poniedziałek, 29 grudnia 2014

Cudowny świat b.

Czytam i oglądam wiadomości, czytuję rodzicielskie (przepraszam, ale słowa "parentingowy" naprawdę nie mogę zdzierżyć) blogi, a nawet, z etnograficznej ciekawości, zaglądam na strony i portale, których redaktorzy mają poglądy skrajnie różniące się od moich. Nie jestem odcięta od świata. Ale mam wrażenie, że żyję w zupełnie innym świecie niż (niektórzy) moi bliźni. Mam szczęście czy klapki na oczach? Czy może to jednak kwestia nastawienia? Nie tylko (po)Świątecznego?


W moim świecie matki nie "machają gołym cycem na prawo i lewo" i nie zmieniają brudnych pieluch na stole w restauracjach. Poważnie. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego. Ba, w moim świecie dzieci w knajpach są raczej grzeczne i urocze. Słowo honoru. Nie wrzeszczą, potrafią zająć się sobą, a jeśli nie potrafią - zajmują się nimi rodzice, nawet jeśli czasem wynika z tego konieczność zjedzenia całkiem lodowatej zupy. Co więcej - w moim świecie ludzie w restauracjach generalnie zachowują się bardzo różnie, ale w 99% przypadków to zachowanie ma jakiś powód, na który jestem w stanie wpaść, nawet nienadmiernie się nad tym zastanawiając i który, chociaż niekiedy z pewnym wysiłkiem, jestem w stanie nawet zrozumieć. I dać sobie spokój.

W moim świecie matki kochają swoje dzieci i są gotowe zrobić dla nich wszystko. Nawet matki nastoletnie, czy inne, które, patrząc na to stereotypowo, "niespecjalnie rokowały". Jeśli popełniają błędy - jest im potem bardzo źle i przykro, mają wyrzuty sumienia i z całych sił starają się je naprawić. W moim świecie różnorodne rodzicielskie niedoskonałości czy zaniedbania zazwyczaj nie wynikają ze złej woli, nieodpowiedzialności i generalnego zepsucia, tylko z drobnego niedopatrzenia czy nieprzewidzenia wszystkiego... Dlatego w moim świecie ludziom, którym przydarza się nieszczęście, próbuje się pomóc i współczuje, zamiast doszukiwać się w nich winy i wad. 

W moim świecie uczniowie i studenci nie są bandą przykutych do komórek matołów. Nie są mało inteligentni, nie są coraz głupsi, nie są życiowo niezaradni. A mój świat nie ogranicza się do uniwersytetu i naprawdę dobrej podstawówki, do której chodzi Siostra. Praktyki robiłam w ogromnej integracyjnej szkole, o której można powiedzieć dużo, ale na pewno nie to, że uczą się w niej same "elity". I w tym moim, zróżnicowanym nieco, świecie, dzieci są generalnie miłe i ciekawe świata, a studenci - raczej sympatyczni, życzliwi i naprawdę inspirujący. Wychowany na ulicy, bardzo zaradny chłopaczek, który powtarzał drugą klasę, bo nie umiał czytać i, ze stoickim spokojem twierdził, że "skoro zaliczył już kibla, to się nie musi już tego uczyć", budzi moją sympatię i odruch pomocy, a nie gniew i oburzenie, szczególnie, kiedy słyszę, że, dzięki wysiłkom pani metodyk, z czytaniem radzi sobie już naprawdę dobrze. 

W moim świecie młodzi ludzie nie wywołują powszechnego zgorszenia "kopulacją" na ulicach. Najostrzejszym określeniem, jakiego mogłabym użyć, jeśli chodzi o zjawiska, które obserwuję, to "publiczne okazywanie uczuć". Najczęściej pozytywnych, nawet bardzo - więc wcale mi to nie przeszkadza, raczej wywołuje uśmiech a nawet wzrusza. W moim świecie na szczęście całujące się (czasem naprawdę namiętnie) pary przeważają nad parami ludzi, którzy okazują sobie zgoła inne uczucia, na przykład wyzywając się lub dając sobie w mordę. W moim świecie młodzi ludzie są zupełnie w porządku - większość z nich wie, do czego służą kosze na śmieci, słuchawki do telefonu, ławki i oparcia, parki, środki komunikacji miejskiej...

W moim świecie nie ma mnóstwa otyłych dzieciaków, zaniedbanych, nieestetycznych bab i niechlujnych, niedomytych facetów. Nie ma mnóstwa ludzi, którzy żywią się wyłącznie fast-foodami i czekoladą, nie dotykają warzyw i owoców, a w dodatku w ogóle się nie ruszają, więc, oczywiście odpowiednio fatalnie i nieprzyjemnie dla otoczenia wyglądają. Jest w nim natomiast wielu ludzi, którzy biegają, nawet kiedy na dworze mróz i śnieg, jest kolejka pod natryski na siłowni i jest mnóstwo pięknych, zadbanych, radosnych ludzi, na których miło się patrzy i którym się trochę nawet zazdrości.

W moim świecie istnieje mnóstwo szans i okazji, znacznie więcej, niż mieli ich moi rodzice czy dziadkowie. Można pracować, uczyć się, starać i osiągać swoje cele. W moim świecie, przy pewnej dawce samozaparcia, można dokonać niemal wszystkiego. Można też pogodzić ze sobą mnóstwo rzeczy, jeśli tylko nie oczekuje się Bóg wie czego i nie jest się przekonanym o własnej wszechwyjątkowości, bo wtedy, chociaż z pewnością także można zrealizować swoje marzenia i potrzeby, to ze "szczęściem" i zadowoleniem z życia może być, chociażby przez jakiś czas, gorzej. W moim świecie da się też żyć całkiem szczęśliwie, nie zarabiając dużo więcej niż tyle, żeby starczyło na średniej jakości jedzenie, ubranie i mieszkanie...

W moim świecie przeważają ludzie uprzejmi. I nawet jeśli miewam czasem do czynienia z kimś, kto ma naprawdę zły dzień, co kończy się tym, że w skrytości ducha jestem przekonana, że ma on naprawdę zły charakter, to nie zdarza się to na tyle często, żebym mogła z pewną odpowiedzialnością powiedzieć, że współczesne dzieciaki są głupie i niewychowane, współcześni mężczyźni - zbabiali albo chamowaci, współczesne matki - rozkapryszone i roszczeniowe, a staruszkowie - zgorzkniali i nieuprzejmi. [Jedynym uogólnieniem, na które, bez szybkiego odwołania swoich słów albo jakichś zastrzeżeń, sobie pozwoliłam, była moja dramatycznie negatywna opinia o włoskich kierowcach (w ogólności, niestety). Ale to tylko skutek szoku;).] Jeśli nawet czasem mam ochotę, pod wpływem jakiejś przygody, powiedzieć, że polska służba zdrowia to prawdziwe skupisko ignorantów, polscy uczniowie to banda kretynów nieumiejących czytać, że prawdziwi mężczyźni to już dawno wyginęli, a skoro starszym ludziom tak bardzo wszystko wokoło przeszkadza, to może niech już lepiej siedzą w domu, jakoś zaskakująco, niemal natychmiast, pojawia się mocny dowód na to, że moje uogólnienia to bujda na resorach. A jak się dłuższą chwilę zastanowię, to jest mi ich po prostu wstyd, bo oparte są właściwie na niczym.

Wcale nie upieram się, że ten mój cudowny świat nie wynika z tego, że mam szczęście do ludzi i do świata. Nie chciałabym też, żeby z tego, co napisałam, wynikło, że jestem ślepa na problemy i dramaty, które przydarzają się otaczającym mnie ludziom, bo nie jestem. Nie piszę o problemach i dramatach, które, niestety, ku mojej rozpaczy, rozgrywają się także w moim świecie. Piszę o bzdurach, z których oczywiście można uczynić problem i dramat. Albo ich po prostu, nawet zupełnie świadomie - nie dostrzegać.

środa, 24 grudnia 2014

Nie tam odkupienie, gdzie meteor świeci...

Nie tam odkupienie, gdzie meteor świeci.
Nad pochylonymi głowami w koronach,
lecz w każdym z nowo narodzonych dzieci...
J. Kaczmarski, W deszczu gwiazd

Tegoroczne Boże Narodzenie jest SPECJALNE. Jeszcze specjalniejsze niż ostatnie, a ostatnie też przecież specjalne było. Rok temu Groszek właśnie zaczynał miewać czkawki, dzisiaj gonił po podłodze łańcuch choinkowy, wpatrywał się z otwartymi usteczkami w mrugające lampki (Mąż właśnie, znad deski do prasowania, mówi: "Już wiem, po co lampki choinkowe mają tyle trybów" - ja też wiem, w końcu dla Groszka takie właśnie są najciekawsze!) i dewastował bombki. Można powiedzieć, że jeszcze nie wie, co się dzieje, ale już wie, że się dzieje i udziela się jej Atmosfera. 


