środa, 2 września 2015

Jestem dobrą matką!

Nie jestem dobrą blogerką. Chyba w ogóle nie jestem blogerką, tylko "tak sobie piszę", bo regularne posty mnie przerastają - z niejakim smutkiem przyznaję, że w wolnych chwilach mam ostatnio raczej siłę i ochotę żeby poczytać analizy blogów na Niezatapialnej Armadzie czy Przyczajonej Logice (to nie jest post sponsorowany, dzielę się z Wami tylko swoją specyficzną pasją ;)). Żeby być trochę lepszą doktorantką, udaję, że w ten sposób zbieram materiał do pracy (ściema, większość tekstów znam już na pamięć i znajdę je z zamkniętymi oczyma). Nie jestem dobrą biegaczką (ech, ten brak systematyczności). I pracownicą chyba też niestety średnią, chociaż się staram. Ale przynajmniej jestem dobrą matką. Tak, doszłam ostatnio do takiego wniosku. Dlaczego?

Mamy często skarżą się albo po prostu przyznają, że nie udało im się zrealizować wychowawczych założeń, które uznawały za fundamentalne jeszcze w ciąży. Że jednak włączają te bajki, chociaż obiecywały sobie, że będzie bez telewizji, bo przecież opóźnia rozwój mowy, osłabia koncentrację i zwyczajnie ogłupia. Że czasem przydarzy im się słoiczek, chociaż miały gotować tylko ekozupki z ekomarchewek na superekomięsie. Że choćby się uparły, że będą się dobrze bawić, to umierają na placu zabaw z nudów. Że nie karmiły piersią/nie nosiły w chuście/pozwoliły (albo nie pozwoliły) spać ze sobą w łóżku, chociaż tak bardzo chciały/nie chciały. Mają wyrzuty sumienia, męczą się, analizują i słuchają uwag "mądrzejszych", a w efekcie są przekonane, że właściwie czas najwyższy zaprosić do domu opiekę społeczną i dobrowolnie dziecko oddać, bo przecież są do niczego.

A ja jestem cwana. Bo o ile miałam idiotyczne oczekiwania względem siebie jako rodzącej (których, oczywiście nie udało mi się spełnić), o tyle jeśli chodzi o (moje własne) założenia dotyczące macierzyństwa, realizuję je niemal w stu procentach. Może dlatego, że miałam ich naprawdę niewiele. Chyba nawet do przesady, ale jestem przekonana, że macierzyństwo to prawdziwa loteria. Realny wpływ ma się na naprawdę niewiele rzeczy. I trzeba się na nich skupić, a z całą resztą jakoś sobie poradzić (nie mówię tu o nieszczęściach, na myśl o których robi mi się zimno, tylko o drobiazgach, o które czasem za bardzo chcemy opanować). Zamiast więc założyć, że będę karmić piersią, trzymałam się myśli, że fajnie by było (bo wygoda, przede wszystkim), ale jak się nie uda - dramatu nie będzie. Zamiast przyrzec sobie, że mieszkanie będzie wypucowane, uznałam od razu, że to nie jest mój priorytet i że, chociaż permanentnego chlewu nie zniosę, nieumyte co miesiąc okna raczej mnie nie zabiją. Zamiast wymyślać ekojadłospis na rok do przodu uznałam, że dziecko będzie jadło, próbowało, coś mu w końcu zasmakuje i nie będę wojowała o głupoty. Zamiast ustalać plan dnia i nastawiać budziki, postanowiłam poddać się naturalnemu rytmowi i prywatnym ochotom. Nie postawię całego świata na głowie, bo Groszek ma drzemkę punkt 11 i ani minuty później. Niech stracę. Zamiast próbować dowiadywać się o wszystko sama i kompletnie głupieć, bo co strona/książka/lekarz/położna/koleżanka, to inna wersja, postanowiłam zaufać jednemu Pediatrze i robić, co każe, bo ja już raczej nie zdążę skończyć medycyny, wszystkiego się nie nauczę, a coś robić trzeba. 
Uparłam się natomiast, na zapewnianie poczucia bezpieczeństwa. Byłam (i ciągle jestem) na zawołanie. Przytulam, buziam, głaszczę. Rozpieszczam, jeśli tak chcecie to nazwać. Nie wypieram się tego. Słucham. Rozumiem. Cierpliwość tracę tak rzadko, że samą mnie to dziwi. Zaraz zresztą przepraszam. Założyłam sobie, że Groszek ma mieć w domu i w mamie azyl. Zawsze. Nawet jeśli nie będzie mieć ochoty z niego korzystać, bo podrośnie i wybierze koleżanki. Założyłam sobie, że, zamiast tracić energię na głupoty, wykorzystam ją na to, żeby nauczyć Groszka podstawowych, najważniejszych zasad. Nie rób krzywdy innym. Nie rób krzywdy sobie. Kropka. Cała reszta to bzdury. Nie będę za dziesięć lat pamiętała o tym, że dostała parówkę na śniadanie albo że od wody wolała świeży sok jabłkowy, że kładła się spać tylko o mniej więcej określonej porze i że kilka razy w ogóle nie miała ochoty na spacer.

Nie chcę dla Groszka wyższego wykształcenia. To znaczy - chcę, ale to nie ma znaczenia. Zacznie mieć, jeśli ona sama go zachce. Nie chcę dla Groszka miliona zajęć dodatkowych, sześciu języków, pływania i skrzypiec. To znaczy - oczywiście, będę dumna nawet z jednej z tych rzeczy, z każdej innej tego typu zresztą też. Ale mają one sens tylko wtedy, gdy sama ich zapragnie. Chcę dla niej bezpieczeństwa i szczęścia. Za wszelką cenę. Nie uchronię jej przed wszystkim (a chciałabym, och, jakbym chciała), ale zawsze jej pomogę. Zawsze jej posłucham. Zawsze ją przytulę. Chcę, żeby wiedziała, że ją akceptuję. Nie jej osiągnięcia, nie jej urodę, nie jej charakter i nie tylko wtedy, jeśli ma porządek w pokoju i zje całą marchewkę. JĄ. Że jest moim Skarbem i że nim będzie nawet, jeśli na jakiś czas przemieni się w rozwydrzoną, sfochowaną, burkliwą nastolatkę. 

Zakładam sobie to, na co mam realny wpływ. Co mogę sama zmienić, nad czym mogę sama pracować. Zakładam sobie cierpliwość, czas dla dziecka, rozumienie i wyrozumiałość, czułość i wspieranie. Zakładam sobie też przyznawanie się do błędów (dziecko i tak je doskonale widzi, nawet teraz) i daję sobie miejsce na ich popełnianie. Dużo miejsca. Realizuję swoje ciążowe i jeszcze przedciążowe założenia. Jestem dobrą matką. Ba, wręcz bardzo dobrą, bo, w ramach miłej niespodzianki, "dorealizowuję" czasem też rzeczy, których sobie nie zakładałam, w ramach. Karmiłam piersią ponad rok, gotuję raczej zdrowo, Mała uwielbia owoce, telewizor bywa, a nie jest ciągle, z porządkiem dramatu nie ma, a Groszek rozumie też te niefundamentalne zakazy (typu: "Nie wal pięściami w komputer" na przykład. Ale to tylko dlatego, że przebiegle mówię, że będzie miał "Ała", co wyzwala w Groszku szalone pokłady empatii ;)). 


I dostaję nagrody. Mnóstwo nagród. Nigdy tylu nie dostałam. Buziaki. Przytule. Przytule. Buziaki.  Pragnienie i potrzebę Mamy. Pogodę ducha i pozytywne nastawienie do innych. Inteligencję, błyskotliwość, rozwój, za którym ledwo nadążam. Posłuszeństwo i ostrożność. Uśmiechy. Mnóstwo uśmiechów. Pobudki z uśmiechem, zasypianie z uśmiechem, uśmiech przez sen.

Jestem dobrą matką. W ramach własnych założeń, oczywiście ;). Zobaczymy, jak długo uda mi się nią być. Na razie jestem dobrej myśli :)!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz