i trudno się od niej oderwać), bo mama nie patrzy.
  • Bo nie wierzę, żeby w małym kawałku domowego ciasta lub w biszkopcie była jakaś szalona ilość śmiercionośnych toksyn. Ba, jestem przekonana, że ciasto Babci jest zdrowsze od wielu "kupnych", niesłodkich produktów - przynajmniej wiem, co Babcia do tego ciasta wrzuciła. Zresztą - można upiec ciasto bez cukru, bez masła i bez jakichkolwiek innych niepożądanych dodatków - nawet mnie się kiedyś to udało.
  • Bo nienawidzę gadania o odchudzaniu niemowląt. Przepraszam za ostry ton, ale akurat tego naprawdę nienawidzę. [Nie utożsamiam niedawania dzieciom słodyczy z odchudzaniem dzieci, czy, broń Boże, z niekarmieniem dzieci!] Kiedyś się niemowlęta przekarmiało i było to zdecydowanie złe i niezdrowe. Teraz się coraz częściej niemowlęta odchudza i z pewnością nie ma w tym też niczego dobrego. Nie mówię o stanach chorobowych. Mówię o maluchach, które są naturalnie pulchne i już. Gdzie to mają spalać, skoro dopiero zaczynają porządnie się ruszać? Jasne, że rozsądniej dać jabłko niż batona, to chyba nie ulega kwestii. Ale wmawianie dziecku od maleńkości, że jedzenie trzeba reglamentować, że uczucie głodu jest spoko i że ma być szczupłe, bo się tego od niego wymaga - przecież to jest prosta droga do zaburzeń odżywiania! Rany, mamy to szalone szczęście, że możemy spokojnie wykarmić nasze dzieci (przecież tak wielu rodziców nie ma tego komfortu), a my próbujemy, bez wskazań medycznych, ograniczać im jedzenie?! Kiedy gdzieś czasem natrafiam na pytania, jak odchudzić niemowlę (o wadze w górnej granicy normy lub z lekką nadwagą, nie chorobliwie otyłe), od razu mam ochotę swoje, jak najbardziej dożywione i dobrze wyglądające, dopchnąć jakąś szaloną porcją ciasta, tak w ramach przekory ;).
  • Bo, chociaż to nie jest argument merytoryczny, jadłam słodycze i żyję. Moja Siostra jadła - i żyje. Jemy wszystko. Uwielbiam słodycze. Uwielbiam warzywa. Uwielbiam owoce. Uwielbiam kasze, ryby, chude mięso. Nie mam żadnych problemów z wagą, nie mam żadnych problemów ze zdrowiem (BO SIĘ RUSZAM, jeśli można zrobić ideologię z niejedzenia słodyczy, to z nakazu ruchu też można). Ze względu na (rozsądne) reglamentowanie słodyczy w domu rodzinnym (i stanowczy wymóg dzielenia się), zachłysnęłam się po wyprowadzce tym, że bywam długo sama  i mogę wtedy na obiad wciągnąć tabliczkę czekolady i paczkę cukierków, zapić colą i nic nikomu do tego. A potem mi się to po prostu znudziło. Teraz wolę kupić winogrona albo jabłka, wodę mineralną i ugotować zupę-krem.
  • Bo wszystko jest dla ludzi. Tak uważam. Ważne jest, żeby jeść zdrowo, rozsądnie, z umiarem, smacznie i przyjemnie. Od wszystkiego, niestety, można się także pochorować. Mamy w rodzinie Pasjonatkę, która odżywia się bardzo zdrowo, bo ją to fascynuje i to lubi (zawsze ją podziwiałam, bo gotowała oddzielny obiad dla siebie i oddzielny dla męża i synów, którzy zjeść lubią i jakoś nie przypominają królików, które wyżyją na "samej sałacie"). Ma ona równocześnie słabość na przykład do... kiszonych ogórków albo kapusty. Potrafi je przedawkować i kiepsko się po nich czuć. A takie przecież zdrowe!
  • Bo to nie jest warte walki. Warto, owszem, wykształcać u dziecka dobre nawyki - niech wybiera to, co zdrowe, żeby później nie musieć walczyć z nadwagą. Niech więc nie wsuwa bez sensu wszystkiego, co wpadnie w ręce. Ale też - niech zna smak słodyczy i umie się zatrzymać po kostce czekolady, zamiast zjadać tabliczkę dziennie, bo nareszcie może, bo nikt nie patrzy. Niech się rusza, bo to miłe, przyjemne, bo sport kształtuje postawy i jest świetną rozrywką. Niech nie rozpacza, że zjadło ciastko, tylko niech wie, że potem na kolację sałatka, a rano do szkoły spacerem, zamiast samochodem. I niech się akceptuje i lubi, cholera, nawet z fałdką na brzuchu, cellulitem, dużym tyłkiem i szaloną ochotą na słodkie!
/Aha. Babcie, które dają dzieciom słodkości wbrew zakazom rodziców (i w ogóle, w jakikolwiek sposób podważają rodzicielski autorytet, nawet nieświadomie) robią, pewnie w bardzo dobrej wierze, zdecydowanie krecią robotę. Tylko to temat na inny post./

[Tekst trochę zainspirowany tym. A może raczej - publikacja zainspirowana, bo temat za mną chodził od dawna, tylko trochę się bałam, że wsadzę kij w mrowisko.]