środa, 22 października 2014

Mamowostudiowo #2 - Dlaczego nie wykładam po ukraińsku

To NIE jest post polityczny. Ani, nie daj Boże, ksenofobiczny. Nie będzie też dotyczył wyboru kierunku studiów. Po prostu ostatnio moja Mama opowiedziała mi smutną historyjkę o ukraińskiej dziewczynce, która w polskiej szkole miała bardzo słabe wyniki w nauce, bo... nie znała polskiego alfabetu. Anegdotka jest z KOŃCA WRZEŚNIA. Przez miesiąc nikt nie odkrył, że czwartoklasistka siedzi na lekcji nad książką, z której nic nie jest w stanie przeczytać. Śmieszno czy straszno? Mnie straszno. Ale wiecie co? Ten błąd popełnia mnóstwo nauczycieli i wykładowców. Nawet jeśli nie ma pod opieką obcokrajowców.

Miałam wczoraj zajęcia dla doktorantów. Tak jakoś wyszło, że uczestniczki zaczęły narzekać. Że studenci. Że nie czytają. Że komputery i tablety. Że zapomnieli o istnieniu biblioteki. Że głupi. Cóż, nie doświadczyłam. Może dlatego, że prowadzę zajęcia i równocześnie studiuję, nie straciłam więc zupełnie kontaktu z rzeczywistością ludzi z dziewiątką jako pierwszą cyfrą PESELu. Kilka lat różnicy, a są inni. Inaczej myślą, inaczej czytają, inaczej się uczą. Są bardziej skomputeryzowani (a myślałam, że bardziej niż ja to się nie da), bardziej zanurzeni w kulturze obrazu, potrzebują "podtrzymywania" koncentracji. Ale to nie znaczy, że są "głupsi". Tak jak ta Ukrainka - posługują się po prostu innym językiem. Mają swój sposób myślenia. Więc może warto, zamiast załamywać ręce, po prostu zacząć mówić do nich po "ichniemu"?

Oczywiście, istnieją studenci, którzy, już zaczynając studia, doskonale tę naukową "cyrylicę" rozumieją. Są tacy, którzy trochę jej liznęli i po krótkim kursie są w stanie osiągnąć biegłość. Ale są też tacy, dla których jest to ciąg śmiesznych znaczków. Tak po prostu jest. Pewnie - można usiąść i marudzić. Że zła szkoła. Że zły system. Że za dużo ludzi idzie na studia. Być może. Że artykuł humanistyczny jest niedobry, jeśli da się go zrozumieć, bo naukowcy to przecież elita, nie piszą dla wszystkich. Według mnie - szkodliwa bzdura. Ale to są po prostu opinie, o których można podyskutować. Stan faktyczny jest taki, że, jako nauczyciel akademicki, przemawiasz do ludzi, z których część zna twój język doskonale, część przyzwoicie, część na poziomie podstawowym, a część wcale. Można postąpić tak jak nauczyciele Ukrainki z historyjki Mamy - uznać, że ci, co nie znają języka, i tak się niczego nie nauczą, należy więc zostawić ich w spokoju. Można ich też oczywiście dodatkowo gnębić. Można też spróbować się w tej sytuacji odnaleźć tak, żeby chociaż zmniejszyć problem.

Nie jestem bogiem. Naprawdę nie. Skończyłam studia z bardzo dobrą średnią, bez problemów dostałam się na studia doktoranckie, chociaż przed problemami mnie ostrzegano. Może moi koledzy i koleżanki, którzy, ledwo znaleźli się po drugiej stronie katedry, uznali, że wiedzą już wszystko, rzeczywiście wiedzą już wszystko. Ja nie. Zdecydowanie nie. Moja znajomość fizyki ogranicza się do resztek wiedzy z gimnazjum. Nie jestem pewna, czy rozwiązałabym zadania z konkursu matematycznego, w którym brała udział moja dwunastoletnia Siostra. I mam przerażające dziury w wiedzy dotyczącej własnej dyscypliny, tak przerażające, że aż mi czasem wstyd. Zdaję sobie sprawę, że można nie wiedzieć mnóstwa rzeczy. Ba, uważam, że, jeśli tylko potrafisz tę informację odszukać, kiedy będzie ci potrzebna, możesz swobodnie nie wiedzieć, kiedy była bitwa pod Grunwaldem. Nie wbiję nikomu niczego na siłę do głowy. Szczególnie - jeśli mówię do niego w sposób absolutnie niezrozumiały. Mogę tylko sprawić, żeby zechciał się czegoś dowiedzieć. I powoli nauczyć mojego języka.

Wychodzę z założenia, że też mogę się uczyć od studentów. Że możemy się spotkać w pół drogi. Że mogę się uczyć ich języka (jeszcze go znam, przynajmniej w stopniu komunikatywnym, ale pewnie za 10 lat czeka mnie wymiana słownika). Miałam wykładowcę, który pozwolił nam zaproponować tematy prac rocznych, pod warunkiem, że skonsultuje się z nim swój pomysł. Wszystkie propozycje, które nie były w zakresie jego (dość wąskich) zainteresowań, uznawał za niewiele warte. Trzeba mu oddać sprawiedliwość -  nawet jak ktoś się uparł i napisał na ten "głupi" temat - oceniał wartość merytoryczną pracy i nie gnębił. Mimo to - bardzo się na nim zawiodłam. Miałam w tym samym czasie innego wykładowcę, człowieka już bardzo starszego, który napisał ręcznie kilkusetstronicową habilitację i który przez godzinę zafascynowany słuchał o kulturze gier RPG, zadawał pytania i się zachwycał. Chciałabym mieć taki szacunek dla studenta i taką niesamowitą charyzmę za tych kilkadziesiąt lat.


Dlatego, tym narzekającym, z uśmiechem powiedziałam, że moi studenci są świetni. Że dzięki paru prostym metodom, potrafię bez terroru rozwiązać problem braku aktywności na zajęciach. Że grupa dyskutuje i że się od nich uczę mnóstwa rzeczy. Oczywiście - to była tylko jedna strona medalu. Doskonała nie jestem, oni też nie są i już zdążyłam, od początku roku, parę razy porządnie się wkurzyć (w duchu, oczywiście). Ale, nawet jeśli szumią i muszę podnosić głos (to, że dorośli ludzie to robią, nieodmiennie mnie zadziwia, ale może mówię po prostu zbyt mało ciekawie, albo zbyt mało czasu im daję na to, żeby się wypowiedzieli...), staram się rozumieć. Zmieniać siebie. Zmieniać metody i się uczyć. Bo ja się, w końcu, ciągle uczę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz