środa, 26 listopada 2014

Wpis antykryzysowy

Ostatni miesiąc był paskudny. Naprawdę. Nietolerancja żółtka u Groszka - gwałtowne wymioty (i zaraz spokój, ale co się matka nadenerwowała i napłakała, to jej). Ledwo się uspokoiło - znowu pełna mobilizacja - jedna z najbliższych osób potrzebuje pomocy - biorę się w garść i mam czas na wszystko i ze wszystkim sobie radzę, nie ma co się skarżyć, zresztą to przecież nie jest teraz ważne. Mała ma skok rozwojowy, nie śpi w nocy, chce na ręce przez 24 godziny na dobę - cóż, trzeba jakoś dać sobie radę. Dodatkowo, Tajfunek zaczyna raczkować, muszę mieć oczy dookoła głowy, bo nieszczęść nam już starczy. Mam na to siłę na półtora tygodnia, strasznie mało... W końcu wszyscy zaczynają mówić, że wyglądam na zmęczoną, a ja naprawdę zaczynam się tak czuć. Żadnego z ostatnich pięciu weekendów nie spędzamy wszyscy razem w domu. Zaległości z robotą rosną tak, że nawet myśleć o nich trudno. Mąż ma mnóstwo spraw, także poza pracą, zdarzają się dni, że nie ma jak mi pomóc (jak sobie radzą samotne Matki, no po prostu święte za życia albo gdzieś potajemnie hodują dodatkowe kończyny...), rośnie gorycz i frustracja, a na koniec wreszcie trafia mnie szlag...

Ostatecznie wybucham, ale okazuje się, że - mimo że wiem, o co mi chodzi, co mnie tak męczy i wkurza, z czym sobie nie potrafię poradzić - z tym, o co i jak chciałabym osiągnąć jest już trochę gorzej. Wczoraj udało mi się zwerbalizować swoje pragnienia. Chciałabym, żeby Mąż spędzał z nami więcej czasu. Równocześnie chciałabym, żeby spełniał się w pracy (chociaż w skrytości ducha strasznie jej nie lubię, ale to bez znaczenia przecież, nie moja praca) i żeby nie zawalał obowiązków, bo jak to tak można. Chciałabym mieć czas na pracę i móc porządnie wrócić na studia od marca. Równocześnie chciałabym nie zostawiać Groszka ani na chwilę, bo przecież jestem jego mamą, ma do mnie prawo i mnie potrzebuje (opiekunów ma świetnych, ale to przecież nie zwalnia mnie z obowiązków...). Chciałabym, żeby w domu było wreszcie czysto dłużej niż przez jedno popołudnie, chciałabym mieć czas na siłownię, basen i doktorat, ale najchętniej bez niczyjej pomocy. Bo, jak trzeźwo zdiagnozował mój Małżonek, nie znoszę potrzebować pomocy. Mam zawsze wrażenie, że zawracam głowę, że w końcu nikt nie ma obowiązku niczego za mnie robić i że po co w ogóle prosić, skoro, jeśli odmówi, i tak będę musiała poradzić sobie sama. Dlaczego nie poradzić sobie od razu i nie narażać siebie i innych na przykrości odmowy? Umiem przyjmować pomoc, umiem być wdzięczna - nie umiem poprosić. To jest trochę jak przyznanie się do porażki - wzięłam na siebie tyle, że nie umiem udźwignąć, potrzebuję innych ludzi, jestem od nich zależna... Zwerbalizowałam i doszłam do wniosku, że może warto byłoby trochę te moje marzenia "odsprzecznić" wewnętrznie.

Łapię się czasem na marzeniach o "wolności". Mąż mówi, że chciałby, żebym była szczęśliwa. Szczęśliwa? Nie przypominam sobie okresu w życiu, w którym byłabym tak naprawdę szczęśliwsza niż teraz, mimo że Groszek i samotność dają mi w kość. Byłam szczęśliwsza mając 52 godziny zajęć w tygodniu i goniąc jak szalona? Życie było po brzegi wypełnione, jak nie nauka to impreza, cały czas się coś działo... Po trzech takich latach - zdrowie do wymiany. Teraz pewnie padłabym szybciej. Nie przeczę - było fajnie. Ale na dłuższą metę - nie warto. Miałabym z tego coś sensownego? Naprawdę sensownego? Codzienny uśmiech przed zaśnięciem zamiast odcisków na policzkach od spania na książce? Co by mi zastąpiło ciepłe łapki na policzku, uśmiechy, buziaki i słodkie "ma-ma"? Przecież w przedgroszkowej erze tego mi właśnie brakowało  - miałam ogromne zapasy miłości, specjalnie dla kogoś takiego, jak nasze Maleństwo - tak właśnie odczuwałam instynkt macierzyński...

