środa, 15 października 2014

Zabrania się zabraniać

Jestem przeciwniczką zakazów. Ściślej - takich zakazów, których istoty nie jesteśmy w stanie w krótkich, żołnierskich słowach wyłożyć zbuntowanemu kilkulatkowi. Szczególnie takich, które opierają się na niezawodnym argumencie "nie-bo-nie" albo, równie trudnym do odparcia: "nie-bo-ja-tak-powiedziałem-a-ty-masz-mnie-słuchać-smarkaczu". Jeśli na pytanie: "Dlaczego mam tak nie robić?" nie umiemy sformułować zwięzłej, logicznej i zrozumiałej dla dziecka odpowiedzi (nie mówię o niemowlętach, tu jest trochę trudniej, ale o dzieciach, co najmniej kilkuletnich), to coś jest nie tak albo z samym zakazem, albo z naszym jego rozumieniem.

Być może byłam dziwnym dzieckiem (moi Rodzice mówią, że nawet na pewno), ale na mnie zakazy działały w bardzo ograniczonym zakresie. Dopóki ROZUMIAŁAM, dlaczego mam czegoś nie robić - po prostu tego nie robiłam. Rozumiałam to czasem pokrętnie - wielu rzeczy nie robiłam na przykład, bo wiedziałam, że zostanę za to nierobienie pochwalona, a pochwały lubiłam od zawsze. Niektórych nie robiłam dlatego, że nie chciałam dostać uwagi albo jedynki, bo ambitne było ze mnie stworzenie (nie mówię, że to dobrze, zdecydowanie wolę marchewkę od kija, ale na mnie akurat taka motywacja działała). Innych rzeczy natomiast, i to chyba ważniejsze, nie robiłam, bo po prostu nie chciałam ich robić. Dlatego na przykład po raz pierwszy napiłam się alkoholu niewiele przed osiemnastką. Powiedzmy sobie szczerze - wszelkie zakazy mnie, jako nastolatki, zupełnie nie interesowały. Po prostu uważałam, że nie chcę być pijana i mieć z tego powodu sensacji żołądkowych, problemów z orientacją w terenie i zachowywać się durnowato, a potem za siebie wstydzić, jak zdarzało się moim koleżankom i kolegom. Nie w gronie znajomych, w którym nie na wszystkich mogę polegać. Trochę wyniosłam to z domu, trochę zrozumiałam sama. Efekt osiągnięty.

Byly natomiast zakazy, które, nie rozumiejąc ich istoty, łamałam nagminnie, z premedytacją i rozkoszą. Wspominałam już kiedyś o ubraniowym rygorze w moim gimnazjum? Nigdy się tak nie szpeciłam jak wtedy, żeby wszem i wobec pokazać, że kontestuję zasadę niepozwalającą na noszenie glanów i malowanie się. Jedyny efekt był taki, że wyglądałam koszmarnie. Bo wiecie co? Można powiedzieć, że wygrałam z systemem. Uwagę za ubiór dostałam raz. Sama się o nią upomniałam. Przez trzy lata, kiedy konsekwentnie łamałam tę zasadę, właściwie nie miałam żadnych kłopotów. Ba. Miałam wzorowe zachowanie! Może dlatego, że byłam dobrą uczennicą (bo chciałam) i nie sprawiałam innych kłopotów wychowawczych (bo nie miałam na to ochoty). Może dlatego, że większa część grona pedagogicznego w rzeczywistości nie uznawała tego zakazu za zbyt istotny. A może dlatego, że tak naprawdę trudno go było obronić?

Są także rzeczy, których, może nie tyle nigdy nie robię (bo się, niestety, zdarza), ale których zrobienie sprawia, że ja sama czuję się ze sobą źle. To te rzeczy, co do których ROZUMIEM, że są niedobre. Że są niezdrowe, że mogą kogoś skrzywdzić albo wyrządzić jakąś szkodę, że są zwyczajnie głupie. CZUJĘ, że tak się nie robi. Że komuś może być przez to przykro. Że coś komuś niszczę. Że wyrządzam krzywdę sobie. Mam wewnętrzne przekonanie, że takie postępowanie jest złe. Wpojono mi to w domu. Albo sama do tego doszłam. Wiem, że zdolność do abstrahowania i skomplikowanych rozważań moralnych pojawia się u młodych ludzi dosyć późno i że wynika to z rozwoju mózgu. Wiem, że tego, co rozumiem teraz, prawdopodobnie nie rozumiałam mając 5 lat. Wiem, że dzieci muszą mieć ramy i zasady. Tylko czemu nie mają ich rozumieć i uznawać za swoje albo chociaż za sensowne? Chyba nie tak trudno przedstawić w jakiś, w miarę zrozumiały sposób chociaż podstawowe: "nie rób drugiemu, co tobie niemiłe"? Albo "nie ruszaj tego, bo możesz się zranić i będzie cię bolało"?

