wtorek, 2 września 2014

Co mnie NIE denerwuje cz. 1, czyli nie szata czyni galę

Przy okazji wczorajszego rozpoczęcia roku szkolnego, natknęłam się w sieci na wypowiedź rodzica, który nie mógł kupić dla córki odpowiedniego galowego stroju. Abstrahując od tego, że prawdopodobnie źle szukał, bo w sezonie (a sezon na zwiastowanie końca wakacji, ku rozpaczy uczniów, zaczyna się jakoś w lipcu) to chyba naprawdę żaden problem, przy okazji przypomniała mi się dyskusja dotycząca galowych strojów, którą przeprowadzałam ze znajomymi na studiach. I dyskusje o wizerunku, które bezustannie toczę z Mężem. Więc, choć skojarzenie może dość dalekie - pokrótce o tym, dlaczego mam serdecznie gdzieś, w co ubierze się student na moje zajęcia i to jak wygląda Pani, która wypłaca mi pieniądze w banku.

Nie zrywam z konwencjami. Od podstawówki na rozpoczęcie roku ubierana byłam i ubierałam się sama ładnie i "odpowiednio". Zdarzało mi się do białej koszuli i czarnych spodni włożyć mocno zużyte glany i to był szczyt ekstrawagancji, na który się zdobyłam. Na egzaminy wybieram raczej eleganckie ciuchy, chociaż niekoniecznie biało-granatowe. Ubiorę Małą na galowo na pierwszego września, a sama przyjdę w czymś klasycznie-bezbarwnym, chyba że coś się zmieni, jeśli chodzi o społeczne oczekiwania. Bo, generalnie, jestem trochę tchórzem, nie lubię przykuwać uwagi, bardzo nie lubię się kłócić i nienawidzę kłopotów. Ale w ogóle nie zszokuje mnie ani nie poruszy to, że ktoś postąpi inaczej. Ba - będę mu zdecydowanie kibicowała.

Argument o okazywaniu strojem szacunku, kompletnie do mnie nie przemawia. Kompletnie. Ubranie białej koszuli to żaden wysiłek. Mogę mieć nauczyciela/wykładowcę/klienta najzupełniej gdzieś, niezależnie od tego, czy moja bluzka jest biała, różowa czy w fioletowe paski. To, co mną kieruje, przy doborze stroju, to raczej konwencja, niż "szacunek". Szacunek okazuję inaczej. Bo, wiecie, dobre przygotowanie się do egzaminu naprawdę wymowniej świadczy o tym, że traktujecie go poważnie, niż to, że przy 30 stopniach nadal dusicie się w marynarce. I naprawdę, dopóki Pani w banku robi to, co do niej należy, może jak dla mnie mieć na sobie bikini, trampki, suknię ślubną, zieloną perukę, wszystkie te rzeczy na raz albo nawet w ogóle nic nie mieć (chociaż tu wchodzą w grę także inne kontrowersje). Mam to w nosie.  

Wiem, że to nie to samo, ale dla mnie jest całkiem niedaleko od nadmiernego zwracania uwagi na "odpowiedniość" stroju, do nadmiernego zwracania uwagi na "odpowiedniość" wyglądu w ogóle. A stąd już całkiem blisko do kwiatków w rodzaju: "człowiek bez ręki nie może być sędzią, bo to nie licuje z godnością urzędu". Niepełnosprawność to nie wybór, strój tak - odpowiecie. W porządku, to prawda. Dlatego tę uwagę o bezrękich uważam za szczyt buractwa, a z uwagami na temat strojów się po prostu nie zgadzam. Ale to wszystko nie jest takie proste. Co jeśli ktoś, załóżmy, z powodu choroby, jest łysy i WYBIERZE, że nie będzie nosił peruki? Zmuszać go? W imię czego?

Każdy może na siebie włożyć co chce, kupić sobie garnitur, kitel albo kostium płetwonurka. To naprawdę nic nie zmienia. W ogóle nie świadczy o kompetencjach, ewentualnie o znajomości i poszanowaniu dla konwencji (dopóki nie mówimy np. o lekarskiej czy laboratoryjnej odzieży ochronnej, która jest zwyczajnie potrzebna). Prawnik w trampkach nie musi być wcale gorszym prawnikiem niż prawnik w drogim garniturze. A może być nawet lepszy, jeśli jest na tyle pewny swoich umiejętności, żeby nie obawiać się negatywnych ocen jego lekkiej ekstrawagancji. Spotkałam wystarczającą ilość niekompetentnych ludzi, przestrzegających bardzo restrykcyjnych ubraniowych norm i ludzi absolutnie doskonałych w swojej dziedzinie, którzy nosili się raczej swobodnie, żeby nie mieć z tym żadnego problemu. Sugerowano mi, że "jak dorosnę, to zrozumiem". Być może jeszcze nie dość dorosłam, bo do dziś kuriozalny jest dla mnie regulamin mojego gimnazjum, który za "nieodpowiedni" strój przewidywał kary równie surowe jak za bójkę. To na pewno nie jest mój system wartości.

Jeśli kogoś mogę obrazić lub zranić postępując inaczej - włożę tę cholerną garsonkę albo obcasy, trudno, skoro ten wybór nie ma dla mnie większego znaczenia, czemu nie miałabym kogoś uszczęśliwić. Jeśli jednak kiedykolwiek będę przeprowadzała egzamin - obiecuję w ogóle nie zwracać uwagi na ubrania studentek i studentów. A jeśli ktoś będzie miał ochotę przyjść na mój pogrzeb ubrany w różowy dres - zapraszam serdecznie, chociaż zakładam, że wtedy będę miała jeszcze więcej powodów, żeby mi było najzupełniej wszystko jedno.

1 komentarz:

  1. Popieram! Ja np. już dawno stwierdziłam, że noszenie obcasów "z okazji" to zbyt wielka męka. I nie obchodzi mnie, że tak wypada. Jak wypada, to niech sobie faceci w szpilkach ganiają i potem te pęcherze przekłuwają.

    OdpowiedzUsuń