No i ostatecznie stwierdziłam, że problemem nie jest to, że Mąż długo pracuje, a Groszek ma skok rozwojowy. To znaczy - to oczywiście też nie jest wcale fajne, nie będę udawać, że 12 godzin z marudzącym Maluchem to, przy odpowiednim nastawieniu, sama rozkosz. Ale prawdziwy problem jest w kółko ten sam - zamiast mieć to, co mam, CZEKAM, tak jak wcześniej czekałam na weekendowe spotkania z Ukochanym, pozwalając pozostałym dniom gdzieś uciekać - aż Mąż wróci z pracy, aż Mała zaśnie, aż będzie weekend, aż będzie długi weekend... Dziewięć miesięcy mija, a ja ciągle na coś czekam. Tyle poradników psychologicznych, tyle dociekliwej autoanalizy, świadomość problemu też niezgorsza, a błędy te same. 

Groszek uczy bycia tu i teraz. Naszym ostatnim największym osiągnięciem jest wieczorny rytuał zasypiania. Po kąpiemy jemy kleik z owockami (jedyne, co Groszek, poza maminym mlekiem, z radością i z apetytem wsuwa...), Groszek gryzie swoją szczoteczkę do ząbków, my rozmawiamy, mamy chwilę dla siebie, Mała między nami turla się, gaworzy i w końcu - wtula się i zasypia. Nienoszona, właściwie - nie usypiana. Odpoczywamy. Wreszcie możemy porozmawiać, bo to jej w spaniu nie przeszkadza. Nie możemy natomiast korzystać z elektroniki - za bardzo Małą interesuje, żeby w jej towarzystwie zasnęła - jesteśmy dla siebie, wszyscy we trójkę. Taki moment na szczęście. Najszczęśliwszy, jeśli nie muszę CZEKAĆ, aż zaśnie, żeby zabrać się wreszcie do roboty...


Chciałabym stopniowo tak ulepszać cały dzień, nie tylko wieczory. Bez rygoru "przestrzegania postanowień" (którego nie znoszę) - po prostu potrzebuję zauważyć, że mam się z czego cieszyć i że są to rzeczy zupełnie niebanalne. Kilka pomysłów - może macie jeszcze jakieś?
  • Robić jedną rzecz na raz. No, góra dwie, jeśli potraktować tak słuchanie muzyki przy sprzątaniu. I zaangażować się w pełni w tę jedną robioną rzecz. W odpoczywanie też.
  • Rozpisać grafik. Kto którego dnia wstaje rano, a kto może pospać. Kiedy które z nas ma "wychodne". Kiedy wieczór na nadgonienie roboty. Kiedy nadprogramowe zajęte popołudnie. Zachować równowagę. Przestrzegać mniej więcej, bez histerii, elastycznie. Ale przestrzegać.
  • Szukać różnych sposobów na odpoczywanie. Filmiki z kotami i wracanie do tych samych, ulubionych tekstów to nie jedyny sposób, chociaż też wchodzi w grę.
  • Przestać się pilnować. Nie jestem cyborgiem. Mogę być zła i zmęczona. Mogę mieć dosyć. Inni mogą to zobaczyć. Nie umrą od tego.
  • Trenować prośby o pomoc. Może dzięki temu treningowi, znajdzie się nagle chwila na siłownię i basen? A może nagle okaże się, że po odmowie świat się nie kończy, a nawet nie jest znacznie gorszy?
  • Wyluzować. Nie chce jeść - trudno, z głodu nie umrze przy pełnej lodówce. Chce wziąć zupkę do ręki, zamiast do buzi - proszę bardzo. Niezaliczona kartkówka? Naprawdę? Masz dwadzieścia pięć lat czy osiem? Gafa? Błąd podczas zajęć? Masz czas to analizować? Mając tylko takie problemy jest się chyba w doskonałej sytuacji, nie?