I my też jakoś specjalniejsi, jakby doroślejsi chyba. Nie tylko dlatego, że w tym roku po raz pierwszy trzeba równać rachunek strat. Chociaż dlatego też.
Teraz, jako mama (mama z kryzysem wiary, ale to nieistotne chyba), widzę bardzo mocno ten ludzki, a nawet arcyludzki aspekt Bożego Narodzenia. Bo to przecież święto Macierzyństwa. Rodzicielstwa. Dzieci. Takie święto, które, raz na rok bardzo górnolotnie, przypomina Mamom, że dokonały swojego Małego-Wielkiego Cudu (czasem nawet wielu Małych-Wielkich Cudów), że Narodzenie, to zawsze Cud, niezależnie od tego, czy w stajence, czy w szpitalu, czy w taksówce. 

 Wszystkim Czytelnikom życzę wielu Cudów w te Święta. Takich najpotrzebniejszych i najbardziej upragnionych Cudów, nieważne, czy to będzie cud Narodzin, cud Uzdrowienia, cud Uspokojenia czy po prostu cud Świętego Spokoju. Niech będzie pięknie, pachnąco, rodzinnie, radośnie, głośno i hucznie albo kameralnie i wreszcie spokojnie. Niech to będą wymarzone Święta, pełne nadziei i pełne pokoju! 
Cudowności!!!

A na fotografiach - kilka mamowych-karteczkowych rękodziełek. Spieszę pochwalić się, że powstało takich niespełna 20, a Groszek nie skonsumował ani jednej małej części!
 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Zdrowotne prawo dżungli

No i stało się. Zachorowało się nam. Groszek zagorączkował (bez przesady, w porywach 38,5), niespecjalnie się tym przejął, witalność wzorowa,  po dwóch dniach mu przeszło. Mierzę, obserwuję, dmucham na zimne,  ale mam nadzieję,  że to jednak koniec. Może zęby albo tak właśnie poradziła sobie z maminym choróbskiem. Bo mama poległa w starciu z angina ropną i z ciepłego łóżeczka pisze wieści z frontu.

O naszej przychodni można powiedzieć całe mnóstwo dobrych rzeczy. Na przykład, nasz pediatra jest złoty - cierpliwy, mądry, wyczerpująco odpowiada na pytania i ma przemiłe podejście do dzieci. Przychodnia jest bliziutko,  akurat na tyle, żeby nie paść,  jeśli Małą, zapłakaną po szczepieniu trzeba na rękach odnieść do domu. Pielęgniarki są całkiem życzliwe i nie zaniedbują obowiązków.  Dlatego to, co tu piszę, to nie "wściekła krytyka" (złość mi właśnie mija) i apel do sąsiadów,  żeby nie, tylko nie tam. Tonietak. Pewnie są ludzie,  którzy sobie chwalą obowiązujący tam system. Ja wyszłam z diagnozą, receptą, kacem moralnym i zagwozdką, bo w sumie chciałabym mieć na to lepszy pomysł, a niestety - na razie go nie mam.

Rano, po nieprzespanej przez gardło nocy, piszę do Męża sms, bo krzyczeć do drugiego pokoju - nie da rady, że lekarz, niestety, absolutnie nieodzowny. Oględziny gardła potwierdzają konieczność. Mąż dzwoni. Dzwoni od ósmej, bo od ósmej można, dzwoni 20 minut, nie dodzwania się. Oczywiście o 8:20 numerków dawno nie ma. Pani przebąkuje, żeby przyjść, Pan Doktor kiedyś, jakoś przyjmie. Przejście się po dworze mnie przeraża, miliony zarazków w poczekalni też, na długie czekanie też się jakoś nie czuję, pech, trudno. Spróbujemy jutro. Po mojemu jednak się nie da i po wielokrotnych próbach zastraszania powlokłam się żebrać o te 5 minut wizyty, czując się zupełnie beznadziejnie, i to nie tylko fizycznie. No, bo wiecie, ze mnie taka trochę formalistka. Nie ma numerków - to nie ma, jakiś cel w tym jest, trzeba się z tym pogodzić, ewentualnie rozejrzeć się za wizytą domową albo prywatną przychodnią (pani Doktor, do której Mąż się dodzwonił, sama była chora, najbliższa prywatna przychodnia - nie odpowiada, dalej - ja sama na piechotę nie, a Mąż nie podwiezie, bo Mała nie wychodzi na dwór). Jeśli nie ma dla mnie miejsca, to nie do końca przekonuję mnie fraza "gdzieś-się-pani-przecież-wciśnie". Bo ja nie z tych, co się wciskają ani nie z tych awanturujących się (inaczej mówiąc - memeja). Idę i mam wizję omdlewających staruszek, rzężących starszych panów, kaszlących, kichających ludzi wszelkiego wieku i stanu, pomiędzy których mam się "wcisnąć". Z jakiej racji? Pojęcia nie mam. Zakładam, że hobbystycznie do lekarza nie chodzą (podobno założenie nadmiernie optymistyczne, ale jednak), więc każdemu coś dolega, każdy się źle czuje i każdy potrzebuje pomocy. Ktoś dorwał numerek - jego szczęście, wydzwaniał jak wszyscy. Niby dlaczego ma mnie przepuszczać? A co by się, do diabła, wyrabiało w tej przychodni, gdyby każdy z próbujących się zarejestrować, postanowił się "wcisnąć"?! Może po prostu zrobić kolejkę na zasadzie "kto pierwszy - ten lepszy"?

Nie przewidziałam jednak tego, co zobaczyłam w poczekalni - gromady zakatarzonych, kaszlących i bardzo cierpiących kilkulatków (na szczęście - nie było niemowląt). Może mi ktoś powiedzieć, jak ja się mam "wcisnąć", przed dziecko, któremu się oczy świecą od gorączki, które widocznie leci z nóg i które pyta, słabym głosem: "Kiedy pójdziemy, Mamusiu?"?! Ja wiem, ja też mam misję, moje dziecko w domu, mam go nie zarazić, to przecież najważniejsze, no ale kurcze, Groszek gorączki nie ma, kaszlu ani kataru nie uświadczysz, został z Tatą, dobrze się bawi, a te biedaki zaraz złapią kolejne choróbsko, bo w poczekalni lodowato, a zarazki latają i niemal je widać. No, więc czekam. Przed żadne dziecko się nie "wcisnę", nie ma siły. Siedzę w pionie, w miarę widzę ekran telefonu, próbuję się nastawić na spokojne oczekiwanie. Trwa to jakieś 45 minut. I kiedy kolejka maluchów się kończy, przychodzi trzech około-osiemdziesięcioletnich panów, umówionych na konkretne godziny. I cztery kolejne osoby w mojej sytuacji. Za mną jakiś młody, w miarę zdrowo wyglądający pan, którego zawróciłam od drzwi i powiedziałam, że takich jak on, to jest tu więcej :P. Potem pani wyglądająca na bardzo chorą, którą zasadniczo zdecydowanie powinnam wpuścić przed siebie, bo nie jestem AŻ TAK umierająca. Jeśli po kimś widać, że boli go głowa, tak, że ma trudności z otworzeniem oczu i ma ewidentne, zauważalne dreszcze, to wiem, że coś się dzieje. Ale mam tę swoją zaklepaną pierwszą lukę, też mam dreszcze, a gardło zdecydowanie więcej niż boli, więc na chwilę chowam altruizm do kieszeni. Po trzech umówionych panach, których doktor wzywa po nazwisku, następuje młoda para. Śmieją się i nie spieszą, nie wypytują gorączkowo o miejsca i godziny, więc w desperacji, kiedy lekarz zamiast wyczytać nazwisko, prosi kolejną osobę, wbiegam do gabinetu. Jest mi głupio. Właściwie o nic, poza Małą, nie pytam, słucham, potakuję, zaznaczam, że karmię, dowiaduję się, że to nie kłopot, nie rozwijam tematu, chcę być zdrowa i stąd zniknąć. Pan doktor mnie nie zaniedbuje, bada, dopytuje, nie pracuje taśmowo - trzeba mu to przyznać. Tylko w tej sytuacji mam wrażenie, jakbym na to wcale nie zasługiwała. Decyduję się poprosić o zwolnienie, wiem, że to jeszcze kilkadziesiąt sekund, mam przed oczyma tę biedną panią z poczekalni i jest mi po prostu przykro.


Ostatecznie - wymarzłam (nie miałam dreszczy przy gorączce i myślałam, że to podejrzane - już mam, wszystko w normie). Modlę się, żebym czegoś nowego nie złapać, nie przynieść Małej i żeby kogoś tą moją anginą nie uczęstować (tyle dobrego, że nie kaszlę, to tak bardzo nie sieję). Głupio mi  było potężnie i zmyłam się jak niepyszna. Ja wiem, jak ktoś chce mieć takie atrakcje, jak komfort psychiczny, niech płaci. Wiem, zwykle płacę, teraz wyszło tak, że się nie dało. Naprawdę, nie wiem, jak rozwiązać ten problem. Pan Doktor na wizycie patronażowej zaznaczał, żeby się numerkami nie przejmować, bo zarejestrować się ciężko, i z chorym maluchem od razu przybiegać, na pewno znajdzie czas. Bardzo. Bardzo. Bardzo czarno to widzę. Chociaż ze mnie trochę "matka walcząca" i w dziedzinie swojego dziecka memeją totalną nie jestem, to przecież ciągle będą tam inne dzieci, a przecież nie będziemy się licytować na kreski na termometrze i listę dolegliwości?! Nie winię lekarza. Właściwie nie winię nikogo, wada systemu, z którą trudno sobie poradzić. Bo przecież więcej numerków, to krótsze wizyty, a, choćby, dzieciom, czasem potrzeba więcej czasu. A tak jest... hmm... elastycznie.

Jako że nie lubię prowizorki, a w dżungli (to nic pejoratywnego, podziwiam ludzi, którzy potrafią walczyć o swoje, nie krzywdząc innych) z pewnością bym zginęła, postaram się wyszperać i wypytać o jakiegoś prywatnego lekarza, który, w nagłym wypadku, zbada Małą (Męża albo mnie) w domu i oszczędzi wyścigów i wyrzutów. Mam nadzieję zresztą, że się nie przyda...

środa, 10 grudnia 2014

Gafa stulecia, czyli o miejscach tramwajowych

Całkiem niedawno udało mi się popełnić gafę stulecia. Ustąpiłam mianowicie w tramwaju miejsca ciężarnej Pani, która... nie była wcale w ciąży. Sytuacja tym głupsza, że, Pani, z dzielnym i sympatycznym uśmiechem, powiedziała: "Ja nie jestem w ciąży, ja tylko tak wyglądam".  Żeby było śmieszniej (śmieszniej?!), wcale nie była gruba. Nie była nawet "duża". Gdyby była, pewnie nie rzuciłoby mi się w oczy, że pasek od płaszcza ma prawie pod biustem, a poniżej paska ubranie wyraźnie się wybrzusza (pewnie po prostu miała coś w kieszeni)... Pani uśmiechała się do mnie sympatycznie do końca podróży (co pozwala mi mieć naiwną nadzieję, że może nie było jej AŻ TAK bardzo przykro), a mi zabrakło nawet pomysłu na wytłumaczenie swojej pomyłki i nie wiedziałam, gdzie oczy podziać (muszę coś wymyślić, jakby mi się, nie daj Boże, kiedyś jeszcze coś takiego przydarzyło). Napisałam o tym potem Mężowi, który przytomnie odpisał: "No widzisz, dlatego ludzie nie ustępują miejsca w tramwajach." Ech, no właśnie...

Bo ja ustępuję. W sumie ustępowałam zawsze, a po przejeżdżeniu komunikacją miejską właściwie 9 miesięcy ciąży (całkiem komfortowej, ale jednak ciąży), robię to jeszcze częściej. Jestem zdecydowaną przeciwniczką uznawania, że KAŻDY młody człowiek ma obowiązek ustąpienia KAŻDEJ starszej osobie (bo młody może być chory/słaby/kontuzjowany, a starszy być w świetnej kondycji i jechać właśnie pielić ogródek). Generalnie jednak, jeśli czuję się zdrowa i silna, ustąpię miejsca każdemu, kto wygląda na mniej zdrowego i silnego niż ja. Kobiecie, mężczyźnie, dziecku, nastolatkowi/nastolatce - wszystko jedno. Nie utrzymuję, że zawsze takie osoby zauważam, ale bardzo się staram. I, mimo że prawdopodobnie zrobiłam Współpasażerce z piętnastki przykrość (tak sobie marzę, że kiedyś to przeczyta, skoro zabrakło mi "jaj", żeby sprawę wyjaśnić na bieżąco), uważam, że, z dwojga złego, lepiej przesadzić w tę stronę.

Ze swoich przejazdów ciążowych pamiętam całkiem sporo pozytywnych sytuacji. Najczęściej ustępowały mi miejsca panie w średnim wieku. Takie, które pewnie doskonale wiedzą, czym jest ciąża i jak niedobrze można się w ciąży czuć. Raz ustąpiła mi miejsca staruszka - bardzo się upierała, a ja naprawdę nie wiedziałam, czy powinnam skorzystać z uprzejmości. Zdarzało mi się, że ktoś mnie przepuścił w kolejce w sklepie albo że sprzedawczyni obsłużyła mnie poza kolejką. Nie zabiegałam o takie "specjalne traktowanie" - czułam się dobrze, mogłam w tej kolejce spokojnie poczekać, jak wszyscy. Tramwaj to jednak nieco inna sprawa - samopoczucie swoją drogą, ale bezpieczeństwo - swoją. Bardzo się bałam, że ktoś mnie przypadkiem popchnie, tramwaj szarpnie i w coś uderzę brzuchem - pewnie przesada, ale czasem do nieszczęścia niewiele trzeba. Starałam się więc siadać. Raczej nienachalnie, wsiadałam blisko pętli, więc problemy zdarzały się rzadko. Ale trzy przygody zapamiętam bardzo dobrze...

Pierwsze (i jedyne właściwie) poranne ciążowe mdłości przeżyłam w tramwaju, jadąc na zajęcia. Było mi NIEDOBRZE, wielkimi literami i, właściwie jeszcze rozstrzelonym drukiem. Oczywiście stałam, w dodatku w tłoku. Obok siedziała grupka gimnazjalistów. Strasznie głośni. Miałam wrażenie, że każde ich słowo sprawia, że jeszcze bardziej mnie mdli, bo obija mi się po czaszce. Czułam się fatalnie i, oczywiście, byłam poirytowana, ale nie mam do nich najmniejszych pretensji - czwarty miesiąc, nawet moi dobrzy znajomi się nie orientowali, ze jestem w ciąży zanim im nie powiedziałam, co dopiero chłopcy, którzy z ciężarnymi pewnie nie mieli zbyt dużo do czynienia. Mam natomiast trochę pretensje do siebie, bo powinnam była po prostu grzecznie poprosić o ustąpienie miejsca. Nikt nie ma obowiązku czytać mi w myślach, a mam taką szczególną właściwość, że raczej nie widać po mnie słabszego samopoczucia. Ostatecznie - postanowiłam po prostu wysiąść i przejść się kawałek, co okazało się bardzo rozsądnym posunięciem.

Kiedy swój zwykły płaszczyk zamieniłam na "namiot" i brzuszek porządnie mi urósł, miałam nadzieję, że będzie się już dało mój stan bez problemów dostrzec. Nie dostrzegło go sześciu w miarę młodych panów, siedzących i patrzących w okno, podczas gdy obok stałam ja (7 miesiąc ciąży, WYRAŹNY brzuch) i dziewczyna o kulach. Przypuszczam, że nie wszyscy byli chorzy lub dramatycznie zmęczeni (jeśli tak to, cóż, przepraszam). Rozumiem, że nieco obawiali się mnie "urazić", więc na wszelki wypadek nie sugerowali mi "brzucha". Inny pan, w innym tramwaju, ustąpił mi kiedyś miejsca, niemal czekając aż go ochrzanię, że przecież wcale nie jestem w ciąży (poważnie, taką miał minę ;)). Ale jeśli ktoś porusza się o kulach, to raczej trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy przypadkiem nie byłoby lepiej, żeby usiadł!

Ok, z ustępowaniem miejsca bywa różnie, czasem ktoś się po prostu zagapi, zawsze można grzecznie poprosić, jeśli się potrzebuje. Jednak twardo uznałam, że jeśli uda mi się usiąść przy pętli, to już siedzieć będę, chyba że zdarzy się sytuacja wyjątkowa. Wiem, ciąża to nie choroba, nawet nie czułam się chora, komuś choremu pewnie bym jednak ustąpiła, ale kwestie bezpieczeństwa przeważyły. Niestety - nawet taka postawa nie zawsze spotyka się ze zrozumieniem. Dość błotnistą zimą zajęłam miejsce, popełniając strategiczny błąd i zakrywając brzuch torbą, którą położyłam sobie na kolanach, żeby jej nie wybrudzić. Pewien starszy pan nie miał dość energii, żeby postać parę przystanków, miał jej natomiast dość, by uskuteczniać prawdziwe sceny i zademonstrować mi, jak to bardzo jestem niegrzeczna, że mu miejsca nie ustępuję. Chrząkał, kaszlał, przestępował z nogi na nogę, patrzył na mnie wymownie, uderzał mnie torbą, szturchał, kręcił głową... Nie było to pewnie z mojej strony zachowanie wzorowe, ale zadbałam o to, żeby, kiedy wreszcie usiadł na zwolnionym przeze mnie miejscu, dobrze widział mój wydatny brzuszek. Ba, nawet zaczęłam się, idąc, nieco mocniej kołysać. Co tu dużo mówić - zależało mi na tym, żeby mu się zrobiło głupio.

Byłam naprawdę skonfundowana swoją pomyłką, co do "stanu" Współpasażerki. Znając siebie, na jej miejscu, strasznie bym tę sytuację przeżywała, wmawiając sobie, że to najlepszy dowód na to, że jestem gruba i zagryzając smutki tabliczką czekolady. Wolałabym oczywiście tej gafy uniknąć. Ale z drugiej strony... Gdybym miała się potem przez cały dzień zastanawiać, czy przypadkiem się nie uderzyła albo nie poczuła słabo przez to, że postanowiłam jej nie ustąpić, że przecież tak niedawno psioczyłam na społeczeństwo, że niewrażliwe, cisnąc się w tłoku z brzuchem i już zdążyłam zapomnieć, jak to jest... Trudno, będę się upierała, że wybrałam mniejsze zło. I mam cichą nadzieję, że moja Współpasażerka, kiedy już jej przejdzie złość lub smutek, też dojdzie do takiego wniosku (i, nie daj Boże, nie będzie się przeze mnie katować żadną dietą...).


środa, 3 grudnia 2014

"Ja-to-bym-nigdy..."

Mija dziewięć miesięcy, od kiedy Groszek jest z nami i, tfu, tfu, na razie obyło się bez wypadków. WCALE nie dlatego, że jesteśmy superuważni i superprzewidujący i nigdy-byśmy-do-tego-nie-dopuścili. Po prostu - mamy sporo szczęścia. Bo wypadki się zdarzają, dzieci mają absolutnie nieograniczoną fantazję, a Rodzice - bardzo ograniczone możliwości percepcji i reakcji. Od kiedy Groszek raczkuje i włazi na meble jestem, niestety, przekonana, że wypadek to tylko kwestia czasu, chociaż biegam, podkładam poduszki, mocno trzymam i tłumaczę. Dlatego tak mi smutno, kiedy słucham, jacy to nieodpowiedzialni są rodzice, którzy dopuścili się tak strasznego przestępstwa, jak lekkie rozkojarzenie, wyjście do ubikacji czy, o zgrozo, zostawienie dziecka pod czyjąś opieką...

Piszę o tym, bo przy okazji wiadomości o tym biednym chłopcu, który w nocy, na mrozie, próbował sam wrócić do domu, chyba powoli zaczynam rozumieć, skąd biorą się te nienawistne fale oskarżeń wobec rodziców. O tym, że są one nieludzkie i wynikają z braku wyobraźni i empatii pisano już wielokrotnie, ilekroć media nagłaśniały podobne sytuacje. Nie mam dużo do dodania. Ale wydaje mi się, że to: "ja-to-bym-nigdy-do-tego-nie-dopuścił/a", to po prostu strategia obronna. Chroniąca przed rzeczywistością, w której czasami dzieciom - małym, słodkim, niewinnym dzieciom, za które oddalibyśmy zdrowie albo i życie - przydarzają się rzeczy straszne, a my nie jesteśmy w stanie nic z tym zrobić...

Zawsze, kiedy usłyszę o jakimś dziecięcym nieszczęściu, odruchowo sprawdzam, czy u Groszka wszystko ok. Myśl: "to mogło być moje dziecko" jest potworna, przerażająca, obezwładniająca i mrożąca krew w żyłach. O ile milej i bezpieczniej jest pomyśleć: "mojemu dziecku to by się nie przytrafiło. Ja jestem OSTROŻNY/A". Rzeczywistość jest wtedy znacznie bardziej zrozumiała - no tak, nieodpowiedzialni rodzice odpowiadają za wypadki swoich nieszczęsnych dzieci, ale ja przecież jestem odpowiedzialny/a, nas to nigdy nie spotka. Uf. Jesteśmy bezpieczni. Tym jednym nie muszę się martwić. Myśl: "jak się muszą teraz czuć ci rodzice - nie zrobili nic złego, a będą to sobie wyrzucali do końca życia", próba wczucia się w ich sytuację jest chyba dużo trudniejsza niż twarde potępienie. Dopiero jak nam dziecko wreszcie jakiś numer wytnie (a wytnie na pewno, nie ma się co oszukiwać), zdejmując je ze stołu czy wyjmując z rączki niebezpieczny przedmiot pomyślimy: "przecież nic się nie stało, wszystkie dzieci robią takie rzeczy". Oby nikt nigdy nie musiał się przekonywać, że rodzicielska uwaga, troska i zaangażowanie nie sięgają wszędzie i nie chronią przed wszystkim...