Nie lubię zakazów z kilku powodów:

  • Po pierwsze - jak głoszą ludowe mądrości: zasady są po to, żeby je łamać, a w dodatku zakazany owoc lepiej smakuje. Zakazanie rzeczy, co do której ktoś NIE ROZUMIE, że jest zła, nieodpowiednia albo krzywdząca, może uczynić ją jeszcze bardziej fascynującą. Znałam co najmniej kilkoro dzieciaków, które oglądały filmy dla dorosłych, bo tego nie wolno i hahaha, taki zbuntowany jestem, chociaż w rzeczywistości uznawały je za dość nudne. W pewnym wieku po prostu bardzo lubi się łamanie zasad. Tak po prostu. Dla zasady właśnie.
  • Po drugie - im zakazów więcej, tym trudniej je wyegzekwować. I tym trudniej, w związku z tym, sprawić, żeby były one nie tylko przestrzegane, ale i szanowane. Mówią o tym na przykład prawnicy. Jeśli nie da się wyegzekwować przestrzegania ograniczeń prędkości, kierowcy się rozbestwiają i jeżdżą coraz bardziej brawurowo, bo przecież nikt ich nie złapie. A zresztą tych śmiesznych ograniczeń i tak nikt nie przestrzega. Nieprzypadkowo mówi się, że kara powinna być nawet nie tyle surowa, co nieuchronna. A jeśli zakaże się zbyt wielu rzeczy - nieuchronność kary jakoś się rozmywa.
  • Po trzecie - mój zakaz obowiązuje także mnie. Niestety. Takie mam przekonanie, które mi z gimnazjum pozostało (raz w życiu odezwałam się bezczelnie [i, na jej nieszczęście, dość inteligentnie przy okazji] do nauczycielki właśnie z tego powodu; jest mi teraz głupio, ale tylko trochę). Jeśli ktoś mi czegoś zakazuje - nie mam pojęcia, z jakiej racji miałby móc robić to sam. Jeśli więc zakażę dziecku jedzenia czekolady, a ono przyłapie mnie na pochłanianiu tabliczki przed telewizorem, po prostu - stracę autorytet. Mogę mu potem wciskać, że to niezdrowe. Dziecko widzi, że mama je i ma się dobrze. Nie poabstrahuje i nie pomyśli o tym, że za 20 lat mamie to zaszkodzi. Poczuje się oszukane.  Co myślimy o policjantach, którzy parkują w niedozwolonym miejscu, żeby wyskoczyć do osiedlowego?
  • Po czwarte (i najważniejsze) - jeśli nawet zakaz, którego istoty dziecko nie rozumie, działa (na przykład - z powodu strachu przed karą), działa dopóty, dopóki jesteśmy w stanie tego dopilnować. Nie jesz słodyczy. Ok. Przy mamie. Bo się złości i krzyczy albo po prostu - nie kupuje. Jeśli dziecko NIE ROZUMIE, że, na przykład, może się od tego pochorować (bo ma cukrzycę, alergię, cokolwiek), na 98% rzuci się na to, co zakazane na pierwszej wycieczce/kolonii/wyjściu/kiedy będzie miało jakieś własne pieniądze. Nie będę stać nad dzieckiem przez całe życie, grożąc mu szlabanem i pilnując każdego ruchu. Chciałabym, żeby to, czego chcę Groszka nauczyć, działało także wtedy, kiedy mnie przy nim, z jakiegoś powodu nie będzie.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie chcę się zgadzać na wszystko. Są rzeczy, których wolałabym, żeby Groszek nie robił. Są takie, których chciałabym, żeby nie robił. Są takie, które nie wyobrażam sobie, żeby zrobił. I są takie, które, gdyby zrobił, sprawiłyby, że doszłabym do wniosku, że nie sprawdziłam się jako matka. Ale chciałabym, żeby nie robił ich w ogóle, a nie tylko wtedy, kiedy mama patrzy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz