piątek, 30 stycznia 2015

Zakochana

Jestem zakochana. Obłędnie i na śmierć i życie. To była miłość od pierwszego wejrzenia, to będzie miłość na zawsze. Na razie to jeszcze takie filmowe, stereotypowe zakochanie, z którego powodu robi się mnóstwo głupot, nie myśli racjonalnie i nuci pod nosem idąc ulicą. Przez które ma się huśtawki nastroju, wpada w euforię, żeby za chwilę zatopić się we łzach. Które powoduje kompletną bezkrytyczność wobec obiektu westchnień, choćby zachowywał się nieznośnie albo obrzydliwie. Tak - jestem głupio i obłędnie zakochana w swoim dziecku!

[Tak, ten post będzie właśnie o tym. Będzie tak słodko, że zęby bolą. Uczciwie ostrzegam!]  
 
Fot. Jacek Kulesza. Wspomnienie lata, żeby nie było, że Groszek w zimie bez spodni :).
Dotarło to do mnie całkiem niedawno - kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że od prawie 11 miesięcy (a właściwie raczej prawie 20 miesięcy...) potrafię się wydurniać publicznie, przyglądać się z bardzo bliska kupom i całować zasmarkany nosek. Że powtarzam po raz tysięczny tę samą, nudzącą mnie niepomiernie czynność, żeby tylko zobaczyć błysk ząbka w uśmiechu. Że wymyślam kretyńskie rymowanki, "wyginam-śmiało-ciało", robię miny i pozwalam stawiać sobie na biuście przenośny głośniczek (ostatnie osiągnięcie Groszka, nie mam pojęcia dlaczego to robi, może podoba się jej połączenie źródła pokarmu ze źródłem bajki do słuchania), bo ją to bawi. Że nie umiem odmówić jej zabawy cienkopisami i fiszkami, chociaż mam hopla na ich punkcie i nienawidzę, jak się brudzą albo niszczą. Że właściwie, o zgrozo, bezstresowe wychowanie nadchodzi, w ogóle niewielu rzeczy potrafię jej odmówić... Że niezależnie od tego, jak bardzo niedobrze bym się czuła, reaguję na płacz, a nawet na lekką podkówkę, najwyżej w kilkadziesiąt sekund. Kompletne odurzenie. W życiu bym się o coś takiego nie podejrzewała, nawet, jak miałam lat naście i zaczynałam kochać się w moim Przyszłym, nie zachowywałam się aż tak durnowato (a przynajmniej nie tak długo...).
 
Mam ją obok siebie właściwie ciągle, na żywo, ale wcale mi to nie przeszkadza w oglądaniu zdjęć sprzed kilku miesięcy i w ustawianiu jej uśmiechu na tapecie na każdym ekranie, na który zdarza mi się spojrzeć w ciągu dnia. Mogę godzinami siedzieć i patrzeć, jak się bawi (i bałagani), je (i brudzi na potęgę), śpi (i na pewno zaraz się obudzi). Gdyby nie to, że życie się toczy i czasem jednak trzeba coś zjeść i coś sprzątnąć, obawiam się, że kompletnie bym się w tym patrzeniu zatraciła. Nie potrafię się naprawdę przejąć niczym, co nie jest z nią związane. Uważam, że jest najpiękniejszym, najmądrzejszym i najsłodszym dzieckiem na świecie i myślę, że gdyby ktoś ośmielił się temu zaprzeczyć, podjęłabym walkę godną błędnego rycerza. Równocześnie - bezustannie drżę, interpretując zachowania - zapłakała - może jej coś dolega; kichnęła - o Boże, na pewno jest chora; drapie się w uszko - na pewno ją boli (no, prawie jak: nie pisze - pewnie się gniewa; nie dzwoni przez 3 godziny - na pewno uznał mnie za idiotkę po ostatniej randce)... Wymyślam tysiące czułych zdrobnień i jeszcze nie udało mi się wymyślić dość czułego, żeby pasowało do chwili, kiedy mnie przytula i daje bardzo mokrego buziaka albo kiedy uśmiecha się i śmieje przez sen. Jeśli coś się dzieje - wpadam w panikę i potrzebuję Męża, Rodziców oraz armii przyjaciółek, żeby w ogóle zacząć myśleć racjonalnie. Każdy sygnał, że mnie potrzebuje, że jest szczęśliwa, każdy jej uśmiech, wywołuje we mnie niemal euforię. Równocześnie ciągle zadaję sobie pytanie: czemu ona mnie chce? Dlaczego ja jej odpowiadam? Przecież w ogóle nie jestem jej warta - taka zupełnie zwykła, roztrzepana, nerwowa, niecierpliwa, nieczytająca poradników... Patrzę na siebie z boku i nie wierzę - nawet kiedy to piszę, uśmiecham się z przekąsem i kręcę głową. No, wariatka. Kompletna.

Nie to, że mnie nie irytuje - a i owszem. Że nie męczy - no pewnie, że tak. Że nie czuję, jak naprawdę "pachnie" kupa - oj, jeszcze jak. Że nie boli mnie głowa od wszystkich grających zabawek włączonych na raz - boli jak diabli. Jednak patrzę na to wszystko przez poczwórnie chyba różowe okulary. Większość jej irytujących obyczajów jest przecież w gruncie rzeczy słodka, jeśli robi coś, czego nie wolno - jeszcze nie rozumie, jest maleńka, trzeba było jej nie dawać do tego okazji, a jeśli długo płacze, a ja nie znam powodu - ona przecież cierpi, a ja jestem złą matką, która nie wie, co dziecku dolega...

Jestem szczęściarą, bo poczułam tę szaleńczą miłość od razu. Ona ogromnie ułatwia życie i pomaga znosić niewygody. Właściwie już w drugim miesiącu ciąży szalałam na punkcie tych 3 milimetrów, tak genialnie się rozwijających, że można tak szybko zobaczyć bicie serduszka. Jestem przekonana, że już na zdjęciu z USG 3D, z 24 tygodnia było widać, że to najpiękniejsze Maleństwo we wszechświecie. Kiedy wreszcie dostałam ją na ręce, kiedy się przytuliła i natychmiast znalazła pierś - zupełnie odebrało mi mowę. Takie typowe, matczyne wspomnienia, z których każde jest zupełnie wyjątkowe. Nigdy nie zapomnę jednak jeszcze innych kilku sekund, już z położnictwa. Parę godzin po porodzie, kiedy adrenalina trochę opadła, obie usnęłyśmy. Maleńka ściskała mój palec. W pewnym momencie musiało mi się coś przyśnić, bo zadrżałam przez sen i się obudziłam. I ona zrobiła to samo. Dokładnie w tym samym momencie. Wtedy poczułam, że przecięcie pępowiny to nic i że teraz jesteśmy połączone i potrzebujemy siebie nawzajem dokładnie tak samo jak przez ostatnie 9 miesięcy. I że to właśnie to. Miłość.

wtorek, 27 stycznia 2015

Przytyłaś w ciąży? BŁAGAM - nie przejmuj się!

O (nie)tyciu w ciąży można się w Internecie naczytać. Sporo całkiem sensownych porad, dotyczących tego, jak nie zafundować sobie problemów zdrowotnych związanych z (nie)przytyciem i jeszcze więcej tryumfalnych/panicznych relacji matek, które (nie)przytyły. Na szczęście większość radzących wie, że w ciąży NIE WOLNO się odchudzać. Niewiele osób jednak pisze o tym, że to, że przyszła mama przybiera na wadze jest normalne, biologicznie uzasadnione, przydatne i nie powoduje automatycznie żadnych końców świata ani rozpadów związków. A może po prostu na żaden taki tekst nie trafiłam? A szkoda, bo pewnie szybciej otworzyłyby mi się oczy. Dlatego, jeśli martwisz się ciążową tuszą, bardzo serdecznie Cię proszę, jako stosunkowo "świeża" mama - po prostu przestań. Z doświadczenia - słowo daję, nie ma czym.

Nie zawsze byłam taka mądra. Ba, w ciąży zupełnie nie byłam taka mądra. Mamie, która powtarzała mi, że obiecuje, że wrócę do "normalnej" wagi, nie wierzyłam - ona wróciła, ale przecież (powtarzałam sobie) w obu ciążach miała dramatyczne sensacje żołądkowe (ja NA SZCZĘŚCIE nie miałam) i tyła tylko w granicach 10-12 kilo. Z jednej strony wiedziałam, że mój organizm daje mi sygnały, czego i ile potrzebuje i że jeśli na nie odpowiadam, czuję się dobrze i zdrowo (tak, miałam to szczęście, że chciało mi się warzyw i owoców mniej więcej tak samo jak czekolady, nie chciało mi się natomiast prawie wcale "śmieciowego" jedzenia, a od chipsów mnie wręcz odrzucało), z drugiej - automatycznie weszłam w tryb kontroli wagi. Bo przecież ciągle mnie ktoś pyta, ile przytyłam, ciągle mnie ważą, oglądają, szukają brzucha, chociaż wytrwale powtarzają: "Nic nie widać, taka szczupła jesteś, ślicznie wyglądasz..."; a inne mamy bezustannie dyskutują o tym, jak i kiedy zrzucą to, co w ciąży przybyło...


Skończyło się na tym, że do porodu jechałam o 20 kilo cięższa. Czułam się jak wieloryb i było to uczucie dramatycznie przesadzone. Będę się upierać i uprzejmie proszę wyprowadzać mnie z błędu tylko w prywatnych wiadomościach - nie wyglądałam niedobrze. Zaokrągliłam się i tyle. Dlaczego więc, skoro, jak rzadko, pozostawałam w zgodzie ze swoim organizmem i nie wpadałam w rozpacz patrząc w lusterko (i, oczywiście, nie miałam lekarskich zaleceń ani ostrzeżeń, w dziedzinie ciążowej wagi), w ogóle zastanawiałam się nad swoją tuszą? A, bo taka moda, przyszłe matki w kółko o tym, jeśli nie o mdłościach, zachciankach, wózkach i dramatycznych historiach z porodówek. Licytacja na kilogramy. Głupia moda. Dajcie spokój!

Obżeranie się jest niedobre. W ciąży, nie w ciąży - jest niedobre. Boli potem brzuch, ma się trawienne przygody - generalnie, pomysł słaby. Tylko że, taki banał powtórzę, wszystko w nadmiarze jest niedobre - równie dobrze można się pochorować od wody, jeśli się przesadzi. 
Ruch  natomiast jest dobry. Po prostu. Endorfiny i tak dalej, same plusy.
Jeśli o tym pamiętasz i jeśli z jakiegoś powodu MEDYCZNEGO nie musisz w ciąży mniej lub bardziej rygorystycznie pilnować wagi - wyluzuj, bo...

Złote rady są, jak zwykle, złote, tylko że nie zawsze łatwe do wprowadzenia w życie. Bardzo chciałam być aktywna w ciąży. Uwielbiam sport. Jeszcze w pierwszym trymestrze dokładnie poczytałam, co mi wolno. I, powiedzmy sobie prawdę, wolno niewiele. To znaczy, wolno właściwie wszystko, tylko każda z możliwości jest opatrzona stertą różnych "ale". A jak ktoś jest w pierwszej ciąży, z natury niespecjalnie lubi ryzyko a i lekarz raczej zachowawczy - każde takie "ale" to spora przeszkoda. Zostały mi spacery. Chodziłam, dopóki mogłam. Jak zaczęłam dyszeć jak parowóz, kołysać się jak kaczka i mieć zawroty głowy - odpuściłam. Nic za wszelką cenę. 
Racjonalne odżywianie to generalnie słuszna idea. Niestety, miewałam w ciąży dni szaleńczych ataków głodu i dni, kiedy mogłam najeść się jednym jabłkiem. Nie miało to nic wspólnego z racjonalnością. Pozwoliłam jednak swojemu organizmowi trochę sobą porządzić (pewnie bym się trochę ograniczyła, gdybym miała zupełnie szaleńcze zachcianki i pomysły, ale obyło się bez nich). Jadłam właściwie co chciałam, kiedy chciałam. I całkiem dobrze na tym wyszłam.

Poród jest prawie jak maraton. Z jednej strony - oczywiście trzeba się do niego przygotować kondycyjnie, dlatego warto ćwiczyć. Z drugiej - nie można się przed startem katować dietą! Rodziłam 24 godziny - 24 godziny intensywnego wysiłku, właściwie bez chwili na regenerację. Wyszłam ze szpitala o ponad 10 kilo lżejsza. Nawet nie chcę myśleć o tym, ile spaliłam kalorii. Kiedy tylko mogłam - od razu rzuciłam się na jedzenie, zjadłam nawet lodowaty szpitalny rosół.
Zaraz po wyjściu ze szpitala straciłam natomiast apetyt i przez miesiąc jadłam z rozsądku, dzięki intensywnym naciskom Mam i Męża. To był tylko taki "kaprys" organizmu, czasem dzieją się rzeczy znacznie poważniejsze. Piszę o tym, bo - chociaż życzę wszystkim czytającym (przyszłym) Mamom cudnych, błyskawicznych, bezbolesnych porodów i żadnych późniejszych komplikacji - może być różnie. Może się okazać, że odłożony "tłuszczyk" bardzo Ci się przyda jako rezerwa. Na czas porodu i na potem, bo...

Dziecko też jest jak maraton. Codziennie. Po pierwsze - być może będziesz chciała karmić piersią. Wtedy Maluch wysysa wszystko. Do 6 miesiąca życia Groszka wydawało mi się, że to mit, bo Mała wsuwała jak złoto, a waga w pewnym momencie stanęła na 63 i przez jakiś czas ni diabła nie chciało być mniej. To się zdarza - mi wystarczyło lekkie pobudzenie metabolizmu - kilka zupełnie dobrowolnych wycieczek na basen. A potem przyplątała się infekcja, schudłam 3 kilo w tydzień, wróciłam do wagi z wczesnego liceum i nagle przestało być wesoło. Gdybym nie miała ciążowych rezerw - wyglądałabym (i - przede wszystkim - czułabym się) niezdrowo. A przecież chcę dalej karmić i pewnie jeszcze schudnę, chociaż już odkrywam niektóre swoje "nagle-widoczne" kości. 
Po drugie - nie posiedzisz sobie przy Maleństwie zbyt długo - trzeba podnieść, przytulić, ponosić, pobujać, wyjść na spacer, dogonić - będziesz to robić długie miesiące, jeśli nie lata - taki darmowy, bezustanny fitnesik. Ile razy dziennie podnosisz dziesięciokilogramowy hantelek? 
To nie w ciąży, a potem zdarzy Ci się nie dojeść (bo Małe się przy obiedzie nudzi, bo to by chciało, a nie może, a tego nie możesz Ty, bo karmisz), zdołać zjeść śniadanie (albo choćby wypić kawę) dopiero w południe i musieć podzielić się czekoladą z kolejną osobą. Trzeba się na to przygotować!

To nic takiego. Naprawdę. Ja wiem, że "telewizja nas bombarduje" i w ogóle, kult ciała, płaskiego brzucha i fit-mamy. Przecież sama się na to złapałam. Ale to nic takiego. Pamiętaj zresztą, że Twoja ciążowa waga to też waga dziecka i "osprzętu" - już zaraz po porodzie będziesz sporo lżejsza (to strasznie nieuczciwe, że od wagi wpisywanej do karty ciąży nie odejmuje się wagi Malucha ;)). Jeśli nie masz prawdziwych kłopotów ze zdrowiem z powodu nadwagi, dodatkowy wałeczek czy lekki cellulit to drobiazg. Naprawdę. Możesz się ich pozbyć, jeśli zechcesz. Ale nie jest to nawet w 80% tak istotne, jak Ci się zdaje. I jak mi się zdawało. Samo zniknie. A jak nie - o rany, co z tego?!

wtorek, 20 stycznia 2015

"Jeśli nic mi w życiu nie wyjdzie, to wyjdę za mąż!" - a kto Cię wtedy zechce?!

Nie jestem gorącą orędowniczką ślubu jako takiego (tak naprawdę trudno znaleźć cokolwiek, czego byłabym gorącą orędowniczką). Wokół mam niemal same szczęśliwe małżeństwa, ale nie mam też klapek na oczach i wiem, że bywa różnie. Jestem ostatnią osobą, która powiedziałaby, że "mieszkanie bez ślubu to Sodoma, Gomora i inne zgorszenie", a "większość singielek to sfrustrowane, głupie feministki". Doskonale rozumiem, że ktoś może chcieć być w związku i nie brać ślubu - bo się obawia, bo nie potrzebuje, bo NIE. Doskonale wiem, że bycie "singlem" ma sporo plusów (a o połowie z nich pewnie nie pamiętam, bo ostatnio byłam "singlem" 9 lat temu). Ale mam wrażenie, że młodzi ludzie widzą małżeństwo takim, jakim było w słusznie minionych czasach związków aranżowanych. Oczywiście, kiedy towarzysza życia dziecku wybierali rodzice i to według kryteriów niemających nic wspólnego z zapewnianiem mu emocjonalnego bezpieczeństwa, sami prosili się o to, żeby być potem całe życie dosadnie przeklinanymi. Ale dzisiaj wybieramy sami! Ba, możemy nawet zdecydować, czy w ogóle chcemy ślub, czy nie! Spróbuję więc rozprawić się z kilkoma mitami dotyczącymi małżeństwa, bo już kilka razy od różnych zatroskanych życzliwych usłyszałam, że sobie życie zmarnowałam...

1. Jeśli MŁODZI (przed 30) ludzie biorą ślub, to albo wpadli, albo są konserwatywnym betonem
Brałam ślub w wieku lat 22. Pierwsze pytanie przy załatwianiu w kościele formalności: czy jestem w ciąży. Naprawdę, jakbym miała trochę mniej luzu, to bym się porządnie obraziła. Rozumiem, że bez ciąży to dopiero po trzydziestce? Brałam ślub w październiku, równocześnie przeprowadzając się do innego miasta i zmieniając uczelnię. Nowi znajomi, wiedząc, że w ciąży nie jestem, a ślub biorę, niemal jak jeden mąż żywili fałszywe przekonanie, że jestem spod znaku wiadomego radia 
Ciągle niestety naciska się na młodych ludzi, żeby brali ślub ze względu na dziecko. I oczywiście - konserwatywne poglądy z różnych względów sprzyjają szybszej decyzji o małżeństwie. W naszym przypadku było prościej - chcieliśmy razem zamieszkać, mieliśmy gdzie razem zamieszkać, byliśmy razem ponad 5 lat, oboje w miarę finansowo niezależni - nic nie stało na przeszkodzie. Po prostu chcieliśmy się pobrać. Tacy młodzi. Tacy nieświadomi tych kolejnych potworności, które nas czekały. Bo przecież...

2. Po ślubie on/ona zmieni się nie do poznania
Wiem, że wiele osób traktuje zawarcie małżeństwa jako rytuał przejścia. Ale, naprawdę, nie zawsze jest to przejście od księcia z bajki do przymuła rozrzucającego brudne skarpety albo od uroczej księżniczki do wrednej jędzy*. Jeśli ktoś miał pecha obudzić się po nocy poślubnej obok którejś z tych nieprzyjemnych istot, możliwości są dwie. 
Partner/ka mógł/mogła być przymułem albo jędzą na długo przed ceremonią. Tak, miłość bywa bardzo ślepa. Ludzie, którzy biorą ślub, nie znając się zbyt dobrze, sporo ryzykują (myślę zresztą, że o tym wiedzą). Ale jeśli z kimś w związku przez jakiś czas, chyba trudno nie dostrzec symptomów przymułowatości albo jędzowatości, prawda? Uważasz, że wady partnera są nieznośne i trzeba je za wszelką cenę zmienić - poczekaj z poważnymi decyzjami, bo jest całkiem prawdopodobne, że ci się to nie uda. Uważasz, że wady partnera są nieznośne, ale starasz się je akceptować - to dobry punkt wyjścia do "dogrywania się" i kompromisów.
Partner/ka mógł/mogła stać się przymułem albo jędzą po ślubie. Jeśli jednak widzimy związek pomiędzy "powiedzeniem tak" a zmianą, która zaszła w partnerze/partnerce, to może... coś w naszym związku szwankuje? W związku, a nie tylko w tej drugiej osobie? Może chcesz być stereotypową żoną i osaczasz faceta tak, że nie czuje, żeby mógł zrobić cokolwiek poza podniesieniem pilota do telewizora? Może zbyt wczuwasz się w stereotypową rolę męża i uważasz, że czasem trzeba doprowadzić swoją babę do szału?
A co ma tu do rzeczy ślub? Dokonałeś złego wyboru? Macie w związku kłopot? Druga osoba się zmienia? Bez tej chwili w kościele/w urzędzie nie doszłoby do tego? Naprawdę?

3. Po ślubie wasza relacja zmieni się nie do poznania
Wiesz, co naprawdę może zmienić waszą relację? Zamieszkanie razem. Choroba. Trudności życiowe. Dziecko. Wszystkie te rzeczy mogą zdarzyć się niezależnie od ślubu. Ślub oczywiście dla wielu ludzi zmienia dużo. Ze względów religijnych, chociażby. Dla mnie miał ogromne znaczenie. Cudownie było powiedzieć: "mężu" i usłyszeć "żono", chociaż to "tylko symbol". Ale, z perspektywy zupełnie pragmatycznej, to uroczystość, potwierdzająca coś, co już dawno miało miejsce, nawet jeśli się razem przed ślubem nie mieszkało. Jesteście dalej tymi samymi, kochającymi się ludźmi. To, że sobie coś przysięgliście, nie sprawia, że kochacie się mniej. Byłoby super, gdybyście dzięki temu pokochali się jeszcze bardziej. Jeśli ktoś wychodzi ze stereotypowego założenia, że nawet para, która jest razem długo, jakiś czas  mieszka w jednym mieszkaniu/pokoju, ma za sobą parę trudniejszych chwil, zaraz po weselu przestaje się kochać i niemal natychmiast ma siebie serdecznie dość, że namiętność nagle całkiem gaśnie, bo kto to widział, pragnąć własnej żony/własnego męża, to popełnia błąd. Chociaż może nie, skoro...

4. Małżeństwo to koniec wolności
Mam takie staroświeckie przekonanie, że jeśli jest się w jakimkolwiek "poważnym związku", to traktuje się partnera poważnie. Przez traktowanie poważnie rozumiem szczerość, wierność, przyjaźń, wsparcie, szacunek i odpowiedzialność za drugiego człowieka. Jeśli sądzisz, że zasada wierności obowiązuje tylko w małżeństwie - nie jestem pewna, czy jesteś gotowy/a na jakikolwiek "poważny związek" (no chyba, że po prostu pozwalacie sobie nawzajem na "skoki w bok", równocześnie traktując się poważnie - całkiem być może, że to możliwe). 
Mam też takie staroświeckie przekonanie, że jeśli mieszka się z kimś w jednym domu, to należy się z nim liczyć. Jeśli sądzisz, że dobry zwyczaj opowiadania się osobom, z którymi się mieszka, gdzie się wybiera i kiedy się zamierza wrócić, ogranicza Twoją wolność - może lepiej chwilowo w ogóle zamieszkaj sam. Jeśli sądzisz, że wymaganie, żebyś po sobie ogarnął/ogarnęła najbliższe otoczenie, to zamach na Twoje swobody - KONIECZNIE zamieszkaj sam. 
Jeśli natomiast z jakiegoś powodu boisz się/żywisz przypuszczenie/jesteś pewien/pewna, że moment ślubu będzie momentem, w którym skończą się Twoje wyjścia z kumplami na piwo/z koleżankami na kawę i w którym będzie trzeba pożegnać się ze swoją największą pasją - NAPRAWDĘ daj sobie z tym związkiem spokój. 
Jeśli jednak Twój związek był "poważnym związkiem", a Ty posiadasz podstawowe umiejętności z zakresu współżycia społecznego i zawierania kompromisów - małżeństwo nie będzie żadnym końcem wolności. Będziecie dalej mieć swoje pasje, swoje zainteresowania, swoich znajomych, a poszerzać sferę "wspólną" będziecie na tyle, na ile sobie na to, na drodze kompromisu, pozwolicie. Małżonek to taki współlokator, którego sobie wybierasz, na którym Ci zależy, którego kochasz i z którym uwielbiasz spędzać czas. Czy to takie straszne?

Fot. Piotr Szarejko, z archiwum domowego.

A teraz trochę o tym, czego w tym poście nie napisałam. Nie napisałam, że należy brać ślub od razu, w przypływie nagłej namiętności, z niedawno poznanym człowiekiem, który nas zauroczył. Nie napisałam, że droga małżeństwa to jedyna słuszna droga. Nie napisałam, że szczęśliwe dzieci można wychować tylko w małżeństwie. Nie napisałam, że gorszą mnie pary, mieszkające ze sobą bez ślubu i że wszyscy powinni biec przed ołtarze przed trzydziestką. Nie napisałam, że nie zdarzają się nieszczęścia i kryzysy (napisałam tylko, że zdarzają się one małżeństwom, niemałżeństwom, singlom...). 

Jednak kiedy czytam takie teksty, jak, będący swego czasu hitem internetu: "Jeśli nic mi w życiu nie wyjdzie, to wyjdę za mąż!", na początku mam ochotę złośliwie (bo czuję się nim ironicznie wywołana do tablicy) odpowiedzieć - a kto cię wtedy zechce? Bo każdy facet marzy o zdesperowanej frustratce, której nie wyszło, nie? Takie podejście raczej nie wróży udanego związku. Wiem, że to żart. Słaby. Przynajmniej dla mnie.
Ze swojego, krótkiego, doświadczenia i z, nieco dłuższych, obserwacji, wiem, że to, za co stereotypowo często wini się "ślub", najczęściej należy winić małżonków. Nie jako małżonków, tylko jako ludzi. I że małżeństwo to raczej POCZĄTEK, a nie koniec świata.