Latem miałam obsesję na punkcie os. Użądlenie to niby żaden dramat, ale jakby siadła na jakiejś kolorowej zabawce, a Groszek postanowiłby wziąć ją do buzi... Podczas spotkania ze znajomym pediatrą zapytałam, co robić w razie użądlenia (a może raczej, jak pomóc dziecku w drodze na pogotowie). Poza garścią przydatnych wskazówek i zaleceń, usłyszałam także, że użądlenia najczęściej wynikają z... niedopilnowania. Pan Doktor jest cudowny, leczył jeszcze mnie i moja Siostrę, zawsze cierpliwie odpowiada na pytania i odbiera telefony w nocy. Pracuje też na intensywnej terapii pediatrycznej, gdzie ma do czynienia z mnóstwem strasznych nieszczęść, które, pewnie czasem rzeczywiście są rezultatem zwyczajnej bezmyślności, co, jak przypuszczam, ma wpływ na radykalizm jego poglądów. Na moją obsesję to stwierdzenie jednak raczej nie pomogło. Jak, u licha, mam dopilnować, żeby dziecko nie złapało czegoś, na czym siadła osa? Przecież to ułamki sekundy! Oczywiście - mogę podjąć środki ostrożności - nie jeść przy dziecku na dworze, karmić w domu, trzepać pościel w wózku przed włożeniem dziecka, używać moskitier - ale jedynym pewnym (?) wyjściem jest szczelne zabezpieczenie wszystkich okien, zamknięcie dziecka w pokoju i niewychodzenie na dwór pod żadnym pozorem. To zdrowe? Mądre? Wpadłam w taką fazę zamknięcia się w mieszkaniu, po tym, jak osa przysiadła na kapelusiku Małej (nic się nie stało, w tym konkretnym momencie zareagowałam ze spokojem, który mnie do dzisiaj zdumiewa, ale nie mogłam się potem uspokoić przez godzinę). Po jednym popołudniu miałam serdecznie dosyć patrzenia na skąpany w słońcu ogród przez okno. Przecież tak się nie da!


Nie mogę słuchać o nieszczęściach, przydarzających się dzieciom. Zaczęłam się wręcz, egoistycznie, odcinać od tego typu komunikatów, żeby, jakkolwiek brzydko by to nie zabrzmiało, nie psuć sobie humoru. Świat bywa tak urządzony, że strasznie trudno mi się z nim pogodzić. Nie wiem i w sumie nie chcę wiedzieć, dlaczego zdarzają się takie rzeczy. Rozumiem, że jakoś sobie trzeba z tym radzić i że ludzie radzą sobie z tym od wieków, czasem dość głupio. Wiem, że wmówienie sobie, że ma się nad wszystkim kontrolę z jednej strony motywuje, a z drugiej - uspokaja - w końcu - nic się nie stanie, ja pilnuję, ja jestem, ja widzę, ja dbam. Wiem jednak też, że absolutnie wykańcza. I jest złudne. Zanim Mała się urodziła, byłam na sto procent pewna, że musimy jej kupić monitor oddechu. Nie była wcześniakiem, miała wysoką masę urodzeniową, jest zdrowym, silnym dzieckiem. Uparłam się, że monitor musi być, bo nie zmrużę oka. Ktoś mi ten zakup odradził, mówiąc o fałszywych alarmach. W ogóle mnie ten argument z początku nie przekonał, w końcu lepiej się nawet obudzić absolutnie przerażonym i przekonać się, że wszystko ok... Ostatecznie - monitora nie ma, a ja śpię całkiem nieźle. Nie wiem, z czego to "uspokojenie" wynika. Bo na pewno nie pogodziłam się z tym, że nie na wszystko mam wpływ. Nie tak "globalnie", dogłębnie.Sprawdzam w nocy, czy oddycha. Czasem po naście razy.  Ale godzę się z tym właściwie za każdym razem, na nowo, po trochu, kiedy wychodzę do łazienki, idę do pracy, zasypiam. Będę musiała się z tym godzić, kiedy Groszek pójdzie na plac zabaw, do przedszkola, do szkoły, na boisko, pojedzie na kolonie. Bo nie będę umiała, jak "odpowiedzialny" (?!) rodzic, zamknąć dziecka w złotej klatce...

Straszne to i szczerze mówiąc - w ogóle się nie dziwię, że ludzie próbują sobie z tym radzić na różne sposoby. Może słynne "ja-to-bym-nigdy..." pomaga? Może daje poczucie bezpieczeństwa i spokój? Oby tylko nigdy nie zostało zweryfikowane! Wiem, że, jeśli Groszkowi kiedyś jakiś wypadek się przydarzy, będę temu winna ja. Mogę sobie to bardzo żywo i wyraźnie wyobrazić. Taką mam konstrukcję psychiczną, obawiam się, że nic z tym nie zrobię. Mogłam nie puścić na kolonię, ta gra w piłkę to był durny pomysł, trzeba jej było nie zabierać do znajomych... Wielu (większość?) rodziców ma podobny problem. Poczucie winy jest potworne, obezwładnia, wykańcza. Nie ma potrzeby dodatkowej "kary". Za "zaniedbanie", "nieodpowiedzialność", "brak uwagi" (wszystko w cudzysłowach, bo tak naprawdę za wyjście do ubikacji, do pracy czy odwrócenie głowy na trzydzieści sekund), rodzice najczęściej karzą się sami. Okropnie surowo i zupełnie nieadekwatnie do "winy". Jeśli uspokaja cię "ja-to-bym-nigdy..." - w porządku, myślę, że nawet mogę to zrozumieć. Tylko zachowaj je dla siebie.