czwartek, 30 października 2014

Dziecko w przestrzeni publicznej. Apologia

Miałam na początku poważne problemy, kiedy gdzieś z Groszkiem wychodziłam. Była jeszcze malutka i trudno było przewidzieć, jak się zachowa (chociaż zazwyczaj zachowywała się grzecznie). Jeśli zapłakała lub zaczynała marudzić gdzieś w sklepie albo nawet w parku, kuliłam się jakoś i byłam nieco zawstydzona (poza tym, oczywiście, że martwiłam się i starałam uspokoić dziecko). Bo przecież "mogę komuś przeszkadzać". W końcu nikt nie lubi słuchać płaczu dziecka. Nie każdy rozumie, że dziecko bywa marudne. Nie każdy w ogóle lubi dzieci...

Ostatecznie doszło do tego, że nawet zagadując i śmiejąc się do Małej zastanawiałam się, czy komuś nie przeszkadzamy (w parku, tramwaju, sklepie, restauracji...). Ba, nawet po prostu idąc z wózkiem, rozglądałam się z niepokojem i nie czułam się do końca komfortowo. Może i Groszek akurat nie hałasuje. Ale przecież któraś z mijających mnie osób może bezskutecznie starać się o dziecko. Albo mieć na przykład, nie daj Boże, dziecko bardzo chore, z którym na spacer wyjść się nie da. Przecież nie chcę, żeby z naszego powodu było komuś przykro, nawet jeśli to ma być tylko krótka, nieprzyjemna myśl...

Tak się nie da żyć. Delikatność delikatnością, ale w końcu komuś może być przykro nawet, kiedy zobaczy po prostu mnie, bo, na przykład, mogę chodzić, widzę, mam jego wymarzone zielone oczy albo przyzwoitą sylwetkę bez specjalnych wyrzeczeń. To naturalne uczucie. Też mnie coś czasem ukłuje, jak zobaczę piękną, długonogą brunetkę z cudną fryzurą. Nie zamknę się z tego powodu w domu i nie będę tego bez przerwy analizowała, chociaż nie znoszę robić innym przykrości. Jestem delikatna i staram się myśleć o innych. Ale nie będę siedziała w domu do czasu, kiedy moje dziecko będzie całkiem dorosłe, bo jego obecność gdzieś może być dla kogoś dokuczliwa!

Jasne, że są miejsca, w które lepiej dzieci nie zabierać (tak jak i innych osób, które z jakiegoś powodu nie są w stanie zachowywać się cicho (na przykład kaszlących lub zakatarzonych) lub po prostu odpowiednio). Do teatru, kina - raczej na widowiska przeznaczone dla dzieci. Do kościoła - jak najbardziej, ale raczej też na specjalną mszę. Na wykład na uczelnię - no, niekoniecznie. I oczywiście absolutnie nie w miejsca, gdzie dziecku coś zagraża. Ale nie widzę żadnego problemu w wyjściu z maluchem do sklepu (nawet, jeśli mu się tam nie spodoba i zacznie płakać), do restauracji, do znajomych, do tramwaju, na koncert (ze słuchawkami rzecz jasna)... 

Jestem przekonana, że kursowanie tylko na trasie dom-park-przychodnia (ewentualnie dom dziadków, raz na jakiś czas) to kiepski pomysł. Kiedy dziecko ma się nauczyć, jak powinno się zachowywać wśród ludzi, jeśli go do nich nie zabierzemy, żeby "nie przeszkadzać"? Skąd ma wiedzieć, że na świecie jest mnóstwo ciekawych miejsc, które można odwiedzić, osób, które można poznać, rzeczy, które można obserwować? I to nie tylko w przeznaczonym dla niego muzeum czy sali zabaw, ale też w tramwaju czy galerii? Jasne, jest kwestia odporności. Kwestia bezpieczeństwa. Wiem, przecież jestem niezłą panikarą. Ale COŚ stać się może zawsze. Mało szansy na wypadek w domu, nawet takim najczystszym i najporządniejszym? Mało bakterii przynoszą rodzice z zakupów czy z pracy (nawet jeśli dokładnie myją ręce, zanim zbliżą się do dziecka)? Maleństwo jest znacznie mniej odporne i ciężej przechodzi infekcje - to prawda. Ale przynajmniej się nie rusza, więc nie rozwali sobie głowy, nie zniknie w tłumie i nie wyrwie się na ulicę - pewna doza ryzyka jest chyba wpisana w rodzicielstwo, chociaż to smutne i takie męczące.

Ciągle czasem myślę, że może Mała za bardzo się komuś w tramwaju przygląda albo że kogoś męczy jej płacz. Ale zaraz potem zadaje sobie pytanie: A tobie to przeszkadza, kiedy jesteś bez dziecka? Nie. Mi nie przeszkadza. Uwielbiam oglądać dzieci w świecie. Maluchy, obserwujące ludzi, nawet te, pokazujące palcem i dziwiące się okularom albo nietypowemu kolorowi włosów. Te, które zaczepiają, uśmiechają się, a potem chowają i udają, że się wstydzą. Te, które szaleją i się wygłupiają (tak, wycieczki szkolne w tramwajach też lubię!). Zawsze im odpowiadam uśmiechem. Poprawiają mi humor i dodają energii, kiedy jestem zmęczona. Rozczula mnie ich zdziwienie, towarzyskość, zainteresowanie światem. Płacz też mnie nie irytuje. W końcu przecież to dziecko nie krzyczy, po to, żeby mi uprzykrzyć życie. Nawet kiedy nie byłam jeszcze mamą, budził we mnie współczucie i czułość, nie złość. 

Nie mówię, że dziecku wszystko wolno. Myślę jednak, że siedząc w domu zasad współżycia społecznego się nie nauczy. A kiedyś w końcu będzie musiało z tego domu wyjść.

Lubię wychodzić z Groszkiem i Groszkotatą do miasta, nawet do głupiego spożywczaka. Żebyśmy mogli pobyć razem, pobyć razem nie w domu, tylko w świecie. Bo przecież rodzina, cała rodzina, nie tylko ojciec w robocie i matka w warzywniaku (a wózek z dzieckiem przed sklepem), to część świata. Przede wszystkim - dziecko, to część świata. Ma prawo w nim funkcjonować. Jak każdy. Przestrzegając pewnych zasad, rzecz jasna. Cóż, jeśli komuś to przeszkadza - trudno.

2 komentarze:

  1. Miałam podobne opory jak Ty przy pierwszym dziecku, długo miałam, przy drugim przestałam się przejmować - nie mylić z nieprzejmowaniem się otoczeniem. Po prostu gdy chcę gdzieś z dzieckiem iść i jest to miejsce odpowiednie dla dziecka to idę, gdy muszę coś z nim załatwić to tez to robię i nie przejmuje się gdy trochę marudzi.

    OdpowiedzUsuń