środa, 24 września 2014

10 najmilszych niespodzianek

Ostatnio było strasząco-ponuro, dzisiaj będzie radośnie i optymistycznie. Bo, jak już wspomniałam, jako matka Dziecka-Bardzo-Zbliżonego-Do-Ideału, mam naprawdę całkiem nietrudne życie i muszę publicznie to przyznać, żeby nie wyjść na niewdzięczną. Jeśli ktoś Wam mówi, że kiedy pojawi się dziecko, Wasz świat wywróci się do góry nogami - prawdopodobnie ma rację. Ale jeśli przy okazji straszy, że nie będziecie za często spać i jeść, a prysznic to w ogóle tylko wtedy, kiedy znajdziecie całą armię babć/cioć/koleżanek do pomocy - może racji nie mieć. I tego Wam życzę! Oto moich 10 najmilszych macierzyńskich niespodzianek.

1. Brak ciążowych dolegliwości
Okazuje się, że ciąże bezproblemowe istnieją. Moja taka była. Żadnych mdłości (a w genach je mam, i to jakie), zachcianki - zdecydowanie do opanowania, kłopoty z poruszaniem się - tylko na końcu, brzuch - niezbyt wielki, mimo słusznych rozmiarów Groszka. Co więcej - z kłębka nerwów, który martwi się dosłownie wszystkim, na tych 9 miesięcy stałam się niemal stoikiem, jeśli chodzi o wszystko, poza dzieckiem. Mój Mąż poznał, że coś jest nie tak, kiedy, jeszcze nie wiedząc o istnieniu Groszka, poszłam na rozmowę na studia doktoranckie i zamiast histeryzować pod drzwiami czytałam jeszcze książkę dla rozrywki, a po wyjściu stwierdziłam, że było dobrze, zrobiłam co mogłam i zobaczymy, co powie komisja ;). Żeby nie było tak różowo - wszystkimi badaniami, wynikami i problemami Malutkiej stresowałam się bardzo i robiłam się wtedy dość żałośnie bezradna, ale cóż, nie można mieć wszystkiego ;).

2. Połóg
Poza tym, że musiałam odczekać 6 godzin zamiast trzech, zanim podniosę się po porodzie z łóżka, bo miałam ciśnienie za niskie nawet jak na mnie, do sprawności fizycznej wróciłam właściwie natychmiast. Przewijałam, nosiłam, siedziałam (mimo rany po nacięciu, zszyto mnie ładnie i fachowo i zapomniałam o tym w ciągu dwóch-trzech tygodni) i jadłam z apetytem już kilka godzin po porodzie, a w tydzień po, gdyby nie pozostałości brzucha, pewnie trudno byłoby poznać, że niedawno rodziłam i że poród naprawdę dał mi w kość. Poczekałam posłusznie ze sportami 6 tygodni, ale miałam na nie ochotę znacznie wcześniej ;). Tak też może być!

3. Karmienie piersią
Byłam co do tego pełna obaw. Na pytanie, czy będę karmić, odpowiadałam zawsze: "Chciałabym, jeśli się uda..." (ripostę: "Nie, głodzić" poznałam niestety za późno). Bałam się, że będę miała kłopot z przystawianiem, że Groszek nie zechce jeść, że będzie głodna, że trzeba będzie przejść na butelkę, a z moim roztrzepaniem i skłonnością do niechlujstwa to przecież grozi zatruciem pokarmowym... Jasne, że na początku przystawiałam dziecko groteskowo niesprawnie a karmić na siedząco nauczyłam się dopiero po miesiącu. Problem z pękającymi brodawkami prawie zaprowadził nas na pogotowie, bo Małej ulało się moją krwią. Prawda jest taka, że na przez chwilę myślałam, że te trudności nigdy się nie skończą. Ale Mała od początku je z apetytem, laktacja szybko się unormowała, a ja teraz jestem tak sprawna, że mogę właściwie spacerować z Groszkiem przy piersi. Oczywiście - może być ciężko albo po prostu się nie dać. Ale może być też całkiem miło i przyjemnie.