piątek, 21 listopada 2014

Co nas wkurza, co nam przeszkadza - czyli o strefach bez dzieci

Niedawno opublikowałam post o tym, jak to dobrze móc wyjść gdzieś z dzieckiem i cieszyć się macierzyństwem, nie zamykając w czterech ścianach. Dosłownie chwilę później w mediach i na wielu rodzicielskich blogach przetoczyła się dyskusja na temat "stref bez dzieci". Słyszałam o tej koncepcji już wcześniej, przy okazji dyskusji o publicznym karmieniu. Pomysł wywołał mój odruchowy i bardzo gwałtowny sprzeciw. Chociaż z drugiej strony...
 
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o tak zwanych "strefach bez dzieci", zareagowałam bardzo gwałtownie. Pierwsze skojarzenie - dyskryminacja - segregacja rasowa i getta ławkowe. Nie jestem dumna z tego swojego, niespecjalnie merytorycznego, argumentum ad Hitlerum, ale cóż - tak właśnie pomyślałam. I podzieliłam się tą myślą z Mężem, który skojarzenie miał zgoła inne. Całkiem trzeźwo zapytał: "A jak do klubu mogą wchodzić tylko osoby pełnoletnie, to ci nie przeszkadza?". 

Nie jestem jakoś w 100% do tych klubowych ograniczeń przekonana, w końcu trudno uznać, żeby dla kogoś, kto ma lat 18 i jeden dzień pewien rodzaj imprez był dużo odpowiedniejszy niż dla kogoś, kto ma 17 lat i 364 dni, ale pewnie gdzieś jakąś umowną granicę postawić należy. Sytuacja jest tu jednak chyba nieco inna niż w przypadku "stref bez dzieci". Jak mi się zdaje - ograniczenie w klubach wprowadza się, by chronić nieletnich, a nie po to, "żeby-smarkacze-się-pod-nogami-nie-pałętali" (chociaż niejednokrotnie słyszałam, że w tych klubach, do których wpuszczają od 21 roku życia atmosfera jest najlepsza, bo nie ma tych głupich nastolatków; co z tego, że słyszałam to od rówieśników, czyli od osób, które tymi głupimi nastolatkami byli jeszcze najwyżej kilka lat temu...). Czy jest przed czym chronić - nie wiem, nie moja rzecz, może rzeczywiście lepiej, żeby barman, przynajmniej w założeniu, nie musiał każdemu imprezowiczowi sprawdzać dowodu przy zamawianiu drinka, bo się zatory robią. Pewna dyskryminacja? Może. Potrzebna? Pewnie tak...

Ale z małymi dziećmi w przestrzeni publicznej jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze - nastolatek może do klubu po prostu nie przyjść albo wybrać inny. Jasne, rodzic też może wybrać lokal przyjazny dziecku, a nie taki, w którym go nie chcą. Ale jeśli dzieci generalnie "przeszkadzają", to może też specjalne tramwaje "bez nich" przygotować? I urzędy? Czasem trzeba coś zrobić, załatwić, a dziecka zostawić nie ma z kim. Ostatnio smutna konieczność zmusiła mnie do zabrania Córki w miejsce, gdzie standardowo dzieci się nie zabiera. Było mi głupio, bo "przeszkadzała", chociaż robiłam wszystko, żeby  tego uniknąć. Trudno zresztą wymagać od ośmiomiesięcznego brzdąca, żeby, nie śpiąc, przez prawie godzinę siedział cicho. A nie ze wszystkiego można i chce się rezygnować.

Po drugie - to już nie kwestia bezpieczeństwa, czy jakiejś tam, powiedzmy, "obyczajności", a tego, co komu "przeszkadza". A każdemu "przeszkadza" co innego. Naprawdę. Mnie doprowadzają do szału mlaskające dźwięki. Działa to na mnie tak, jak na większość ludzi drapanie paznokciami tablicy. Niektórzy ludzie mają taki nawyk i mlaskają, nawet wtedy, kiedy nie jedzą. Budzi to we mnie niemal agresję (którą, uwaga, tłumię i opanowuję, bo nie jestem pępkiem świata). To co, zorganizujecie dla mnie w knajpie "strefę bez mlaskania"? A może "strefę bez osób, które mają wysoki głos" (sama mam)? A może "strefę bez osób, które, rozmawiając, dotykają rozmówcy"? Chciałabym po ośmiu godzinach ciężkiej pracy wypocząć bez mlaskających ludzi. Albo pójść na randkę w miejsce, gdzie nie będą mi towarzyszyły tego typu efekty dźwiękowe. Czy tak dużo wymagam?! 

Można oczywiście zaryzykować stwierdzenie, że wrzeszczący-i-demolujący-restaurację-smarkacze przeszkadzają większości osób. Szczególnie, jeśli rodzice nie reagują. Mnie denerwują w takim momencie raczej właśnie rodzice, ale to już kwestia indywidualna. Ale, uwaga, nie każde dziecko zawsze jest wrzeszczącym-i-demolującym-restaurację-smarkaczem! Na agresję, wyzwiska, nieszanowanie czyjejś pracy i wandalizm nie można pozwolić nikomu - dzieciom oczywiście także (ale tym dwumetrowym osiłkom z osiedla, co to nawet patrol policji boi się podejść, też, nawet - tym bardziej). Niestety - jest tego zbyt dużo, żeby eliminacja zjawisk czasami irytujących, ale w gruncie rzeczy - całkiem normalnych (takich jak rozbawione albo zniecierpliwione dziecko w restauracji albo mlaskający ludzie) mogły stać się moim priorytetem.

Kiedyś jechałam pociągiem, mając za towarzyszy podróży Mamę z dwójką dzieci. Chłopczyk miał z pięć lat, dziewczynka - ze dwa. Dzieci grzeczne, ale ciekawe świata. "Przeszkadzały". Na przykład uznały, że to świetna zabawa, żeby co jakieś pięć minut prosić mnie (bardzo uprzejmie i uroczo) o pokazanie książki, którą czytam ("Catch 22", ani pół obrazka). Skończyło się tym, że Mała wpakowała mi się na kolana i że porozklejali moje fiszki po całym przedziale. To była świetna podróż. Miałam dobry humor przez kilka następnych dni. I, żeby nie było, książka była na zajęcia za dwa dni, a zaczynała się sesja, miałam robotę i mogłam wyrazić zdecydowany sprzeciw. Ale ominęłoby mnie naprawdę fajne doświadczenie! Nie wmawiam nikomu, że lubi dzieci, jeśli ich nie lubi. Pozostali pasażerowie się uśmiechali, ale nie wchodzili w bliższy kontakt. Tylko że mnie te maluchy na początku też "denerwowały". Odpuściłam na chwilę - i się opłaciło.

Nie da się wyeliminować ze świata wszystkiego, co nam "przeszkadza" i działa na nerwy. W końcu nie da się wyeliminować z niego nawet zachowań po prostu destrukcyjnych. Możemy mieć strefę bez różnych "przeszkadzających" nam rzeczy - we własnym domu. Wychodząc - narażamy się na to, że ktoś będzie nam "przeszkadzał" i że my będziemy "przeszkadzali" komuś. Nie chodzi o to, że daję sobie prawo do tego, żeby o innych nie myśleć, bo, w związku z tym, wszystko mi wolno. Tolerancja swoją drogą, ale empatia - swoją. Gdybym jednak ciągle się zastanawiała nad tym, co może innych irytować, to nawet bez Małej nie wychodziłabym z domu (bo może za głośno się śmieję, mam irytującą postawę, czytam książkę zamiast patrzeć w okno, patrzę w okno zamiast czytać książkę...). 


I cały wywód tylko po to, żeby uzasadnić, dlaczego ten pomysł po prostu osobiście uważam za słaby. Bo, co oczywiste, jeśli chodzi o instytucje komercyjne i prywatne - to ich sprawa, czy mają strefę bez dzieci, bez kobiet, bez homo albo hetero czy bez blondynów. Sorry, taki mamy rynek. Nie popieram i wcale mnie to nie cieszy. Ba, miałabym chyba mściwą satysfakcję, gdyby takie lokale jakoś tak dziwnie bankrutowały, pewnie zadziałałoby to lepiej niż odgórne antydyskryminacyjne regulacje, no ale cóż - jest popyt, jest podaż. To, że ktoś uważa mnie i moje, naprawdę grzeczne jak na niemowlę, dziecko, za intruza - irytuje mnie i sprawia mi przykrość. Jednak - proszę bardzo, to mi tylko "przeszkadza". Do lokalu "bez dzieci" po prostu się nie wybiorę, choćbym miała zamiast tego zjeść fast fooda, batonika albo w ogóle niczego nie zjeść. I to wcale nie dlatego, że jako "ta-nawiedzona-roszczeniowa-matka" wszędzie chcę ciągnąć "tego-rozwrzeszczanego-bachora".

A tak swoją drogą - poważnie? Naprawdę trudno o lokal, do którego, po prostu, rodzice z dziećmi nie przychodzą? Bez żadnego "zakazu"? Za czasów bez Groszka bywaliśmy w różnych knajpach całkiem często. Baaardzo rzadko spotkaliśmy rodziny z dziećmi (poza miejscami po prostu "rodzinnymi" w sposób oczywisty), już nie mówiąc o tych mitycznych zmienianych na stole pieluchach ...

środa, 5 listopada 2014

Zdolne dziecko - instrukcja obsługi

Brzmi to potwornie nadęcie. Proszę zwrócić uwagę, że stosuję czas przeszły i próbuję spojrzeć na sprawę z pewnym dystansem, obiektywnie i bez fałszywej skromności. Tak, byłam dzieckiem "zdolnym", jeśli mierzyć tę "zdolność" standardami polskiej edukacji szkolnej. Tak, standardy te są co najmniej kontrowersyjne, ale o tym może kiedy indziej. Nie, dziecko, które wygrywa konkursy i przynosi ze szkoły same szóstki nie jest dzieckiem, które nie ma żadnych problemów i o którego psychikę nie trzeba się (szczególnie?) zatroszczyć. O tym, z własnego, tym razem niemacierzyńskiego a dziecięcego doświadczenia.

Porównywanie jest ZŁE.
Nie tylko dla osoby porównywanej. Osoba, do której się porównuje, też znajduje się w sytuacji co najmniej przykrej. Albo rzeczywiście uwierzy w to, że jest zdecydowanie lepsza od innych i przewróci jej się w głowie, albo będzie miała do siebie mnóstwo pretensji. Jak byście się czuli, gdybyście wiedzieli, że wasze sukcesy to, przynajmniej pośrednio, przyczyna czyjegoś nieszczęścia? Że ktoś was serdecznie nie lubi albo niedługo serdecznie znielubi, bo ciągle słyszy, jacy to wy jesteście mądrzy/zdolni/wysportowani/grzeczni etc? Wiele zdolnych dzieci ma z tego powodu problemy w relacjach z rówieśnikami - trudno wymagać od dzieci, by lubiły kolegów, którzy zawsze są "lepsi", "lepiej wychowani" i "na-pewno-nie-marnują-tyle-czasu-grając-na-komputerze-więc-mają-dobre-oceny". Zarówno dziecko porównywanemu, jak i temu, do którego się porównuje, odbiera się w ten sposób możliwość cieszenia się z sukcesu - cudzego lub własnego. Czasami wolałoby się już nie mieć tej piątki z trudnej kartkówki, żeby tylko znowu inni na ciebie krzywo nie patrzyli...

Zdolne dziecko trzeba chwalić!
Dowiedziałam się ostatnio, że nie można chwalić dziecka za to, co dla niego naturalne, że należy chwalić wysiłek, nie rezultat. To całkiem użyteczna rada, szczególnie, jeśli dziecko ma z czymś kłopot - najlepszą zachętą będzie cieszenie się z nawet całkiem malutkich postępów. ALE. To, że dziecku nauka przychodzi łatwo, wcale nie znaczy, że nie warto go pochwalić za imponujące rezultaty. Może to zabrzmi dziwnie, ale to nie jego wina, że jest zdolne. Dlaczego ma więc być pozbawione nagrody? Grozi to poczuciem zepchnięcia na boczny tor i niedoceniania - po co mi te piątki, skoro wszyscy uważają, że to po prostu normalne? Co muszę zrobić więcej, żeby zasłużyć na uznanie?
ALE
Z pochwałami trzeba uważać!
Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że zdolne dzieci warto chwalić przede wszystkim w cztery oczy. Czasami nauczyciele, publicznie mnie doceniając, zamiast nagrodzić mój wysiłek, wprawiali mnie w potworne zakłopotanie, równocześnie prowokując zazdrosne albo złośliwe szepty: "bo ona przecież wszystko umie..."

Uwaga na porażki!
Porażki zdarzają się każdemu. Ale niektórzy są do nich przyzwyczajeni, niektórzy doznali ich akurat tyle, żeby nauczyć się, jak otrzepać się i pójść dalej, a niektórym zdarzają się na tyle rzadko, że urastają do rangi życiowych tragedii. Dziecko, któremu zwykle wszystko się udaje, może zareagować dziwnie, jeśli coś nagle się nie uda albo uda się w mniejszym stopniu. Pozornie błaha sprawa (trójka zamiast piątki z klasówki, wyróżnienie zamiast pierwszej nagrody w konkursie) może je kompletnie załamać. W końcu to nowa albo prawie nowa, bardzo przykra sytuacja, a reakcje otoczenia czasem czynią ją jeszcze bardziej przykrą. Nie wolno tego zlekceważyć. Z zewnątrz wydaje się to drobiazg - "od środka" - zdecydowanie nie. Warto dać dziecku znać, że, przez porażkę nie stało się nagle "głupkiem" z "geniusza" i próbować podsuwać różne sposoby radzenia sobie z porażkami.

Nie ma potrzeby werbalizowania zdziwienia
Jedną z najgorszych rzeczy, które towarzyszyły moim (stosunkowo nielicznym) szkolnym potknięciom, było generalne zdziwienie. "No jak, ty nie zdałaś/dostałaś jedynkę/pomyliłaś się?!" No tak, ja. Wiem, że są osoby, które tego typu pytania traktują jako rodzaj komplementu. Ja, słysząc coś takiego, miałam głębokie przekonanie, że otoczenie się na mnie zawiodło. Że uważali mnie za mądrą, a teraz przestaną. I że w ogóle przestanę być wartościowa, bo przecież bycie "zdolnym" to najważniejsza część mojej tożsamości, w końcu to ją w kółko się podkreśla...
No i, tak całkiem praktycznie, co odpowiedzieć na takie pytanie? Od kiedy trochę podrosłam, przychodziły mi do głowy tylko odpowiedzi nienadające się do publikacji. Czy to naprawdę takie zdumiewające, że każdemu zdarza się błąd?


"Zdolne" dziecko to normalne dziecko
Dobry, pilny uczeń nie musi być równocześnie doskonale grzeczny i "zaszyty" w książkach. Może oczywiście być introwertyczny "z natury", może jednak także wycofywać się, bo uważa się za "lepszego" albo dlatego, że zmaga się z odrzuceniem zazdrosnych i zmęczonych jego "zdolnością" rówieśników. Może pragnąć ich aprobaty i próbować ją zdobyć na różne, czasem szkodliwe sposoby - choćby dając się wykorzystywać albo podejmując działania ryzykowne. Może wreszcie, tak jak każde dziecko, mieć po prostu potrzebę wyjścia na podwórko, zabawy z kolegami, gry w piłkę, randki, imprezy. Wiem, że to nie pasuje do szufladki z "kujonami". Ale szufladki poza komodą są zupełnie bez sensu, tak często się nie domykają albo brakuje im dna. Brak problemów w szkole nie chroni od innych problemów - wychowawczych, emocjonalnych, życiowych. Standardowe "dobrze-mu-idzie-w-szkole-jakie-może-mieć-kłopoty?" nie zawsze się sprawdza. Oczywiście - może nie mieć żadnych albo tylko drobne. Ale to wcale nie jest powiedziane.