czwartek, 30 października 2014

Dziecko w przestrzeni publicznej. Apologia

Miałam na początku poważne problemy, kiedy gdzieś z Groszkiem wychodziłam. Była jeszcze malutka i trudno było przewidzieć, jak się zachowa (chociaż zazwyczaj zachowywała się grzecznie). Jeśli zapłakała lub zaczynała marudzić gdzieś w sklepie albo nawet w parku, kuliłam się jakoś i byłam nieco zawstydzona (poza tym, oczywiście, że martwiłam się i starałam uspokoić dziecko). Bo przecież "mogę komuś przeszkadzać". W końcu nikt nie lubi słuchać płaczu dziecka. Nie każdy rozumie, że dziecko bywa marudne. Nie każdy w ogóle lubi dzieci...

Ostatecznie doszło do tego, że nawet zagadując i śmiejąc się do Małej zastanawiałam się, czy komuś nie przeszkadzamy (w parku, tramwaju, sklepie, restauracji...). Ba, nawet po prostu idąc z wózkiem, rozglądałam się z niepokojem i nie czułam się do końca komfortowo. Może i Groszek akurat nie hałasuje. Ale przecież któraś z mijających mnie osób może bezskutecznie starać się o dziecko. Albo mieć na przykład, nie daj Boże, dziecko bardzo chore, z którym na spacer wyjść się nie da. Przecież nie chcę, żeby z naszego powodu było komuś przykro, nawet jeśli to ma być tylko krótka, nieprzyjemna myśl...

Tak się nie da żyć. Delikatność delikatnością, ale w końcu komuś może być przykro nawet, kiedy zobaczy po prostu mnie, bo, na przykład, mogę chodzić, widzę, mam jego wymarzone zielone oczy albo przyzwoitą sylwetkę bez specjalnych wyrzeczeń. To naturalne uczucie. Też mnie coś czasem ukłuje, jak zobaczę piękną, długonogą brunetkę z cudną fryzurą. Nie zamknę się z tego powodu w domu i nie będę tego bez przerwy analizowała, chociaż nie znoszę robić innym przykrości. Jestem delikatna i staram się myśleć o innych. Ale nie będę siedziała w domu do czasu, kiedy moje dziecko będzie całkiem dorosłe, bo jego obecność gdzieś może być dla kogoś dokuczliwa!

Jasne, że są miejsca, w które lepiej dzieci nie zabierać (tak jak i innych osób, które z jakiegoś powodu nie są w stanie zachowywać się cicho (na przykład kaszlących lub zakatarzonych) lub po prostu odpowiednio). Do teatru, kina - raczej na widowiska przeznaczone dla dzieci. Do kościoła - jak najbardziej, ale raczej też na specjalną mszę. Na wykład na uczelnię - no, niekoniecznie. I oczywiście absolutnie nie w miejsca, gdzie dziecku coś zagraża. Ale nie widzę żadnego problemu w wyjściu z maluchem do sklepu (nawet, jeśli mu się tam nie spodoba i zacznie płakać), do restauracji, do znajomych, do tramwaju, na koncert (ze słuchawkami rzecz jasna)... 

Jestem przekonana, że kursowanie tylko na trasie dom-park-przychodnia (ewentualnie dom dziadków, raz na jakiś czas) to kiepski pomysł. Kiedy dziecko ma się nauczyć, jak powinno się zachowywać wśród ludzi, jeśli go do nich nie zabierzemy, żeby "nie przeszkadzać"? Skąd ma wiedzieć, że na świecie jest mnóstwo ciekawych miejsc, które można odwiedzić, osób, które można poznać, rzeczy, które można obserwować? I to nie tylko w przeznaczonym dla niego muzeum czy sali zabaw, ale też w tramwaju czy galerii? Jasne, jest kwestia odporności. Kwestia bezpieczeństwa. Wiem, przecież jestem niezłą panikarą. Ale COŚ stać się może zawsze. Mało szansy na wypadek w domu, nawet takim najczystszym i najporządniejszym? Mało bakterii przynoszą rodzice z zakupów czy z pracy (nawet jeśli dokładnie myją ręce, zanim zbliżą się do dziecka)? Maleństwo jest znacznie mniej odporne i ciężej przechodzi infekcje - to prawda. Ale przynajmniej się nie rusza, więc nie rozwali sobie głowy, nie zniknie w tłumie i nie wyrwie się na ulicę - pewna doza ryzyka jest chyba wpisana w rodzicielstwo, chociaż to smutne i takie męczące.

Ciągle czasem myślę, że może Mała za bardzo się komuś w tramwaju przygląda albo że kogoś męczy jej płacz. Ale zaraz potem zadaje sobie pytanie: A tobie to przeszkadza, kiedy jesteś bez dziecka? Nie. Mi nie przeszkadza. Uwielbiam oglądać dzieci w świecie. Maluchy, obserwujące ludzi, nawet te, pokazujące palcem i dziwiące się okularom albo nietypowemu kolorowi włosów. Te, które zaczepiają, uśmiechają się, a potem chowają i udają, że się wstydzą. Te, które szaleją i się wygłupiają (tak, wycieczki szkolne w tramwajach też lubię!). Zawsze im odpowiadam uśmiechem. Poprawiają mi humor i dodają energii, kiedy jestem zmęczona. Rozczula mnie ich zdziwienie, towarzyskość, zainteresowanie światem. Płacz też mnie nie irytuje. W końcu przecież to dziecko nie krzyczy, po to, żeby mi uprzykrzyć życie. Nawet kiedy nie byłam jeszcze mamą, budził we mnie współczucie i czułość, nie złość. 

Nie mówię, że dziecku wszystko wolno. Myślę jednak, że siedząc w domu zasad współżycia społecznego się nie nauczy. A kiedyś w końcu będzie musiało z tego domu wyjść.

Lubię wychodzić z Groszkiem i Groszkotatą do miasta, nawet do głupiego spożywczaka. Żebyśmy mogli pobyć razem, pobyć razem nie w domu, tylko w świecie. Bo przecież rodzina, cała rodzina, nie tylko ojciec w robocie i matka w warzywniaku (a wózek z dzieckiem przed sklepem), to część świata. Przede wszystkim - dziecko, to część świata. Ma prawo w nim funkcjonować. Jak każdy. Przestrzegając pewnych zasad, rzecz jasna. Cóż, jeśli komuś to przeszkadza - trudno.

środa, 22 października 2014

Mamowostudiowo #2 - Dlaczego nie wykładam po ukraińsku

To NIE jest post polityczny. Ani, nie daj Boże, ksenofobiczny. Nie będzie też dotyczył wyboru kierunku studiów. Po prostu ostatnio moja Mama opowiedziała mi smutną historyjkę o ukraińskiej dziewczynce, która w polskiej szkole miała bardzo słabe wyniki w nauce, bo... nie znała polskiego alfabetu. Anegdotka jest z KOŃCA WRZEŚNIA. Przez miesiąc nikt nie odkrył, że czwartoklasistka siedzi na lekcji nad książką, z której nic nie jest w stanie przeczytać. Śmieszno czy straszno? Mnie straszno. Ale wiecie co? Ten błąd popełnia mnóstwo nauczycieli i wykładowców. Nawet jeśli nie ma pod opieką obcokrajowców.

Miałam wczoraj zajęcia dla doktorantów. Tak jakoś wyszło, że uczestniczki zaczęły narzekać. Że studenci. Że nie czytają. Że komputery i tablety. Że zapomnieli o istnieniu biblioteki. Że głupi. Cóż, nie doświadczyłam. Może dlatego, że prowadzę zajęcia i równocześnie studiuję, nie straciłam więc zupełnie kontaktu z rzeczywistością ludzi z dziewiątką jako pierwszą cyfrą PESELu. Kilka lat różnicy, a są inni. Inaczej myślą, inaczej czytają, inaczej się uczą. Są bardziej skomputeryzowani (a myślałam, że bardziej niż ja to się nie da), bardziej zanurzeni w kulturze obrazu, potrzebują "podtrzymywania" koncentracji. Ale to nie znaczy, że są "głupsi". Tak jak ta Ukrainka - posługują się po prostu innym językiem. Mają swój sposób myślenia. Więc może warto, zamiast załamywać ręce, po prostu zacząć mówić do nich po "ichniemu"?

Oczywiście, istnieją studenci, którzy, już zaczynając studia, doskonale tę naukową "cyrylicę" rozumieją. Są tacy, którzy trochę jej liznęli i po krótkim kursie są w stanie osiągnąć biegłość. Ale są też tacy, dla których jest to ciąg śmiesznych znaczków. Tak po prostu jest. Pewnie - można usiąść i marudzić. Że zła szkoła. Że zły system. Że za dużo ludzi idzie na studia. Być może. Że artykuł humanistyczny jest niedobry, jeśli da się go zrozumieć, bo naukowcy to przecież elita, nie piszą dla wszystkich. Według mnie - szkodliwa bzdura. Ale to są po prostu opinie, o których można podyskutować. Stan faktyczny jest taki, że, jako nauczyciel akademicki, przemawiasz do ludzi, z których część zna twój język doskonale, część przyzwoicie, część na poziomie podstawowym, a część wcale. Można postąpić tak jak nauczyciele Ukrainki z historyjki Mamy - uznać, że ci, co nie znają języka, i tak się niczego nie nauczą, należy więc zostawić ich w spokoju. Można ich też oczywiście dodatkowo gnębić. Można też spróbować się w tej sytuacji odnaleźć tak, żeby chociaż zmniejszyć problem.

Nie jestem bogiem. Naprawdę nie. Skończyłam studia z bardzo dobrą średnią, bez problemów dostałam się na studia doktoranckie, chociaż przed problemami mnie ostrzegano. Może moi koledzy i koleżanki, którzy, ledwo znaleźli się po drugiej stronie katedry, uznali, że wiedzą już wszystko, rzeczywiście wiedzą już wszystko. Ja nie. Zdecydowanie nie. Moja znajomość fizyki ogranicza się do resztek wiedzy z gimnazjum. Nie jestem pewna, czy rozwiązałabym zadania z konkursu matematycznego, w którym brała udział moja dwunastoletnia Siostra. I mam przerażające dziury w wiedzy dotyczącej własnej dyscypliny, tak przerażające, że aż mi czasem wstyd. Zdaję sobie sprawę, że można nie wiedzieć mnóstwa rzeczy. Ba, uważam, że, jeśli tylko potrafisz tę informację odszukać, kiedy będzie ci potrzebna, możesz swobodnie nie wiedzieć, kiedy była bitwa pod Grunwaldem. Nie wbiję nikomu niczego na siłę do głowy. Szczególnie - jeśli mówię do niego w sposób absolutnie niezrozumiały. Mogę tylko sprawić, żeby zechciał się czegoś dowiedzieć. I powoli nauczyć mojego języka.

Wychodzę z założenia, że też mogę się uczyć od studentów. Że możemy się spotkać w pół drogi. Że mogę się uczyć ich języka (jeszcze go znam, przynajmniej w stopniu komunikatywnym, ale pewnie za 10 lat czeka mnie wymiana słownika). Miałam wykładowcę, który pozwolił nam zaproponować tematy prac rocznych, pod warunkiem, że skonsultuje się z nim swój pomysł. Wszystkie propozycje, które nie były w zakresie jego (dość wąskich) zainteresowań, uznawał za niewiele warte. Trzeba mu oddać sprawiedliwość -  nawet jak ktoś się uparł i napisał na ten "głupi" temat - oceniał wartość merytoryczną pracy i nie gnębił. Mimo to - bardzo się na nim zawiodłam. Miałam w tym samym czasie innego wykładowcę, człowieka już bardzo starszego, który napisał ręcznie kilkusetstronicową habilitację i który przez godzinę zafascynowany słuchał o kulturze gier RPG, zadawał pytania i się zachwycał. Chciałabym mieć taki szacunek dla studenta i taką niesamowitą charyzmę za tych kilkadziesiąt lat.


Dlatego, tym narzekającym, z uśmiechem powiedziałam, że moi studenci są świetni. Że dzięki paru prostym metodom, potrafię bez terroru rozwiązać problem braku aktywności na zajęciach. Że grupa dyskutuje i że się od nich uczę mnóstwa rzeczy. Oczywiście - to była tylko jedna strona medalu. Doskonała nie jestem, oni też nie są i już zdążyłam, od początku roku, parę razy porządnie się wkurzyć (w duchu, oczywiście). Ale, nawet jeśli szumią i muszę podnosić głos (to, że dorośli ludzie to robią, nieodmiennie mnie zadziwia, ale może mówię po prostu zbyt mało ciekawie, albo zbyt mało czasu im daję na to, żeby się wypowiedzieli...), staram się rozumieć. Zmieniać siebie. Zmieniać metody i się uczyć. Bo ja się, w końcu, ciągle uczę.

środa, 15 października 2014

Zabrania się zabraniać

Jestem przeciwniczką zakazów. Ściślej - takich zakazów, których istoty nie jesteśmy w stanie w krótkich, żołnierskich słowach wyłożyć zbuntowanemu kilkulatkowi. Szczególnie takich, które opierają się na niezawodnym argumencie "nie-bo-nie" albo, równie trudnym do odparcia: "nie-bo-ja-tak-powiedziałem-a-ty-masz-mnie-słuchać-smarkaczu". Jeśli na pytanie: "Dlaczego mam tak nie robić?" nie umiemy sformułować zwięzłej, logicznej i zrozumiałej dla dziecka odpowiedzi (nie mówię o niemowlętach, tu jest trochę trudniej, ale o dzieciach, co najmniej kilkuletnich), to coś jest nie tak albo z samym zakazem, albo z naszym jego rozumieniem.

Być może byłam dziwnym dzieckiem (moi Rodzice mówią, że nawet na pewno), ale na mnie zakazy działały w bardzo ograniczonym zakresie. Dopóki ROZUMIAŁAM, dlaczego mam czegoś nie robić - po prostu tego nie robiłam. Rozumiałam to czasem pokrętnie - wielu rzeczy nie robiłam na przykład, bo wiedziałam, że zostanę za to nierobienie pochwalona, a pochwały lubiłam od zawsze. Niektórych nie robiłam dlatego, że nie chciałam dostać uwagi albo jedynki, bo ambitne było ze mnie stworzenie (nie mówię, że to dobrze, zdecydowanie wolę marchewkę od kija, ale na mnie akurat taka motywacja działała). Innych rzeczy natomiast, i to chyba ważniejsze, nie robiłam, bo po prostu nie chciałam ich robić. Dlatego na przykład po raz pierwszy napiłam się alkoholu niewiele przed osiemnastką. Powiedzmy sobie szczerze - wszelkie zakazy mnie, jako nastolatki, zupełnie nie interesowały. Po prostu uważałam, że nie chcę być pijana i mieć z tego powodu sensacji żołądkowych, problemów z orientacją w terenie i zachowywać się durnowato, a potem za siebie wstydzić, jak zdarzało się moim koleżankom i kolegom. Nie w gronie znajomych, w którym nie na wszystkich mogę polegać. Trochę wyniosłam to z domu, trochę zrozumiałam sama. Efekt osiągnięty.

Byly natomiast zakazy, które, nie rozumiejąc ich istoty, łamałam nagminnie, z premedytacją i rozkoszą. Wspominałam już kiedyś o ubraniowym rygorze w moim gimnazjum? Nigdy się tak nie szpeciłam jak wtedy, żeby wszem i wobec pokazać, że kontestuję zasadę niepozwalającą na noszenie glanów i malowanie się. Jedyny efekt był taki, że wyglądałam koszmarnie. Bo wiecie co? Można powiedzieć, że wygrałam z systemem. Uwagę za ubiór dostałam raz. Sama się o nią upomniałam. Przez trzy lata, kiedy konsekwentnie łamałam tę zasadę, właściwie nie miałam żadnych kłopotów. Ba. Miałam wzorowe zachowanie! Może dlatego, że byłam dobrą uczennicą (bo chciałam) i nie sprawiałam innych kłopotów wychowawczych (bo nie miałam na to ochoty). Może dlatego, że większa część grona pedagogicznego w rzeczywistości nie uznawała tego zakazu za zbyt istotny. A może dlatego, że tak naprawdę trudno go było obronić?

Są także rzeczy, których, może nie tyle nigdy nie robię (bo się, niestety, zdarza), ale których zrobienie sprawia, że ja sama czuję się ze sobą źle. To te rzeczy, co do których ROZUMIEM, że są niedobre. Że są niezdrowe, że mogą kogoś skrzywdzić albo wyrządzić jakąś szkodę, że są zwyczajnie głupie. CZUJĘ, że tak się nie robi. Że komuś może być przez to przykro. Że coś komuś niszczę. Że wyrządzam krzywdę sobie. Mam wewnętrzne przekonanie, że takie postępowanie jest złe. Wpojono mi to w domu. Albo sama do tego doszłam. Wiem, że zdolność do abstrahowania i skomplikowanych rozważań moralnych pojawia się u młodych ludzi dosyć późno i że wynika to z rozwoju mózgu. Wiem, że tego, co rozumiem teraz, prawdopodobnie nie rozumiałam mając 5 lat. Wiem, że dzieci muszą mieć ramy i zasady. Tylko czemu nie mają ich rozumieć i uznawać za swoje albo chociaż za sensowne? Chyba nie tak trudno przedstawić w jakiś, w miarę zrozumiały sposób chociaż podstawowe: "nie rób drugiemu, co tobie niemiłe"? Albo "nie ruszaj tego, bo możesz się zranić i będzie cię bolało"?

Nie lubię zakazów z kilku powodów:

  • Po pierwsze - jak głoszą ludowe mądrości: zasady są po to, żeby je łamać, a w dodatku zakazany owoc lepiej smakuje. Zakazanie rzeczy, co do której ktoś NIE ROZUMIE, że jest zła, nieodpowiednia albo krzywdząca, może uczynić ją jeszcze bardziej fascynującą. Znałam co najmniej kilkoro dzieciaków, które oglądały filmy dla dorosłych, bo tego nie wolno i hahaha, taki zbuntowany jestem, chociaż w rzeczywistości uznawały je za dość nudne. W pewnym wieku po prostu bardzo lubi się łamanie zasad. Tak po prostu. Dla zasady właśnie.
  • Po drugie - im zakazów więcej, tym trudniej je wyegzekwować. I tym trudniej, w związku z tym, sprawić, żeby były one nie tylko przestrzegane, ale i szanowane. Mówią o tym na przykład prawnicy. Jeśli nie da się wyegzekwować przestrzegania ograniczeń prędkości, kierowcy się rozbestwiają i jeżdżą coraz bardziej brawurowo, bo przecież nikt ich nie złapie. A zresztą tych śmiesznych ograniczeń i tak nikt nie przestrzega. Nieprzypadkowo mówi się, że kara powinna być nawet nie tyle surowa, co nieuchronna. A jeśli zakaże się zbyt wielu rzeczy - nieuchronność kary jakoś się rozmywa.
  • Po trzecie - mój zakaz obowiązuje także mnie. Niestety. Takie mam przekonanie, które mi z gimnazjum pozostało (raz w życiu odezwałam się bezczelnie [i, na jej nieszczęście, dość inteligentnie przy okazji] do nauczycielki właśnie z tego powodu; jest mi teraz głupio, ale tylko trochę). Jeśli ktoś mi czegoś zakazuje - nie mam pojęcia, z jakiej racji miałby móc robić to sam. Jeśli więc zakażę dziecku jedzenia czekolady, a ono przyłapie mnie na pochłanianiu tabliczki przed telewizorem, po prostu - stracę autorytet. Mogę mu potem wciskać, że to niezdrowe. Dziecko widzi, że mama je i ma się dobrze. Nie poabstrahuje i nie pomyśli o tym, że za 20 lat mamie to zaszkodzi. Poczuje się oszukane.  Co myślimy o policjantach, którzy parkują w niedozwolonym miejscu, żeby wyskoczyć do osiedlowego?
  • Po czwarte (i najważniejsze) - jeśli nawet zakaz, którego istoty dziecko nie rozumie, działa (na przykład - z powodu strachu przed karą), działa dopóty, dopóki jesteśmy w stanie tego dopilnować. Nie jesz słodyczy. Ok. Przy mamie. Bo się złości i krzyczy albo po prostu - nie kupuje. Jeśli dziecko NIE ROZUMIE, że, na przykład, może się od tego pochorować (bo ma cukrzycę, alergię, cokolwiek), na 98% rzuci się na to, co zakazane na pierwszej wycieczce/kolonii/wyjściu/kiedy będzie miało jakieś własne pieniądze. Nie będę stać nad dzieckiem przez całe życie, grożąc mu szlabanem i pilnując każdego ruchu. Chciałabym, żeby to, czego chcę Groszka nauczyć, działało także wtedy, kiedy mnie przy nim, z jakiegoś powodu nie będzie.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie chcę się zgadzać na wszystko. Są rzeczy, których wolałabym, żeby Groszek nie robił. Są takie, których chciałabym, żeby nie robił. Są takie, które nie wyobrażam sobie, żeby zrobił. I są takie, które, gdyby zrobił, sprawiłyby, że doszłabym do wniosku, że nie sprawdziłam się jako matka. Ale chciałabym, żeby nie robił ich w ogóle, a nie tylko wtedy, kiedy mama patrzy...

piątek, 10 października 2014

Droga Mamo!

Mamo, która masz lat 15, Mamo, która masz lat 25 i Ty, Mamo, która masz lat ponad czterdzieści.
Ty, która oszalałaś z radości na wieść o ciąży i Ty, która byłaś przerażona i przepłakałaś trzy noce, nie wiedząc, co zrobić. I Ty, która byłaś po prostu lekko oszołomiona.
Ty, która byłaś niedoskonałą ciężarną. Ty, która nie potrafiłaś sobie odmówić wszystkiego, czego odmówić sobie powinnaś. Ty, która nie planowałaś ciąży, więc nie brałaś trzy miesiące przed nią kwasu foliowego. Ty, której przydarzyły się używki, bo nie wiedziałaś, że już nie możesz. Ty, która byłaś przerażona, bo z dzieckiem było coś nie tak i nie mogłaś się powstrzymać od papierosa. Ty, która się (prze)męczyłaś. I Ty, która skupiona postępowałaś tylko i wyłącznie według planu.
Ty, która musiałaś dokonać jakiegoś wyboru, kiedy żadne rozwiązanie nie było dobre. I której teraz wszyscy mówią, że to drugie rozwiązanie to właśnie to jedyne słuszne.
Ty, która panicznie bałaś się porodu i poprosiłaś o cesarkę. Ty, która niczego się nie bałaś, ale przestraszyłaś się w trakcie. Ty, która poprosiłaś o znieczulenie, chociaż tego nie planowałaś. Ty, która chciałaś rodzić siłami natury, a nie wyszło. Ty, która krzyczałaś i nie współpracowałaś z położną. I Ty, której poszło jak z płatka.
Ty, która karmisz piersią. Bo chciałaś, bo tak wyszło, bo nie chciało Ci się myć butelek. Ty, która karmisz butelką. Bo nie miałaś pokarmu, bo Cię bolało, bo martwiłaś się, że Twój biust już nie będzie tak ładny. Ty, która wymyśliłaś jeszcze jakiś inny sposób.
Ty, która pokochałaś od pierwszego wejrzenia, ogromnie i na zawsze. Ty, która dojrzewałaś do miłości. I Ty, która ciągle do niej dojrzewasz.
Ty, która masz całe morze cierpliwości i góry świetnych pomysłów. Ty, która jesteś przemęczona i mruczysz kołysankę już ostatkiem sił. Ty, która jesteś już naprawdę wściekła. Ty, która czujesz się bezradna i Ty, której po prostu chce się płakać.
Ty, która w przypływie bezradności potrząsnęłaś albo dałaś klapsa i teraz z trudem patrzysz w lustro. Ty, która uczysz samotnie zasypiać i płaczesz w pokoju obok. Ty, która nie umiesz tak, głaszczesz, tulisz, nosisz i boisz się (i słyszysz), że rozpieszczasz.
Ty, która nie dajesz słodyczy. Ty, która nie potrafisz ich odmówić.
Ty, której dziecko jest w 3 centylu. Ty, której jest w 70. I Ty, której Maluch już przekroczył normę. 
Ty, która dopiero w południe masz chwilę, żeby przebrać się w pidżamę. I Ty, która w kilka godzin po porodzie ułożyłaś włosy i pomalowałaś rzęsy.
Ty, która wysyłasz do żłobka. Ty, która zatrudniłaś opiekunkę. Ty, która zostawiasz z babcią. Ty, która nie wyobrażasz sobie żadnego z tych rozwiązań.
Ty, która gotujesz z ekowarzyw. Ty, która gotujesz, bo jest taniej. Ty, która dajesz słoiczki, bo wygodniej. 
Ty, która szczepisz. Ty, która nie szczepisz.
Ty, która...


Nie przeczytasz tu żadnej radykalnej oceny. Obiecuję. Nie przeczytasz, że jesteś głupia, nieodpowiedzialna ani że po prostu się mylisz. Bo wiesz, ja też jestem mamą. Taką mamą, której ogólnie jest dość łatwo. A i tak miewam wzloty i upadki. Może nie popełniłam niektórych błędów, które Ty popełniłaś albo które uważasz, że popełniłaś. Popełniłam mnóstwo swoich. Pewnie mogłybyśmy się i posprzeczać, bo przecież mam swoje zdanie, coś robię, coś wybieram i mam jakieś powody, nie działam na oślep (albo przynajmniej nie zawsze). Ale sprzeczać się nie lubię i jeszcze wiem o macierzyństwie zbyt mało, by uważać, że to ja mogę czegoś nauczyć Ciebie, zamiast uczyć się od Ciebie
.
A jeśli w jakąś ocenę się przypadkiem zapędzę, proszę, wybacz. I koniecznie mi o tym napisz!


poniedziałek, 6 października 2014

Na dobranoc...

Miałam dzisiaj napisać o czymś innym. Trochę się powyzłośliwiać, trochę pozłościć. Pewnie to jeszcze zrobię, więc nie powiem, o co chodzi. Ale Groszek bardzo skutecznie złagodził moje obyczaje, więc będzie zupełnie inaczej. Mała właśnie spokojnie śpi, obejmując przytulankę, więc mogę napisać, dlaczego jest mi teraz tak słodko-łzawo, że nie mogę się na niczym skupić, ani sformułować żadnej zgryźliwej uwagi...

Jak już wspominałam - Groszek ma, jak to się fachowo mówi, "lęk separacyjny". A może raczej, żeby to nie brzmiało tak strasznie i medycznie - jest okropnie przyklejny i właśnie niniejszym awansowałam ze źródła pokarmu (które stanowi centrum wszechświata) na centrum wszechświata (które stanowi źródło pokarmu). Strasznie to męczące. Wiecie, mamy, o co chodzi. Wybiegacie do łazienki na 5 minut, zostawiając dziecko komuś na ręku. 5 minut to czas, kiedy ten nieszczęsny ktoś nie zdąży jeszcze zająć czymś uwagi dziecka (w przypadku Groszka jest to na szczęście w ogóle  możliwe), więc, robiąc to, co musicie zrobić, zastanawiacie się, jak to zrobić na tyle szybko, żeby Małe nie wpadło w histerię. Wracacie do domu, bo zdecydowałyście się, po długiej wewnętrznej walce, gdzieś wyjść. Zostawiałyście rozbawione i zadowolone, łudząc się, że takie też zastaniecie. Zastajecie względny spokój, więc postanawiacie się przywitać. I nie daj Boże, robicie to, zanim zdejmiecie buty i umyjecie ręce. No tak, to już nie zdejmiecie butów ani nie umyjecie rąk. Przepadło. 

Niestety, ten przyklejny okres zbiegł się nam z okresem mojego, przynajmniej częściowego, powrotu na uczelnię. Trochę nas to kosztuję stresu. Nauczę się niedługo przemykać przez drzwi i niezauważalnie zdejmować buty, żeby zdążyć się rozebrać, zanim Groszek się na mnie rzuci. A Mała może niedługo przestanie wisieć na piersi, kiedy tylko ma okazję, budzić się w nocy i płakać, dopóki nie podejdę i nie utulę i zacznie wyrażać też inne potrzeby, niż "do-mamy-na-rączki-JUŻ".


Ale ja nie po to, żeby marudzić. Bo ten etap, chociaż męczący, jest też niesamowity. Zupełnie. Nic, nigdy, nigdzie nie dodało mi tak poczucia własnej wartości, jak moje Dziecko, które rozgląda się zaniepokojone, kiedy wychodzę z pokoju. I które uspakaja się i rozpromienia, kiedy mnie zobaczy. Dzisiaj wyjęłam ją rozpłakaną z wanny. Byłam cała mokra. Co z tego. Wtuliła się we mnie, zamruczała i ucichła. Natychmiast. I tak, z istoty na wskroś niedoskonałej, awansuje się na superbohatera.
 
Potem bawiliśmy się z Tatą i chichotaliśmy wspólnie z "apsik!" i teatrzyku cieni (i Małej wcale nie przeszkadzało, że mój gołąbek był lekko koślawy:P). A kiedy Groszkowi zachciało się już spać, wtulił się w mamę i patrzył w nią jak w obrazek, słuchając kołysanek. Co z tego, że kompletnie nie umiem śpiewać. Groszka zachwyca. Co z tego, że jestem rozczochrana i lekko zapuszczona. Groszkowi się podoba. Co z tego, że jest ze mnie trochę jędza i furiatka. Groszek mnie kocha. Groszek do mnie chce. Groszek na mnie patrzy, a mi mięknie serce, bo widzę, że jestem jej potrzebna. Rozpływam się, kiedy podnosi głowę znad piersi, żeby się do mnie uśmiechnąć i upewnić, że nigdzie sobie nie pójdę. Mam łzy wzruszenia w oczach, kiedy łapie mnie za koszulę i wtula się we mnie z całej siły. To taka dziwna miłość - wiem, że jest wyjątkowa, chociaż inne Mamy i inne Maleństwa też przecież mają taką, wyjątkową relację. Wiem też, że ta miłość z czasem się zmieni. Że będzie trochę mniej bezwarunkowa. Trochę mniej bezwzględna. Że zacznie dostrzegać wady. Muszę na te chwile dobrze zachować w pamięci te utkwione we mnie, kochające oczka... Groszkotato powiedział dzisiaj, że z trudem to przyznaje, ale chyba jednak to Groszek kocha mnie najbardziej na świecie. Cóż - z pewnym trudem, ale mogę się na takie rozwiązanie zgodzić :).

sobota, 4 października 2014

Groszek w mamy żywiole, czyli pierwszy raz na basenie

Jako dziecko bałam się wody. Jednak od kiedy lęk minął - właściwie mogłabym z niej nie wychodzić. Jeśli chcę odreagować stresy, spalić kalorie albo po prostu się poruszać - idę na basen. Jeśli coś mnie boli albo jestem zmęczona - do oporu moczę się w wannie. Po długiej, wymuszonej ciążą (obawa przed infekcją), połogiem i brakiem czasu, abstynencji, jakiś czas temu sama wróciłam do pływania. I dało mi to tyle radości, że postanowiłam zarazić Groszka swoją miłością do wody. Od dzisiaj mamy więc w domu małe Krakeniątko.

Pływamy w grupie niemowląt od 3 do 9 miesiąca (po jakimś czasie pewnie przeniesiemy się do grupy dla nieco starszych maleństw, ale pozwolimy jeszcze Groszkowi trochę oswoić się z wodą). Zajęcia to chwila krótkiej rozgrzewki, po której następuje półgodzinne pluskanie i pływanie w ciepłej wodzie, pod opieką sympatycznych i troskliwych instruktorów, w towarzystwie kaczuszek i piłeczek (kolorowe, gumowe piłki, które w pewnym momencie z pluskiem wsypały się do wody, zrobiły na Groszku zdecydowanie największe wrażenie). Maluchy oswajają się z wodą i, właściwie bez wyjątków, są, co najmniej, zainteresowane. Byłam tym nieco zaskoczona, bo w końcu basen to nowe bodźce - dźwięki, zapachy, doznania, ale płacz czy okrzyki niepokoju podczas zajęć należały do rzadkości (co innego w szatni...) - nawet zupełne maluchy sprawiały wrażenie spokojnych i zrelaksowanych. 

Nasza Córka to prawdziwa ryba w wodzie. Czuje się w niej tak swobodnie, że na większość ćwiczeń nie zwróciła specjalnej uwagi, fascynując się, jak podczas codziennej kąpieli, przede wszystkim gumową kaczuszką i piłeczkami, które dostała do zabawy. Jednak im dłużej trwały zajęcia, tym bardziej była rozluźniona i tym większą przyjemność czerpała z kąpieli. Pod koniec zrelaksowała się tak bardzo, że prawie usnęła ;).

Jako że Groszek jest obecnie na etapie "mama-wyszła-do-drugiego-pokoju-czy-to-znaczy-że-odeszła-na-zawsze", po raz pierwszy do wody weszła ze mną. Bawiłam się fantastycznie. Mam wrażenie, że, o jeśli to w ogóle możliwe, dzięki wspólnemu pływaniu zżyłyśmy się ze sobą jeszcze mocniej. Każde ćwiczenie zakładało duże ilości czułości i bliskości, a to przecież to, co Groszki i ich mamy lubią najbardziej! Dodatkowym plusem jest obecność innych rodziców i innych Maleństw - wygląda na to, że, w codziennym zamieszaniu, chwile na basenie pozwolą nam na spokojną socjalizację. Ja - po wyjściu miałam mnóstwo energii. Mała znowu, z powodu mnogości wrażeń - błyskawicznie zasnęła i przespała w dzień ponad godzinę w łóżeczku! Jak na razie - same plusy. Z bólem serca przyszłotygodniowy basen powierzam Groszkotacie, który stanowczo sobie tego zażyczył. Widać - też mu się podobało.

 [Wszystkim, którzy wybierają się na basen z Maluchami - proponuję, przynajmniej po raz pierwszy, zaangażować w wyprawę kogoś do pomocy. Samodzielne przebranie Maleństwa i siebie w zatłoczonej szatni i dopilnowanie wszystkich rzeczy, które nie powinny przy okazji zginąć na pierwszy rzut oka wydaje się sportem ekstremalnym. Poza tym - Groszkotato zrobił dziś serię wspaniałych zdjęć!]


środa, 1 października 2014

Mamowostudiowo #1 - Jak studiować i nie zwariować? Na udany rok akademicki



Mam 25 lat. Przez 5 lat studiowałam MISH. Teraz zastanawiam się, czy szybciej zrobię doktorat, czy drugiego magistra. Przez całych tych 5 lat byłam w związku, po moim 3 roku wzięliśmy ślub, mamy Groszka. Byłam przez 3 lata w uniwersyteckiej sekcji pływackiej. Dorywczo pracowałam. Udzielałam się w kilku kołach naukowych, zjeździłam pół Polski uczestnicząc w konferencjach, co roku miałam stypendium. I wiecie co? Zdążyłam w międzyczasie porządnie poimprezować, narobić głupstw, popodróżować (chociaż nie lubię), wypić (całkiem niepotrzebnie) sporo alkoholu, nauczyć się grać w Fifę na PS3 i zwyczajnie zmarnować mnóstwo czasu. Z niczego nie zrezygnowałam. Mam takie życie towarzyskie, jakiego potrzebuję. Mam rodzinę, o którą dbam. Zajmuję się rzeczami, które uwielbiam. Oczywiście, czasem bywa beznadziejnie. Czasami nie chce mi się otworzyć oczu i chociażby spojrzeć na książkę. Ale jestem z siebie bardzo dumna i mam poczucie, że naprawdę się realizuję.
Nie piszę o tym, żeby się chwalić (no, może troszkę). Po prostu, jako że odniosłam, nieskromnie mówiąc, pewien studencki sukces, postanowiłam podzielić się kilkoma refleksjami na temat studiowania. Takie doświadczenia kombatanckie. Nie wszystkim te rady muszą pomóc. Mam tendencję do mierzenia ludzi własną miarą i, jeśli coś przychodzi mi łatwo, mam wrażenie, że innym też powinno. Ale wiem też, studiując ze sporo młodszymi kolegami, że mnóstwo ludzi bardzo się męczy na studiach, nie robiąc rzeczy, które mi nieraz uratowały tyłek. Więc się podzielę :).


1. Nie chcesz - nie rób!

Poważnie. To nie jest protekcjonalna uwaga wykształciucha. Studia to tylko jedna z dróg. Ani najlepsza, ani najgorsza. Albo raczej: dla jednych najlepsza, dla innych najgorsza, dla większości - taka sobie. Obecnie nie gwarantują ani dobrej pracy, ani żadnego właściwie społecznego prestiżu. Nie są kopalnią złota. Wbrew pozorom nie są też pasmem niekończących się radości, imprez i rozrywek. Nie warto marnować najproduktywniejszych lat życia na zajmowanie się czymś, czego się wcale robić nie chce. Nie chcesz studiować i z ulgą wyrzuciłeś do kosza wszystkie książki z liceum, ciesząc się, że już do nich nie wrócisz? Nie masz pojęcia co zrobić ze swoim życiem? Jesteś młody, masz czas - zrób coś innego. Pojedź do Afryki pomagać dzieciom. Znajdź pracę. Rozkręć biznes. Zaangażuj się w wolontariat. W najgorszym wypadku - nawet spokojnie, bezczynnie poczekaj.

Studiom trzeba poświęcić czas. Kiedy patrzę na swoich znajomych, których gryzie każda możliwa książka i którzy z niecierpliwością czekają na koniec każdych zajęć, na których z bólem serca postanowili się pojawić, zastanawiam się, w imię czego się tak męczą. Rozumiem, że niektórzy muszą zostać w znienawidzonej robocie, żeby wyżywić rodzinę. Ale nie na studiach! Studia to inwestycja - wymagają  ogromnego wkładu własnego: pieniędzy, czasu, skupienia, zaangażowania. A w dodatku - nie ma co się spodziewać natychmiastowych korzyści. Jeśli nie wiesz, czy będziesz robił to, co kochasz - rozważ inne rozwiązania - dokształcić się możesz w każdej chwili, kiedy już będziesz wiedział, że właśnie tego potrzebujesz.

2. Nie słuchaj dobrych rad

Sam zdecyduj, czy chcesz studiować i co chcesz studiować. Nie patrz na trendy. Nie podążaj za modą ani za koleżankami. Rodziców weź pod uwagę (szczególnie, jeśli będziesz od nich oczekiwać pomocy finansowej), ale nie traktuj ich opinii jako decydującej. Nie idź na prawo tylko dlatego, żeby zachować rodzinną tradycję, chociaż sam z całego serca pragniesz być archeologiem. Ale nie rezygnuj z marzeń o karierze prawnika, tylko dlatego, że nauczyciel, któremu podpadłeś, wmawia ci, że to trudne studia i nie dasz sobie rady. Jeśli czegoś naprawdę chcesz - jest to warte każdego możliwego wysiłku. A na dodatek - czasem nawet nie zauważysz wysiłku, który wkładasz w to co robisz, jeśli sprawia ci to radość!

3. Bądź niezależny

Zachowaj zasadę ograniczonego zaufania w stosunku do koleżanek i kolegów studentów. Szczególnie starszych koleżanek i kolegów (tak, w stosunku do mnie też). Czasem dostarczają użytecznych i cennych informacji. Częściej - sieją panikę, powtarzają plotki i miejskie legendy albo po prostu (najczęściej nieumyślnie) wprowadzają w błąd. Najlepsze zajęcia na studiach miałam z legendami wydziałów. Tymi, którzy "oblewają połowę roku" i od których "dziewczyny wychodzą z płaczem z egzaminu". Bardzo często to wspaniali, fascynujący ludzie o intrygujących osobowościach, którzy, niestety, mają ograniczoną tolerancję dla głupoty i nieprzygotowania, wiec wielu studentów ma z nimi przykre doświadczenia (:)). Nauczycieli niewyżytych/wrednych/złośliwych/gnębiących innych, żeby sobie poprawić samopoczucie oczywiście spotkasz również. Ale, jak mi powiedział jeden z mądrych i kochanych Wykładowców - jeśli przychodzisz do kogoś z góry zajmując pozycję ofiary (bo się nasłuchałeś i już wiesz, że ten człowiek cię zniszczy, niezależnie od tego, jak bardzo będziesz się uczył), to on z pewnością przyjmie rolę kata. Tak, niestety, działają ludzie. 

4. Pracuj samodzielnie

Nigdy nie uważałam, żebym coś traciła, udostępniając kolegom i koleżankom starannie opracowane przez siebie skrypty i notatki. Robię to do teraz, zyskując sobie wielką wdzięczność, która jest miła. Nie jestem jednak wcale pewna, czy w rzeczywistości im pomagam, czy może jednak szkodzę.

Zrób prosty eksperyment. Jeśli masz przed egzaminem podane zagadnienia do opracowania, wybierz spośród nich dwa, oba średnio trudne. Jedno opracuj sam (korzystając z podręczników, notatek z zajęć, Internetu - czegokolwiek). Drugie - weź z przygotowanego wcześniej (przez starszy rocznik lub twoją grupę) opracowania. Przeczytaj to opracowanie tyle razy, ile przeczytałbyś je przed egzaminem. Potem zamknij notatki i napisz, co zapamiętałeś na temat jednego i drugiego problemu. Jeśli lepiej opisałeś drugi (a podszedłeś do sprawy uczciwie) - uczysz się zupełnie inaczej niż ja, do czego masz prawo. Prawdopodobnie jednak lepiej zapamiętałeś i zrozumiałeś pierwszy. Bo zająłeś się nim sam. W porządku, ale nie mam czasu sam opracować wszystkich zagadnień - odpowiesz. No litości! A masz czas wkuwać bez sensu na pamięć cudze notatki, które mogą być niekompletne, zupełnie niezrozumiałe, zawierać skróty myślowe, błędy, nieścisłości? BARDZO mało czasu? Przynajmniej dokładnie przejrzyj i popraw to, co zrobili inni. Nie mówię, że masz niekompetentnych znajomych. Ale każdy uczy się inaczej, inaczej myśli, inne rzeczy wie, inne uznaje za oczywiste, innych nie rozumie! 

5. Uczestnicz w zajęciach

Nie żartuję. Jeśli nie masz ekstremalnego kaca, nie wymiotujesz, nie jesteś bardzo chory (jestem ZDECYDOWANIE przeciwna chorym studentom na uczelni, szczególnie teraz, kiedy mam małe dziecko) albo absolutnie, dramatycznie i ostatecznie nieprzygotowany - przyjdź na zajęcia. I poświęć to półtorej godziny temu, co się na nich dzieje. Zrób sobie przerwę od facebooka, z koleżanką pogadaj kiedy indziej, postaraj się pokonać senność, wypij kawę i skup się. Nawet nie wiesz, ile czasu w sesji zaoszczędzisz, kiedy będziesz coś sobie PRZYPOMINAĆ, a nie rozkminiać zupełnie od zera. Może nawet doznasz na egzaminie olśnienia ("O, było o tym na ćwiczeniach!"). A w dodatku - słowo daję, a prowadziłam już zajęcia dla studentów - choćby wykładowca się uparł, że nie będzie tego brał pod uwagę, poczuje znacznie większą sympatię do osób umiarkowanie zainteresowanych tym, co się do nich mówi, niż do tych, które zajmują się czymś zupełnie innym. Nic się na to nie poradzi. To odruch. Naprawdę. 

6. Nie znęcaj się nad sobą

"Nie pójdę na imprezę, bo muszę się uczyć.", "Nie będę spał, bo mam egzamin", "Nie wrócę do domu na weekend (sic!), bo we czwartek jest kolokwium", "Strasznie tęsknię za moim chłopakiem/moją dziewczyną, ale nie mam czasu się z nim/nią zobaczyć, bo się uczę." - z takim nastawieniem z całą pewnością uznasz naukę za najgorsze, co ci się może przytrafić i wreszcie się nią porzygasz. Będzie ci się kojarzyła tylko z torturami i wyrzeczeniami. Tymczasem - nauka jest super. Imprezy są super. Randki są super. Rodzina jest super. Jedzenie i spanie też są super. Jeśli się do czegoś zmuszasz, to naprawdę, szybko ci to zbrzydnie. Daj sobie czas na inne rzeczy. MASZ ten czas. Naprawdę. Na myślenie o tym, że jesteś głodny, niewyspany, tęsknisz za partnerem/partnerką/rodziną/przyjaciółmi tracisz więcej czasu niż na zaspokojenie swoich, właściwie najważniejszych, potrzeb. A poza tym - słowo osoby, która, przez bycie nadambitną, mocno nadwyrężyła sobie zdrowie - NIE jesteś niezniszczalny. MUSISZ jeść i spać. W sesji także. Jedna zarwana noc cię nie zabije. Ale strategia nieorganizowania sobie czasu, a potem siedzenia po nocach i modlenia się, żeby kofeina nie przestała działać akurat podczas egzaminu jest ekstremalnie szkodliwa i, na dodatek, ekstremalnie nieskuteczna. Słowo.

 Jutro wracam na uczelnię. Zaczynam od roli wykładowcy. Drżyjcie, Studenci, mama wraca do pracy ;).