czwartek, 17 września 2015

"Tylko się nie zapuść", czyli wzrokocentryzm nasz powszedni

Trawię ten wpis właściwie od kiedy założyłam blog. Już prawie go miałam, kiedy wybuchła blogoafera z "obleśnymi ludźmi", w której nie chciałam brać udziału, więc postanowiłam poczekać. Coś we mnie pękło, kiedy ostatnio zobaczyłam na siłowni panią, w zaawansowanej ciąży, robiącą ćwiczenia na mięśnie brzucha z większym obciążeniem niż ja (a akurat na siłę i wygląd mięśni brzucha nie narzekam). Chcę wierzyć, że robiła to po konsultacji z ginekologiem prowadzącym ciążę i trenerem personalnym. Bo jest kulturystką i marzy o tym, by zaraz po porodzie wystartować w zawodach. Kurde, z jakiegokolwiek rozsądnego powodu. Z dużym trudem mi ta wiara przychodzi...

Wyobraźcie sobie, że z dnia na dzień dowiadujecie się, że przez jakiś czas, a może właściwie już nigdy, nie będziecie wyglądać "normalnie" i "jak wszyscy". Nie, nie, nie umrzecie, nie pójdziecie do szpitala, nic się w Waszym życiu specjalnie nie zmieni. Poza wyglądem. Godziny na siłowni, kosztowne kremy i drogie maseczki waszego problemu nie rozwiążą. Będziecie musieli/musiały spędzać kilkanaście dodatkowych minut przed lustrem, kombinując, jak to zrobić, żeby nie gapili się na Was ludzie na ulicy. Że mogliście/mogłyście latami kompletować drogą garderobę, odmawiać sobie słodyczy i wydawać majątek na kosmetyczkę, a i tak natura/los/cokolwiek okazały się nieubłagane. Głupio, nie? Coś o tym wiem.

Ciało się starzeje. Ciało choruje. Nawet to piękne, zadbane, umiłowane i wypielęgnowane najnowszym kremem. Z dnia na dzień. Nagle. Opychaj się jarmużem, zasuwaj na fitness dwa razy dziennie, wyeliminuj cukier z diety, studiuj blogi modowe - nic Ci nie pomoże. Przykro mi. Są rzeczy, którym się nie zapobiegnie.

Więc nie świruj. Błagam. Nie inwestuj wszystkiego w urodę. Nie życzę Ci, żebyś musiał/musiała się przekonać, jak to jest zostać z niczym. Dbaj o siebie, wyglądaj jak milion dolców przez całe życie, do dziewięćdziesiątki i uczyń z tego swój największy atut - niech Ci się to uda, jeśli tego pragniesz, szczerze życzę. Ale wiedz, że to, o co tak dbasz, jest kruche. Kruchutkie. Może Tobie się uda i Twoja piękna twarz i boskie ciało nigdy się nie popsują. Gwarancji nie masz, nikt z choćby gramem rozsądku Ci jej nie da. Proszę, zadbaj o to, żeby to nie było jedyną istotną rzeczą w Twoim życiu.

Na katolickim portalu czytam, że do dojrzałej miłości potrzeba fizycznego podobania się (oczywiście to dziewczyna ma się podobać chłopakowi, nie na odwrót...). Co to ma wspólnego z dojrzałością? Z początkiem drogi, z zakochaniem - sporo, owszem. Ale z dojrzałością? Z "w zdrowiu i w chorobie"? Na co drugim blogu parentingowym czy lifestyle'owym można przeczytać "dbaj o siebie, nie zapuść się, bo to zaszkodzi Twojemu związkowi" (też najczęściej kierowane do kobiet, choć nie tylko). Szlag mnie trafia. Nie. Nigdy w życiu nie weszłabym w związek z facetem, który nie akceptuje tego, że moje ciało się zmienia, że miewam katar, okres, a czasem nawet jelitówkę i że nie wyglądam przy tym jak modelka. I że za cholerę nie da się przez całe życie zasuwać na obcasach. Dlaczego? Bo z moim wyglądem mogło się coś stać. Stało się. I może stać się nadal, na przykład coś znacznie gorszego. Nie mogę mieć nigdy stuprocentowej pewności, że Partner nie zostawi mnie, jak się zrobi pod górkę (chociaż nie zostawił mnie, kiedy się tego, głupio, bałam, ba, po tygodniu mi się oświadczył). Ale jeśli przeraża go dres, który na sobie mam, bo od siódmej rano zasuwam za dzieckiem, gotuję obiad, szoruję podłogę i nie będę tego, do jasnej poprzecznie prążkowanej cholery, robiła w szpilkach i pełnym makijażu (tak, robię to na co dzień i na co dzień mam na sobie dres, konsekwentnie rujnując swój związek, który, na szczęście, zaczął się w momencie, kiedy robiłam wszystko, żeby wyglądać jak najbrzydziej i teraz nawet dres stanowi pewną poprawę), jak mogę liczyć na to, że nie przerażą go moje zmarszczki, moja choroba, moja starość? Gdybym wiedziała, że nie mogę być w związku z osobą, która zechce chodzić w dresie, która przytyje, której po operacji zostanie blizna i u której w końcu pojawią się zmarszczki (i daj Boże, żeby się na tym skończyło), przypuszczam, że, dla dobra wszystkich, zadowoliłabym się manekinem (jakkolwiek by to nie zabrzmiało). Ludzi się nie wyrzuca, jak się zepsują. Nie twierdzę, że przetrwam i wytrzymam wszystko - tego nie wiem i wiedzieć nie mogę, chociaż deklaracje w tym zakresie są w dobrym tonie. Ale jestem pewna, że nawet do drobnego kryzysu w związku trzeba nam czegoś więcej niż czyjaś oponka i wywłóczone spodnie.

To jest nic. Coś, co się zmienia. Co jest poza naszą kontrolą. I co, jak nam to tłuką od przedszkola, nie jest ważne, bo liczy się to, co w środku. Ale jak mamy pamiętać o tym, że liczy się to, co w środku, skoro mamy ogólnego wyglądowego fioła? Skoro wierzymy, że twarz, ubiór, fryzura i paznokcie mają tyle znaczeń, że nie musimy poznawać i dowiadywać się niczego więcej? Skoro uważamy, że wszystkich interesuje nasza opinia o sąsiadce/koleżance, która "się roztyła" albo o "Jolce spod dwójki, która ubiera się jak..."? Sąsiadka/koleżanka może być ciężko chora, a Jolka mieć dwa fakultety i, zwyczajnie, specyficzny gust - co nas to obchodzi. Wygląd. Wygląd. Wygląd.

Pach.

I nie ma. Wypadek. Choroba. Zwykła starość. Nie na wszystko pomoże botoks. Nie wszystko da się zoperować. Odsuwamy tę myśl. Ja też ją odsuwam. Nikt nie lubi, jak się na niego gapią. Nikt nie lubi czuć się inny. Nikt NIE POWINIEN czuć się żle tylko dlatego, że miał pecha - zbuntowany gen, nieszczęśliwy wypadek, gorszy metabolizm, mniej pieniędzy. I wiecie co? Mówimy o tym nawet kilkulatkom. Są nawet takie bajki. A postępujemy, konsekwentnie, zupełnie inaczej.

Napisałam, że coś wiem o nagłych, niekorzystnych zmianach w wyglądzie. Pewnie jednak nie za dużo. Moja nie wiązała się z żadnymi istotnymi zmianami życiowymi poza zmianą fizyczną. Nie potrzebowałam szpitala, operacji, rehabilitacji, skomplikowanych leków i długotrwałej terapii. Moi najbliżsi mieli to gdzieś, tym, nawet trochę dalszym nic nie mówiłam, bo po co. Ale znam ludzi, którym i taka "drobna" zmiana rujnuje życie. I znam ludzi, którym znacznie poważniejsze w niczym nie przeszkodziły.

Nigdy nie miałam świra na punkcie tego, jak wyglądam. Dlatego z dołka wywołanego przed laty wiadomością, że trochę mi ubędzie na atrakcyjności, wygrzebałam się w dwa dni. O dwa dni za dużo zresztą. Poszłam się napić z Kumplem i wróciłam do Ossolineum, bo musiałam obronić dwa licencjaty. Mój świat się nie zawalił, bo w sumie nie było powodu. Inwestowałam w mnóstwo innych rzeczy. Moje poczucie własnej wartości to, wybaczcie brak skromności, obowiązkowość, inteligencja, uprzejmość, wiedza, rozwój. Nie wygląd. Mam też mnóstwo istotniejszych wad, niż urodowy defekt. Oczywiście, nie było to miłe. Oczywiście, marzę o tym, żeby wszystko wróciło do normy. Ale mam inny fundament i on nadal stoi. Zbudowałam na nim rodzinę, dołożyłam dużo ciężkiej pracy, próbuje sobie stworzyć schody do celu. Witrażyk do okna w łazience musi poczekać, aż zachce mi się nim zająć.

Proszę, zrób sobie piękny witrażyk i ciesz się nim jak najdłużej, pielęgnuj go i szanuj, jeśli tylko chcesz. Ale pamiętaj, że domu na nim nie zbudujesz, a wystarczy nawet drobny kamień i zostaniesz z niczym. Bądź choćby mądra i piękna, dobry i piękny, wielkoduszna i piękna, wykształcony i piękny. Nie tylko piękna/piękny. A jeśli znajdziesz kogoś, kto pokocha Twój fundament, a nie Twój witrażyk, to będzie, słowo daję, najwspanialszy dar od losu.


[Nie. Nie ma mi czego współczuć. Słowo. Mam się dobrze. Część z Was wie, jak wyglądam. Zresztą teraz wiecie wszyscy - tam na górze to ja. Cóż. Nie narzekam. Odwołuję się do własnej historii tylko po to, żeby uzasadnić, dlaczego mnie to wszystko tak wkurza. Dla zainteresowanych - brakuje mi sporej części włosów (i nie, nie chodzi o to, że się przerzedziły po porodzie). Jak się przyjrzeć, to to widać. Jeśli, Drodzy Znajomi Czytelnicy, zechcecie się przyglądać - bardzo proszę.]