piątek, 21 listopada 2014

Co nas wkurza, co nam przeszkadza - czyli o strefach bez dzieci

Niedawno opublikowałam post o tym, jak to dobrze móc wyjść gdzieś z dzieckiem i cieszyć się macierzyństwem, nie zamykając w czterech ścianach. Dosłownie chwilę później w mediach i na wielu rodzicielskich blogach przetoczyła się dyskusja na temat "stref bez dzieci". Słyszałam o tej koncepcji już wcześniej, przy okazji dyskusji o publicznym karmieniu. Pomysł wywołał mój odruchowy i bardzo gwałtowny sprzeciw. Chociaż z drugiej strony...
 
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o tak zwanych "strefach bez dzieci", zareagowałam bardzo gwałtownie. Pierwsze skojarzenie - dyskryminacja - segregacja rasowa i getta ławkowe. Nie jestem dumna z tego swojego, niespecjalnie merytorycznego, argumentum ad Hitlerum, ale cóż - tak właśnie pomyślałam. I podzieliłam się tą myślą z Mężem, który skojarzenie miał zgoła inne. Całkiem trzeźwo zapytał: "A jak do klubu mogą wchodzić tylko osoby pełnoletnie, to ci nie przeszkadza?". 

Nie jestem jakoś w 100% do tych klubowych ograniczeń przekonana, w końcu trudno uznać, żeby dla kogoś, kto ma lat 18 i jeden dzień pewien rodzaj imprez był dużo odpowiedniejszy niż dla kogoś, kto ma 17 lat i 364 dni, ale pewnie gdzieś jakąś umowną granicę postawić należy. Sytuacja jest tu jednak chyba nieco inna niż w przypadku "stref bez dzieci". Jak mi się zdaje - ograniczenie w klubach wprowadza się, by chronić nieletnich, a nie po to, "żeby-smarkacze-się-pod-nogami-nie-pałętali" (chociaż niejednokrotnie słyszałam, że w tych klubach, do których wpuszczają od 21 roku życia atmosfera jest najlepsza, bo nie ma tych głupich nastolatków; co z tego, że słyszałam to od rówieśników, czyli od osób, które tymi głupimi nastolatkami byli jeszcze najwyżej kilka lat temu...). Czy jest przed czym chronić - nie wiem, nie moja rzecz, może rzeczywiście lepiej, żeby barman, przynajmniej w założeniu, nie musiał każdemu imprezowiczowi sprawdzać dowodu przy zamawianiu drinka, bo się zatory robią. Pewna dyskryminacja? Może. Potrzebna? Pewnie tak...

Ale z małymi dziećmi w przestrzeni publicznej jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze - nastolatek może do klubu po prostu nie przyjść albo wybrać inny. Jasne, rodzic też może wybrać lokal przyjazny dziecku, a nie taki, w którym go nie chcą. Ale jeśli dzieci generalnie "przeszkadzają", to może też specjalne tramwaje "bez nich" przygotować? I urzędy? Czasem trzeba coś zrobić, załatwić, a dziecka zostawić nie ma z kim. Ostatnio smutna konieczność zmusiła mnie do zabrania Córki w miejsce, gdzie standardowo dzieci się nie zabiera. Było mi głupio, bo "przeszkadzała", chociaż robiłam wszystko, żeby  tego uniknąć. Trudno zresztą wymagać od ośmiomiesięcznego brzdąca, żeby, nie śpiąc, przez prawie godzinę siedział cicho. A nie ze wszystkiego można i chce się rezygnować.

Po drugie - to już nie kwestia bezpieczeństwa, czy jakiejś tam, powiedzmy, "obyczajności", a tego, co komu "przeszkadza". A każdemu "przeszkadza" co innego. Naprawdę. Mnie doprowadzają do szału mlaskające dźwięki. Działa to na mnie tak, jak na większość ludzi drapanie paznokciami tablicy. Niektórzy ludzie mają taki nawyk i mlaskają, nawet wtedy, kiedy nie jedzą. Budzi to we mnie niemal agresję (którą, uwaga, tłumię i opanowuję, bo nie jestem pępkiem świata). To co, zorganizujecie dla mnie w knajpie "strefę bez mlaskania"? A może "strefę bez osób, które mają wysoki głos" (sama mam)? A może "strefę bez osób, które, rozmawiając, dotykają rozmówcy"? Chciałabym po ośmiu godzinach ciężkiej pracy wypocząć bez mlaskających ludzi. Albo pójść na randkę w miejsce, gdzie nie będą mi towarzyszyły tego typu efekty dźwiękowe. Czy tak dużo wymagam?! 

Można oczywiście zaryzykować stwierdzenie, że wrzeszczący-i-demolujący-restaurację-smarkacze przeszkadzają większości osób. Szczególnie, jeśli rodzice nie reagują. Mnie denerwują w takim momencie raczej właśnie rodzice, ale to już kwestia indywidualna. Ale, uwaga, nie każde dziecko zawsze jest wrzeszczącym-i-demolującym-restaurację-smarkaczem! Na agresję, wyzwiska, nieszanowanie czyjejś pracy i wandalizm nie można pozwolić nikomu - dzieciom oczywiście także (ale tym dwumetrowym osiłkom z osiedla, co to nawet patrol policji boi się podejść, też, nawet - tym bardziej). Niestety - jest tego zbyt dużo, żeby eliminacja zjawisk czasami irytujących, ale w gruncie rzeczy - całkiem normalnych (takich jak rozbawione albo zniecierpliwione dziecko w restauracji albo mlaskający ludzie) mogły stać się moim priorytetem.

Kiedyś jechałam pociągiem, mając za towarzyszy podróży Mamę z dwójką dzieci. Chłopczyk miał z pięć lat, dziewczynka - ze dwa. Dzieci grzeczne, ale ciekawe świata. "Przeszkadzały". Na przykład uznały, że to świetna zabawa, żeby co jakieś pięć minut prosić mnie (bardzo uprzejmie i uroczo) o pokazanie książki, którą czytam ("Catch 22", ani pół obrazka). Skończyło się tym, że Mała wpakowała mi się na kolana i że porozklejali moje fiszki po całym przedziale. To była świetna podróż. Miałam dobry humor przez kilka następnych dni. I, żeby nie było, książka była na zajęcia za dwa dni, a zaczynała się sesja, miałam robotę i mogłam wyrazić zdecydowany sprzeciw. Ale ominęłoby mnie naprawdę fajne doświadczenie! Nie wmawiam nikomu, że lubi dzieci, jeśli ich nie lubi. Pozostali pasażerowie się uśmiechali, ale nie wchodzili w bliższy kontakt. Tylko że mnie te maluchy na początku też "denerwowały". Odpuściłam na chwilę - i się opłaciło.

Nie da się wyeliminować ze świata wszystkiego, co nam "przeszkadza" i działa na nerwy. W końcu nie da się wyeliminować z niego nawet zachowań po prostu destrukcyjnych. Możemy mieć strefę bez różnych "przeszkadzających" nam rzeczy - we własnym domu. Wychodząc - narażamy się na to, że ktoś będzie nam "przeszkadzał" i że my będziemy "przeszkadzali" komuś. Nie chodzi o to, że daję sobie prawo do tego, żeby o innych nie myśleć, bo, w związku z tym, wszystko mi wolno. Tolerancja swoją drogą, ale empatia - swoją. Gdybym jednak ciągle się zastanawiała nad tym, co może innych irytować, to nawet bez Małej nie wychodziłabym z domu (bo może za głośno się śmieję, mam irytującą postawę, czytam książkę zamiast patrzeć w okno, patrzę w okno zamiast czytać książkę...). 


I cały wywód tylko po to, żeby uzasadnić, dlaczego ten pomysł po prostu osobiście uważam za słaby. Bo, co oczywiste, jeśli chodzi o instytucje komercyjne i prywatne - to ich sprawa, czy mają strefę bez dzieci, bez kobiet, bez homo albo hetero czy bez blondynów. Sorry, taki mamy rynek. Nie popieram i wcale mnie to nie cieszy. Ba, miałabym chyba mściwą satysfakcję, gdyby takie lokale jakoś tak dziwnie bankrutowały, pewnie zadziałałoby to lepiej niż odgórne antydyskryminacyjne regulacje, no ale cóż - jest popyt, jest podaż. To, że ktoś uważa mnie i moje, naprawdę grzeczne jak na niemowlę, dziecko, za intruza - irytuje mnie i sprawia mi przykrość. Jednak - proszę bardzo, to mi tylko "przeszkadza". Do lokalu "bez dzieci" po prostu się nie wybiorę, choćbym miała zamiast tego zjeść fast fooda, batonika albo w ogóle niczego nie zjeść. I to wcale nie dlatego, że jako "ta-nawiedzona-roszczeniowa-matka" wszędzie chcę ciągnąć "tego-rozwrzeszczanego-bachora".

A tak swoją drogą - poważnie? Naprawdę trudno o lokal, do którego, po prostu, rodzice z dziećmi nie przychodzą? Bez żadnego "zakazu"? Za czasów bez Groszka bywaliśmy w różnych knajpach całkiem często. Baaardzo rzadko spotkaliśmy rodziny z dziećmi (poza miejscami po prostu "rodzinnymi" w sposób oczywisty), już nie mówiąc o tych mitycznych zmienianych na stole pieluchach ...

8 komentarzy:

  1. Myślę, że strefę bez prawników chętnie byś odwiedziła; ).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dyplomatycznie uchylę się od odpowiedzi... -.-'

      Usuń
  2. Jak się w takim razie odniesiesz do zakazu palenia? Nie w instytucjach państwowych, ale w prywatnych lokalach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kwestia palenia chyba jest trochę łatwiejsza do rozwiązania - można, w miarę obiektywnie chyba, powiedzieć, że palenie szkodzi. Bierne palenie także. Jak dla mnie - to rozstrzygające. Dziecko może "przeszkadzać", nawet wkurzać, ale jego szkodliwy wpływ na zdrowie osób znajdujących się w tej samej restauracji jest chyba jednak nieco mniej oczywisty. Ale jeśli ktoś byłby, jakimś cudem, w stanie zapalić w knajpie tak, żeby na mnie (i na nikogo innego) nie dmuchać i truć tylko siebie - nie ma sprawy, co mnie to obchodzi.

      Usuń
    2. Palenie może i szkodzi, ale przecież palacze "też mają prawa". Też była wielka burza o dyskryminacji i groźbie bankructwa. Minęło trochę czasu i dla (prawie) każdego jest to normalne i nawet to polubili.
      A przypadku papierosów dookoła siebie roztaczasz dym. Dzieci z kolei w okół siebie często roztaczają np. wrzask, i może na raka od tego nie zachoruję, ale nie skupię się, nie odpocznę, nie zrelaksuję, albo rozboli mnie głowa.
      Ogólnie osobiście nie rozumiem szumu. Czy jeśli w mieście jest tysiąc knajp to chodzisz do wszystkich? Czy naprawdę czujesz się taka dyskryminowana dlatego, że nie możesz wejść do dziesięciu z tych tysiąca? Bo to nie jest skala 999 z zakazem i 1 przyjazny, tego jest mniejszość, duża mniejszość. I całkowicie zgadzam się z Twoim mężem. Bo są też lokale, do których można wchodzić od 24 roku życia. Bynajmniej nie dla bezpieczeństwa tych młodszych. Bo każdy ma prawo wybrać taki lokal, jaki mu odpowiada, z takimi zasadami, które mu pasują. A jeśli Ty byś założyła swój lokal, np taki przyjazny dzieciom, z fajnym placykiem zabaw, menu dla dzieci, etc. to czy chciałabyś, żeby w (albo pod) Twoim lokalem przesiadywały lokalne menele, przeklinający dresiarze i hejtujący wszystko skinheadzi? Przecież oni też fizycznie nie szkodziliby niczyjemu zdrowiu.

      Usuń
    3. Przede wszystkim - dziękuję za głos w dyskusji :).

      Palacze "też mają prawa". Ale prawa by szkodzić innym nikt im nie dał. Realnie szkodzić, nie "irytować" kogoś. I, oczywiście, dzieciom się zdarza, jak to ujęłaś, "roztaczać wrzask". Tylko że dorosłym też się to zdarza. I, jeśli chcesz się z kimś głośno wykłócać, nie idziesz do knajpy. I jeśli dziecko krzyczy - szybko się z knajpy zbierasz, bo to dla nikogo nie jest przyjemne, przecież rodzic też z takim dzieckiem nie odpocznie. Czymś innym jednak jest dziecko, które płacze lub krzyczy, a czymś innym dziecko, które się bawi, śmieje albo rozmawia, nie zagrażając przy tym sobie ani innym (np. bieganiem między stolikami). W czym grzeczne dziecko jest gorsze od awanturującego się biznesmena? Albo piskliwie, głośno plotkujących przyjaciółek? Też się nie skupisz, też nie zrelaksujesz i jeszcze usłyszysz, jaki to świat zły, a ludzie podli (byle tylko tyle...). Ale ich raczej się z knajpy NA WSTĘPIE nie wyrzuca...
      Szumu też nie rozumiem, co, zakazać zakazów? A po co? Wyraziłam swoją opinię. Oczywiście, że każdy ma prawo wybrać lokal jaki chce. I oczywiście każdy ma prawo w swoim lokalu wprowadzać swoje zasady. Pisałam o tym, dla mnie to jasne. Mi ta zasada się nie podoba, bo sugeruje, że dzieci to nie jest normalny element świata (a jest normalny, a na pewno normalniejszy i, jednak będę się upierać, mniej szkodliwy od papierosów). Nie czuję się "taka dyskryminowana". Nie lubię tylko czuć się intruzem, a robię wszystko, żeby moje dziecko mogło poznawać świat i uczyć się, jak gdzie się zachować, przy okazji nikomu nie przeszkadzając.
      A co do końcówki Twojej wypowiedzi - cóż, napisałam: "Na agresję, wyzwiska, nieszanowanie czyjejś pracy i wandalizm nie można pozwolić nikomu" - i nie mam nic do dodania w tej sprawie.

      Usuń
  3. Z jednej strony dyskryminacja, ale z drugiej po części staram się rozumieć. Kiedyś też wkurzały mnie dzieciaki krzyczące i biegające po knajpach, szczególnie,jeśli rodzice nie reagowali.
    Sama miałam przypadek, kiedy poszlismy ze znajomymi na kawę, my z wózkiem i małym szkrabem, oni ze spacerówką z 1,5 rocznym i samochodzącym 3-latkiem. Kilkakrotnie kelnerka zapraszała gości do stolika obok nas, ale dało się słyszeć donośne "nienie, tam są przecież dzieci". Obrzucali nas przy tym dosadnym spojrzeniem... Cóż, ja wtedy czułam się dziwnie, jakbyśmy byli wręcz niechcianymi gośćmi... Może gdyby solbie wywiesili tablicę, że strefa bez dzieci, my uniknęlibyśmy tej dziwnej sytuacji, a oni mieliby swój stolik...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie akurat zazwyczaj raczej nie wkurzały, ale to bardzo indywidualna sprawa, bo każdego drażni co innego. Nie każde dziecko szaleje w restauracji i nie każdy, kto ma telefon, będzie do niego w knajpie wrzeszczal. Sytuacji współczuję - też bym takiej wolała uniknąć, nie dziwię się, że było Ci przykro. Problem tylko w tym, że gdyby padł tekst: "nie, nie, tam jest przecież małżeństwo/para gejów/Murzyn/Żyd/pan na wózku/ktokolwiek", to wywołałby (?) raczej (najzupełniej sluszne) oburzenie. Nie mam przekonania, że to, że cos mnie drażni, jest jakoś szczególnie istotne i żeby przypadkowo spotkani ludzie musieli się z tym liczyć (i tu, na wszelki wypadek zaznaczę, że każdą przemoc i krzywdę uważam nie za coś "irytujacego", tylko za przemoc i krzywdę właśnie), dlatego jeśli istnieje zapotrzebowanie na takie miejsca - cóż, rynek, konkurencja, podobać mi się to nie musi. Moze zabrzmiałam bojowo, ale cóż, nie mam bojowania w naturze i pewnie rzeczywiscie, może można się po prostu "minąć"w jasnej sytuacji, żeby uniknąć nieprzyjemnych sytuacji.

      Usuń