4. Sen
Groszek ma ponad pół roku. Od czasu dwóch dób porodowych nie miałam jeszcze nieprzespanej nocy. Owszem, Mała budzi się na karmienie (czasem jeszcze po kilka razy) i, owszem, jest to męczące. Ale można się przyzwyczaić. Nawet jeśli budzi się około drugiej, w świetnym humorze, i przez godzinę rozkosznie gaworzy, nie zamierzając wcale zasypiać albo jeśli budzi się z płaczem, bo miała zły sen i trzeba ją utulić. Już nie potrzebuję dosypiania w dzień, staram się tylko tak zorganizować czas, żeby móc się w miarę szybko położyć. Co pomaga? Niezmuszanie dziecka do spania - po 20 minutach usypiania jestem zmęczona dużo bardziej niż po godzinie przysypiania przy bawiącej się w łóżeczku Małej. I dobry układ z Tatą - nasz, jako że wstaje do pracy, bierze Małą i szykuje się razem z nią, co pozwala mi chociaż trochę odespać nocne karmienia.
 
5. Czas dla siebie
Naprawdę, nie mogę narzekać. W dzień Groszek często sypia w nosidełku - mogę wtedy posprzątać, ale też poczytać, popisać, popracować albo nawet się przespać. Babcia chętnie pomaga, nie mówiąc już o Mężu, dzięki któremu mam czas i na basen, i na ciepłą kąpiel, i na poczytanie blogów, i nawet na bezsensowne lenistwo. Na spacery lub do sprzątania wyposażam się w audiobooki i mam chyba nawet więcej wolnego czasu niż wtedy, kiedy studiowałam trzy kierunki na raz ;).

6. Życie towarzyskie
Fakt, można mnie nazwać "ludziosceptyczką". Oczywiście, istnieją osoby, z którymi uwielbiam spędzać czas, ale moje potrzeby towarzyskie nie są szczególnie rozbuchane. Nie znaczy to jednak, że ich wcale nie ma i że czasami nie dokucza mi samotność. Ale okazuje się, że Groszek to stworzenie bardzo społeczne i lubi i imprezy, i gości na Lidze Mistrzów, i duże rodzinne zloty. Z niewielu rzeczy muszę rezygnować, a na ploteczki (niestety, z przyczyn geograficznych, najczęściej wirtualne) z przyjaciółkami miewam teraz nawet więcej czasu i ochoty!

7. Cierpliwość do Groszka
Jestem nerwusem i choleryczką. Łatwo się wściekam i raczej nie mam w zwyczaju tłumić emocji. Trochę się bałam, że będzie mi się zdarzało na Małej wyżywać i do końca życia sobie tego nie wybaczę. O dziwo, poza krótkimi chwilami bezradności, mam do niej całe morze cierpliwości, prawdopodobnie zaoszczędzonej przy okazji kontaktów z innymi ;). Nigdy sobie nie wyobrażałam, że będę w stanie przez godzinę wymyślać nowe zabawy, żeby urozmaicić marudzącemu dziecku podróż samochodem albo że dam radę przez kilkadziesiąt minut śpiewać tę samą kołysankę. Ciekawe, kiedy mi to minie...  

8. Macierzyńska intuicja
Fajnie jest się przed porodem wielu rzeczy dowiedzieć i nauczyć. Mam jednak wrażenie, że wszystkiego nauczyć się nie da i że każda mama przed narodzinami ma obawy, czy ze wszystkim da sobie radę, czy nie skrzywdzi, czy nie zaniedba czegoś ważnego... Coraz częściej się przekonuję, że warto ufać macierzyńskiej intuicji. Że nawet nie tyle wiem, co wyczuwam, czego Mała potrzebuje, co jej dolega, na co ma ochotę i co sprawi, że wyciszy się i uspokoi. Że dobre rady są dobre, ale to, co same czujemy - lepsze. I że czasem można po prostu zaufać sobie, a efekty będą zdumiewające.

9. Ludzie
Mój "ludziosceptycyzm" został po narodzinach Groszka wystawiony na ciężką próbę. Jeśli w czasie ciąży bywało różnie (nie będę marudzić na nieustępujących akurat mi miejsca w tramwajach lub urządzających sceny, że siedzę, bo czułam się w ciąży naprawdę nieźle i to nie był duży problem, ale w tej kwestii, jako społeczeństwo, mamy jeszcze dużo do zrobienia), to teraz, kiedy Groszek ma już te swoje śliczne oczka i milutki, choć bezzębny, uśmieszek, pozytywne impulsy płyną do nas z każdej strony. Ludzie pomagają, zagadują, uśmiechają się, podziwiają. Jeśli nawet coś komentują, to raczej przyjaźnie, z troską (chociaż za to: "czy nie jest jej zimno?" mam czasem ochotę gryźć). 
Choćby dzisiaj - byłam zmuszona nakarmić małą na samym środku galerii handlowej (nie było żadnej wolnej, ustronnej ławki ani kącika do karmienia, cóż, zażenowana nieco wyjęłam chustę, usiadłam i nakarmiłam, gdzie się dało) i otrzymałam tylko kilka przyjaznych uśmiechów. A potem, w tramwaju, pewien miły Pan, który spodobał się Groszkowi na tyle, żeby miała ochotę go pozaczepiać, uratował mnie przed poważnym protestem z powodu udaremnienia ostatecznej konsumpcji biletu.

10. GROSZEK
Zaskoczyło mnie ogromnie, jak bardzo można pokochać dziecko. Jak nadzwyczajnym i niemożliwym do opisania jest moment, kiedy je widzisz i wiesz, że jest twoje, że nosiłaś je pod sercem a teraz możesz wreszcie je przytulić "na zewnątrz". Że potem, nawet po najcięższym dniu, można się jeszcze rozczulić, bo tak słodko śpi w łóżeczku, przytulając się do ulubionego pluszaka. Że każdy uśmiech to dawka energii porównywalna z kubkiem kawy (chociaż czasem nie może jej zastąpić). Że zrobiłoby się wszystko, żeby je chronić, żeby nie przestawało się śmiać i żeby było bezustannie radosne. 

Mamy takie szczęście, że tych wszystkich 10 niespodzianek przydarzyło się nam na raz. Biorąc pod uwagę, że podobno byłam niemowlęciem jak z horroru, a jako matka muszę się jeszcze wiele nauczyć, zupełnie nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam. Nie jest idealnie. Pewnie nawet nie chciałabym, żeby było. Niespodzianki, które fundują nam Maleństwa, bywają jednak nie tylko naprawdę niespodziewane, ale i naprawdę fantastyczne!

poniedziałek, 15 września 2014

Bardzo osobisty wpis o nadmiernych ambicjach

Czytałam dzisiaj, dobrych ponad sześć miesięcy po porodzie, bardzo dobry wpis okołoporodowy na blogu mumandthecity. Od kiedy założyłam tego bloga, zastanawiałam się, czy w ogóle o porodzie pisać. Bo może jest to coś, co powinnam zachować dla siebie? Jeśli mam do siebie pretensje i uważam, że się nie sprawdziłam - to czym tu się chwalić? O czym tu publicznie opowiadać? Po co straszyć (przecież tak nienawidziłam, jak w ciąży mnie straszono)? Ale może ktoś ma podobne problemy. Może boryka się z presją otoczenia albo sam sobie stawia zbyt wysokie wymagania. Może komuś pomogę... A może sobie?

Rodziłam siłami natury. W szpitalu, w którym naprawdę o mnie zadbano (poza tym, że pojechałam do niego dwa razy, raz zbyt wcześnie i że nie dałam się wtedy w szpitalu zatrzymać, za co też mam do siebie pretensje, bez sensu zresztą). Urodziłam zdrowe, duże, śliczne dziecko, z którym po dwóch dniach mogłam spokojnie pójść do domu. Nadal jednak, najczęściej o czwartej rano, kiedy Mała budzi się na karmienie, męczę się z myślą, że zupełnie się na tej porodówce nie sprawdziłam, że kompromitacja i żenada. Właśnie o tym będzie. Zapowiadam szczerze. Proszę, żeby czytały tylko te osoby, które czują, że mają na to ochotę.

Od początku ciąży byłam przekonana, że poród to coś zupełnie do zniesienia. Że natura to tak urządziła. Że jestem młoda, zdrowa, silna, wysportowana, że mam "dobre biodra", że moja drobniutka Mama urodziła siłami natury dwoje dużych dzieci - że na pewno sobie poradzę. Utwierdziła mnie w tym przekonaniu szkoła rodzenia. Oddychanie, masowanie, piłki, wanna - wsłuchaj się w siebie, a wszystko będzie dobrze. Nadal wierzę, że to możliwe. Że się da. Że można przeżyć poród jako coś mistycznego, niesamowitego. Mnie się to nie udało.

Przez ponad dobę miałam bóle krzyżowe, które potem "zlały się" ze skurczami. Wiem to teraz, w szpitalu nikt o tym nie mówił. Wyraźnie mówiłam, że boli strasznie, od pleców. Wszyscy kiwali głową i mówili, że to skurcze przepowiadające, że na KTG nic nie wychodzi, że tak naprawdę to jeszcze nic i że będzie gorzej. Wtedy zaczęłam być naprawdę przestraszona.
[Ważne: Bóle krzyżowe ma tylko część kobiet. Nikomu tego nie życzę i naprawdę nie musi się to zdarzyć!]

Wiedziałam, że będę rodzić długo. U nas w rodzinie wszystkie kobiety rodziły długo, w ten sposób płacimy za szyjki macicy, które, odpukać, od co najmniej kilku pokoleń nie zawodzą. Byłam na porodówce prawie dobę. Wzięli mnie od ginekologa, u którego byłam na kontrolnej wizycie i który, kiedy siadłam na fotelu, wykrzyknął: "Ale przecież pani wody odchodzą!", o 9 rano. Wody się sączyły, mieli szybko indukować poród. Nie protestowałam, chociaż nie byłam zwolenniczką tego pomysłu. Czekaliśmy potem, aż się samo rozkręci, bo dolny biegun pęcherza płodowego dobrze trzymał. Ostatecznie podali oksytocynę (skurcze nagle z 50% skoczyły do 100%, z tych trzech godzin po oksytocynie już niewiele pamiętam, poza tym, że traciłam z bólu kontakt z rzeczywistością), wszystko ruszyło, a później Mała, po 20 minutowej drugiej fazie porodu, znalazła się na świecie.

I niby wszystko ostatecznie w porządku. Za drugą fazę porodu położna nas pochwaliła, na moje nerwowe pytania o to, czy bardzo byłam niewspółpracująca i jeszcze bardziej nerwowe przeprosiny, uśmiechnęła się tylko i powiedziała, że to nic nie szkodzi. Ale kiedy przy 5 cm rozwarcia zaczęły się skurcze parte, a ja przecież jeszcze wtedy zupełnie przeć nie mogłam... Tak bardzo chciałam to wszystko przeżyć z "godnością". Pokazać wytrzymałość. Być dzielna. A zostałam bardzo mocno skonfrontowana z własnymi ograniczeniami. Ze słabością. Z bezradnością. Byłam, tak naprawdę, mimo że otoczenie mnie wspierało, a Mąż cały czas był na każde zawołanie, sama. I jedyne, co wiedziałam i co pozwalało przeżyć to to, że ten ból musi się wreszcie skończyć.

Wiem, że nie byłam doskonałą rodzącą. Miałam jakieś takie durne wizje lekarzy kiwających głowami i mówiących: "Jaka ona dzielna" (tak mnie zawsze chwalili dentyści :P) i dumnego ze mnie Męża. Miałam wizję siebie jako bohaterki, rodzącej w pełnej godności ciszy, pamiętającej o oddychaniu i wzorowo grzecznej dla wszystkich. No i żadna z tych wizji się nie sprawdziła (chociaż rzeczywiście, nie bluzgałam i nie wymyślałam Mężowi, nawet mi to do głowy nie przyszło, za bardzo mnie bolało). Muszę z tym sobie jakoś dać radę. Jeszcze nie dałam. 

Rodzina się ze mnie podśmiewa. Zawsze musiałaś być we wszystkim najlepsza, perfekcyjna i w ogóle, ale akurat na porodówce mogłaś sobie odpuścić. Ale mi nie jest do śmiechu. Trudno być matką "dziecka idealnego", jeśli się na nie nie zapracowało w żaden sposób, nawet "idealnym porodem". Po prostu - takie jest, mimo że matka miękka i nieodpowiedzialna. Zadajesz sobie pytanie: czemu? Czemu, skoro jestem taka słaba i beznadziejna, dostałam dziecko, które jest naprawdę cudowne? Cieszę się z niego ogromnie i każdego dnia dziękuję za nie jak tylko mogę, ale przecież nie zasłużyłam. I dalej chyba nie zasługuję. Dlaczego, kiedy pojawia się któryś z rzadkich kryzysów, zamiast pomyśleć o tych biednych matkach, które mają dużo gorzej i przecież się trzymają, natychmiast pękam? Może jestem po prostu na macierzyństwo za słaba?

Dochodzę ze sobą do ładu. Korespondowałam z dwiema psycholożkami, dały dużo wsparcia. Wiem, że ten problem z pozoru jest śmieszny. Też się do niego czasem, coraz częściej, ironicznie uśmiecham...

A na koniec, żeby nie było tak śmiertelnie poważnie - moja własna anegdotka z porodówki.
Groszek ma już zaraz pojawić się na świecie. Właśnie skończył się przedostatni skurcz party.
- Panie doktorze, skurcz, skurcz! - krzyczę.
- Już, następny!?
- Nie, w łydce!
I taką miałam okołoporodową opiekę, że mój Ginekolog nie tylko powitał Małą na świecie, ale także, bardzo fachowo, rozmasował mi nogę ;).

środa, 10 września 2014

O czym marzę dla mojego Groszka #2, czyli jak nie uczyć dziecka "tolerancji"?

Moi Rodzice mieli i mają bardzo wiele świetnych sposobów na wychowywanie dzieci. Nie chodzi tu tylko o doświadczenia wykształconych pedagogów, a raczej chyba o jakieś, może nawet nie do końca świadome, kształtowanie umysłów. Jednym z ich najbardziej dla mnie tajemniczych rodzicielskich osiągnięć (które tak bardzo chciałabym umieć powtórzyć) jest to,  że nigdy nie musieli uczyć nas "tolerancji"*.

Smutny fakt, że komuś może przeszkadzać to, że ktoś inny jest inny - czyli inaczej wygląda, inaczej myśli, inaczej wierzy, dotarł do mnie dopiero w podstawówce. Moja Przyjaciółka, która chodziła ze mną wtedy do klasy, ma Tatę-Indianina z Panamy. Nie przyszło mi do głowy, żeby w ogóle na to zwrócić uwagę (naprawdę), nawet jej egzotycznie brzmiące imię i nazwisko nieszczególnie mnie frapowało, dopóki któryś z kolegów nie rzucił jakiejś rasistowskiej uwagi. Dyskusja w klasie, która się potem wywiązała, uświadomiła mi, że w ogóle jakiś problem tu gdzieś może zaistnieć. Chociaż` jeszcze wtedy wydawało mi się to zupełnie abstrakcyjne.

Dopiero potem dotarło do mnie, że ktoś (czytaj - Rodzice) ukształtował mój umysł w taki sposób, żeby to, że ludzie są różni, różnorodni, różnie myślą i czasem robią rzeczy, których my byśmy robić nie chcieli, chociaż wcale nie są one "obiektywnie" złe, było dla mnie zupełną normą. Nikt nie musiał mi tłumaczyć, że tak jest. Tak po prostu było. Nie mówię, że nie bywałam jako dziecko zdziwiona czyjąś "innością" i że zawsze umiałam się zachować, bo bywałam i nie umiałam. Ale ta "odmienność" wywoływała moją ciekawość (nie zawsze delikatnie wyrażaną, to fakt), nie wrogość. Nie trzeba było mnie uczyć, że nie można bić albo w jakikolwiek inny sposób krzywdzić kolegi, bo ma inny kolor skóry, kilka dodatkowych kilogramów albo zeza.  Że nie można go obrazić, bo nie chodzi do kościoła. Że nie można się śmiać, bo żegna się przed zjedzeniem kanapki. Takie powody w ogóle nie przyszłyby do głowy (co oczywiście nie znaczy, że nie wpadałam w konflikty z idiotycznych przyczyn - po prostu akurat nie z takich). Może dlatego, że jako dość małemu jeszcze dziecku, "groziła mi" dosyć poważna wyglądowa odmienność i jakoś podświadomie zrozumiałam, że to, że nie jestem z tego powodu ogólnym obiektem durnych żartów to łut szczęścia, a może po prostu dlatego, że u mnie w domu taki sposób myślenia był zupełnie oczywisty.

Teraz, kiedy jestem dorosła, widzę, że takie podejście ukształtowało mój światopogląd i, chociaż wiele się we mnie zmieniło, to akurat pozostało niezmienne. Otwieram się na różnorodność, rozumiem ją, szanuję i... uwielbiam. Bardzo się cieszę, że ludzie są różni, że mają różne poglądy, że wierzą w różne rzeczy, różnie kierują swoim życiem i bardzo różnie wyglądają. Nienawidzę tego, że świat jest tak urządzony, że niektórzy ludzie przez swoją "odmienność", z różnych przyczyn, bardzo cierpią. Nie zawsze mogą tego uniknąć, ale nie chcę robić nic, żeby się do eskalacji ich trudności przyczyniać. I tyle.

Nie chodzi o to, że coraz bardziej jestem relatywistką, a na dodatek całe poważniejsze wykształcenie otrzymałam (jeszcze?) w paradygmacie postmodernistycznym. Z tym Rodzice nie mają zbyt wiele wspólnego i nie zawsze się tu we wszystkim zgadzamy. Chodzi po prostu o to, żeby być otwartym. Żeby nie kategoryzować. Żeby nie wyrokować. Żeby pamiętać, że jeśli przedstawiciel jakiejś grupy w jakiś sposób nas skrzywdził, to nie skrzywdziła nas wcale grupa, której możemy teraz swobodnie nienawidzić, tylko ta konkretna osoba. I że dopóki czyjeś działania dotyczą jego samego lub innych ludzi, którzy się na nie zgadzają, to absolutnie nie są moją sprawą. Nie moją rolą jest to "tolerować" czy "nie tolerować". To po prostu nie mój interes. Z jednej strony brzmi to jak proste, ładne hasełka. Z drugiej - jak utopia, z aporią w środku (bo przecież szacunek dla różnorodności zakłada też, że szanujemy tych, którzy tego szacunku nie mają - ale ja nie o swoim pomyśle na rozwiązanie tej aporii miałam tu pisać). Z trzeciej - jak program minimum, który wydaje się oczywisty. Niezależnie od tego, z której strony na to spojrzeć - bardzo, bardzo lubię ten swój, wyniesiony z domu, sposób myślenia. I jeśli będę go umiała przekazać Córeczce, tak bardzo niepostrzeżenie, nieagresywnie i bez mentorskiego tonu, jak zrobili to moi Rodzice... Osiągnę, w swojej ocenie, prawdziwy rodzicielski sukces.

*Umieszczam to słowo w cudzysłowie, bo nie do końca je lubię. Jakby to, że KTOŚ robi coś/myśli o czymś/wygląda inaczej niż ja było w ogóle czymś, co JA mogę tolerować albo nie i w ogóle było w jakikolwiek sposób moją sprawą. No ale z braku innego pomysłu - używam właśnie tego.

niedziela, 7 września 2014

Groszkowa półrocznica

Powitaliśmy Groszka na tym pięknym świecie dokładnie 6 miesięcy, jeden dzień i trzy godziny temu. Wczoraj, ze względu na bogaty, świąteczny program, na mamopisanie nie było czasu. Dzisiaj nadrabiamy. Małym, (pół)rocznicowym, groszkowym podsumowaniem.

Groszkowi  przez pół roku udało się między innymi:
  • (tfu, tfu) ani razu nie zachorować, ba, nie mieć nawet większego katarku;
  • przybrać na wadze dobre ponad pięć kilogramów, co sprawia, że ksywka Groszek pasuje coraz mniej i niedługo przechrzcimy się na Skrzynkę Mrożonek, ewentualnie na Worek Eko-Groszku;
  • wyrosnąć z kilku worków ubranek i dumnie nosić na piersi (i nie tylko) bodziaki w rozmiarze 80;
  • nauczyć się turlanek dużo wcześniej niż przewidują mądre książki i (tfu, tfu) nie rozwalić sobie w związku z tym głowy o ścianę/podłogę (mimo usilnych prób);
  • nauczyć się za pomocą serii ruchów tajemniczych dopełzać do kabli/śmieci/gazet/butelek z wodą leżących/stojących na podłodze (żadna zabawka tej serii ruchów tajemniczych nie wywołuje);
  • kilkukrotnie doprowadzić mamę do bezradnej rozpaczy (żeby nie było tak różowo);
  • przespać dwie (prawie)całe noce;
  • wykazać taką determinację w niemo-piszczących prośbach o jedzenie, że rodzice wreszcie dziś się złamią i dadzą marcheweczkę ;);
  • nie zmieścić się do gondoli i z konieczności przesiąść się do spacerówki;
  • zauważyć, że elektronika jest czymś, co z jakiegoś powodu fascynuje większość dorosłych, dążyć więc do jej poznania przy użyciu wszystkich możliwych środków, łącznie ze zmysłem smaku i intensywnego dotyku (i, na chwilę na szczęście, zepsuć mamie klawiaturę w laptopie);
  • wyjść zwycięsko z kilku kryzysów kąpielowych i osiągnąć poziom siedzącego w wannie i chlapiącego tsunami;
  • wydać, poza niezliczonymi ilościami serii tajemniczych onomatopei, dźwięki łudząco podobne do: "da-ta", "ba-ba" (a raczej "bła-bła"), "wa-wa", "ma-ba" i, nawet, "ma-ma" (ale to tylko zanosząc się od płaczu);
  • zyskać sobie swoim głośnym śmiechem miłość przynajmniej kilku przypadkowo spotkanych przechodniów (i, oczywiście, całej Rodziny);
  • nakłonić mamę swoim fascynującym życiem do wznowienia aktywności pisarskich...
Oczywiście, to tylko niektóre z groszkowych sukcesów. To było fascynujące, pouczające, bardzo szczęśliwe i... mocno męczące pół roku. Zaczynamy drugie półrocze, szykując się na przygody z zupkami jarzynowymi i soczkami, spacerami w nowym wózku, zwiększoną (i wciąż zwiększającą się) mobilnością, basenem i powrotem mamy na uczelnię. Jak to mawiał/śpiewał klasyk: będzie zabawa, będzie się działo...
Dorosły Groszek pozdrawia Czytelników!

wtorek, 2 września 2014

Co mnie NIE denerwuje cz. 1, czyli nie szata czyni galę

Przy okazji wczorajszego rozpoczęcia roku szkolnego, natknęłam się w sieci na wypowiedź rodzica, który nie mógł kupić dla córki odpowiedniego galowego stroju. Abstrahując od tego, że prawdopodobnie źle szukał, bo w sezonie (a sezon na zwiastowanie końca wakacji, ku rozpaczy uczniów, zaczyna się jakoś w lipcu) to chyba naprawdę żaden problem, przy okazji przypomniała mi się dyskusja dotycząca galowych strojów, którą przeprowadzałam ze znajomymi na studiach. I dyskusje o wizerunku, które bezustannie toczę z Mężem. Więc, choć skojarzenie może dość dalekie - pokrótce o tym, dlaczego mam serdecznie gdzieś, w co ubierze się student na moje zajęcia i to jak wygląda Pani, która wypłaca mi pieniądze w banku.

Nie zrywam z konwencjami. Od podstawówki na rozpoczęcie roku ubierana byłam i ubierałam się sama ładnie i "odpowiednio". Zdarzało mi się do białej koszuli i czarnych spodni włożyć mocno zużyte glany i to był szczyt ekstrawagancji, na który się zdobyłam. Na egzaminy wybieram raczej eleganckie ciuchy, chociaż niekoniecznie biało-granatowe. Ubiorę Małą na galowo na pierwszego września, a sama przyjdę w czymś klasycznie-bezbarwnym, chyba że coś się zmieni, jeśli chodzi o społeczne oczekiwania. Bo, generalnie, jestem trochę tchórzem, nie lubię przykuwać uwagi, bardzo nie lubię się kłócić i nienawidzę kłopotów. Ale w ogóle nie zszokuje mnie ani nie poruszy to, że ktoś postąpi inaczej. Ba - będę mu zdecydowanie kibicowała.

Argument o okazywaniu strojem szacunku, kompletnie do mnie nie przemawia. Kompletnie. Ubranie białej koszuli to żaden wysiłek. Mogę mieć nauczyciela/wykładowcę/klienta najzupełniej gdzieś, niezależnie od tego, czy moja bluzka jest biała, różowa czy w fioletowe paski. To, co mną kieruje, przy doborze stroju, to raczej konwencja, niż "szacunek". Szacunek okazuję inaczej. Bo, wiecie, dobre przygotowanie się do egzaminu naprawdę wymowniej świadczy o tym, że traktujecie go poważnie, niż to, że przy 30 stopniach nadal dusicie się w marynarce. I naprawdę, dopóki Pani w banku robi to, co do niej należy, może jak dla mnie mieć na sobie bikini, trampki, suknię ślubną, zieloną perukę, wszystkie te rzeczy na raz albo nawet w ogóle nic nie mieć (chociaż tu wchodzą w grę także inne kontrowersje). Mam to w nosie.  

Wiem, że to nie to samo, ale dla mnie jest całkiem niedaleko od nadmiernego zwracania uwagi na "odpowiedniość" stroju, do nadmiernego zwracania uwagi na "odpowiedniość" wyglądu w ogóle. A stąd już całkiem blisko do kwiatków w rodzaju: "człowiek bez ręki nie może być sędzią, bo to nie licuje z godnością urzędu". Niepełnosprawność to nie wybór, strój tak - odpowiecie. W porządku, to prawda. Dlatego tę uwagę o bezrękich uważam za szczyt buractwa, a z uwagami na temat strojów się po prostu nie zgadzam. Ale to wszystko nie jest takie proste. Co jeśli ktoś, załóżmy, z powodu choroby, jest łysy i WYBIERZE, że nie będzie nosił peruki? Zmuszać go? W imię czego?

Każdy może na siebie włożyć co chce, kupić sobie garnitur, kitel albo kostium płetwonurka. To naprawdę nic nie zmienia. W ogóle nie świadczy o kompetencjach, ewentualnie o znajomości i poszanowaniu dla konwencji (dopóki nie mówimy np. o lekarskiej czy laboratoryjnej odzieży ochronnej, która jest zwyczajnie potrzebna). Prawnik w trampkach nie musi być wcale gorszym prawnikiem niż prawnik w drogim garniturze. A może być nawet lepszy, jeśli jest na tyle pewny swoich umiejętności, żeby nie obawiać się negatywnych ocen jego lekkiej ekstrawagancji. Spotkałam wystarczającą ilość niekompetentnych ludzi, przestrzegających bardzo restrykcyjnych ubraniowych norm i ludzi absolutnie doskonałych w swojej dziedzinie, którzy nosili się raczej swobodnie, żeby nie mieć z tym żadnego problemu. Sugerowano mi, że "jak dorosnę, to zrozumiem". Być może jeszcze nie dość dorosłam, bo do dziś kuriozalny jest dla mnie regulamin mojego gimnazjum, który za "nieodpowiedni" strój przewidywał kary równie surowe jak za bójkę. To na pewno nie jest mój system wartości.

Jeśli kogoś mogę obrazić lub zranić postępując inaczej - włożę tę cholerną garsonkę albo obcasy, trudno, skoro ten wybór nie ma dla mnie większego znaczenia, czemu nie miałabym kogoś uszczęśliwić. Jeśli jednak kiedykolwiek będę przeprowadzała egzamin - obiecuję w ogóle nie zwracać uwagi na ubrania studentek i studentów. A jeśli ktoś będzie miał ochotę przyjść na mój pogrzeb ubrany w różowy dres - zapraszam serdecznie, chociaż zakładam, że wtedy będę miała jeszcze więcej powodów, żeby mi było najzupełniej wszystko jedno.