*Płeć można tu dowolnie zmienić. "Jędzowie" i "przymułki" z jakiegoś powodu są tak nazywani rzadziej, a przecież też się zdarzają.

czwartek, 8 stycznia 2015

Dlaczego nie robię postanowień noworocznych, czyli 4 wady, nad którymi i tak nie będę pracowała w 2015 roku

Źródło: http://www.flickr.com/photos/liquid-photos/14753523040/
Dlaczego nie robię postanowień noworocznych? Nawiązując do popularnej ostatnio reklamy banku/kredytu/nie pamiętam, odpowiem prosto: BO NIE LUBIĘ. Wiem, że wszystko weryfikuje życie, że jeśli chce się rozśmieszyć Boga, to należy mu opowiedzieć o swoich planach i że... mój wredny charakterek właściwie uniemożliwia mi skuteczną realizację postanowień. Bo, o ile jeśli wiem, że coś muszę, zrobię to na pewno, na czas i porządnie, nawet jeśli mam zarwać noc, o tyle pozostałe, mniej istotne rzeczy traktuję jako dodatek, który zrobić MOŻNA. Kiedy mi się zachce. Ani chwili wcześniej. Jeśli do tej pory z mojego bloga wyłaniał się (nadmiernie?) pozytywny obraz mojej skromnej osoby, to teraz przedstawię Wam swoją mroczniejszą naturę - oto 4 poważne skazy, które zdecydowanie czynią mnie NIEidealną matką, żoną i... osobą ;).

1. Konsekwencja? A co to takiego?
Sytuacja z wczoraj: miałam ciężki dzień. Naprawdę ciężki. Kiedy wreszcie podałam rodzinie obiadokolację, zebrałam ryż i mięso spod stołu (Groszek uczy się jeść łyżeczką, więc każdy posiłek rozpoczyna dokładnym wymieceniem nią z talerza całej jego zawartości), stwierdziłam, że na dzisiaj koniec, muszę popracować, dziecko usypia Mąż. Całkiem dzielnie i bez szemrania się do tego zabrali. Jednak, kiedy pojawił się kryzys, wytrzymałam jakichś 10 minut. Wiedziałam, że Małej nic nie dolega, że marudzi, że musi się przyzwyczajać, że nie zawsze usypia ją mama... 10 minut. Wzięłam ją na ręce, uśmiechnęła się do mnie, przymrużyła oczka i zrobiła minę zakochanego aniołka. Na szczęście Mąż mi przypomniał, że nie usypiamy jej już lulając... 
Generalnie - moim skromnym zdaniem konsekwencja to wartość nieco przereklamowana (tak, przekonuję się do tego bardzo usilnie, bo wiem, że mi jej brakuje, hehehe). Nie zrozumcie mnie źle - przestrzeganie postanowień, stawianie granic, realizacja obietnic (i gróźb) - to całkiem przydatna umiejętność, pod warunkiem, że nie przeradza się w ośli upór i poziom elastyczności godny betonowego ogrodzenia. Miałam, w ramach konsekwencji, słuchać marudzenia Małej przez godzinę? Nie, nie, podziękuję. Wiem, pewnie powiecie mi, że jak nie będę konsekwentna, to się nie nauczy. A ja odpowiem - jak będzie musiała, to się nauczy. Sporo sytuacji trudnych ją w życiu czeka, nie muszę jej sama stwarzać kolejnych. Kiedy byłam chora - nie podnosiłam, nie usypiałam - mogłabym się może ostatkiem sił do tego zmusić, ale raczej wolałam nie. Mała właściwie nie marudziła, jakoś umiała odnaleźć się w sytuacji, kiedy nie było innego wyjścia. Może ma to po Mamusi ;).

2. Praca nad sobą? Wolne żarty!
Jestem hedonistką. Słowo honoru. Nikt mi w to nie wierzy, no chyba, że mnie zna na wskroś. Jeśli naprawdę nie muszę, nie robię rzeczy, które nie sprawiają mi przyjemności. Uprawiam sport, bo lubię. Czytam książki, bo mnie to odpręża. Piszę, bo miewam taką potrzebę. Jem dokładnie to, na co mam ochotę i gotuję, bo lubię jeść to, na co mam ochotę. Mam to szczęście, że mogę się też uczyć, bo sprawia mi to radość i pomagać innym, bo daje mi to satysfakcję. Nie brzmi to dobrze, ale trudno - jeśli powstrzymuję się od jakichś działań albo robię coś, co wygląda na bardzo honorowe - zazwyczaj wynika to z prostego rachunku zysków i strat. Jeśli coś, co zrobiłam, miałoby mnie potem męczyć przez kilka tygodni (mam miękkie serce... albo może słabe nerwy), to już wolę to sobie odpuścić, jakkolwiek bardzo by mnie nie kusiło. Ale żeby się zmuszać do czegoś, na co nie mam najmniejszej ochoty, w imię tak nieuchwytnych wartości jak: "samodoskonalenie" czy "praca nad sobą"... Niestety, kiedyś to umiałam, dziś - już nie.

3. Nie ma sensu? Nie ma mowy!
Mam alergię na bezsensowne działania. Reaguję wściekłością na zasady pozbawione racjonalnych podstaw. Oczywiście - każdemu postanowieniu, każdemu założeniu, każdej idei można nadać całe morze różnych sensów, do wyboru do koloru. Problem w tym, że żebym była w stanie się do jakiejś idei przywiązać, muszę ten cel przyjąć jako swój. Dlatego pustym śmiechem reaguję na wszystkie zachęty typu: "zbuduj idealną sylwetkę", "schudnij 3 miesiące po porodzie", "ja mam trójkę dzieci, jaka jest twoja wymówka?". Jest mnóstwo osób, na które to działa i mnóstwo osób, które to motywuje. Ja jestem przekorna i jak widzę coś takiego, mam ochotę tupnąć nogą i powiedzieć - a udław się! Guzik mnie obchodzi idealność mojej sylwetki. Pójdę na basen, na siłownię albo na długi spacer. Ale nie po to, żeby mój, pardon, tyłek był estetyczny, bo niespecjalnie mnie interesuje, co otoczenie sądzi akurat o tej części mojego ciała, tylko dlatego, że mam na to ochotę. O. Większa motywacja mi nie potrzebna. 

4. Asertywność? Tak, tak, koniecznie...
Mogę sobie postanawiać Bóg wie co, nawet, że znajdę wreszcie czas na spokojny relaks - i tak nic z tego. Zawsze znajdzie się klient, któremu nie umiem odmówić wykonania zlecenia na wczoraj, bo tak ładnie prosi, znajomy/znajoma potrzebujący pomocy, przełożony z nowym zadaniem, członek rodziny z problemem. Pisałam już, że bardzo lubię pomagać ludziom? Lubię. A, jako że sprawia mi to przyjemność, niespecjalnie umiem z tego rezygnować. Szczególnie, że wyrzuty sumienia towarzyszące odmowom są bardzo NIEprzyjemne. Więc wpadam w popłoch, bo tu deadline goni deadline, a ktoś mnie o coś prosi albo o coś pyta, a nie odpowiedzieć przecież nie wypada, nie pomóc - nie godzi się, odmówić - tragedia. Wiem, że mam do tego prawo, że trzeba to trenować i tak dalej, i tak dalej... Ale to by oznaczało konieczność konsekwentnej pracy nad sobą, w imię nieuchwytnego celu - cóż, koło się zamyka.


Jeden z moich ukochanych Wykładowców powiedział nam kiedyś, w przypływie szczerości: "Wiecie Państwo, istnieją tacy ludzie... Zdrowo się odżywiają, unikają kobiet, używek, biegają. No cóż, może uda im się im nieco przedłużyć tę ich nędzną egzystencję. Ale po co, powiedzcie, po co?" Odżywiam się przyzwoicie, wstrzemięźliwość jeśli chodzi o kobiety jakoś mi nie dokucza, używki odstawiłam z konieczności, a biegać lubię. Ale ogólny przekaz tej wypowiedzi po prostu uwielbiam (Wykładowca to zresztą człowiek dość wiekowy, więc pewnie wiedział co mówi ;)). 
Podśmiewam się trochę, ale naprawdę nie lubię tych swoich wad. Bardzo cenię konsekwentnych, pracujących nad sobą, asertywnych ludzi. Uwielbiam patrzeć na doskonale wyrzeźbione ciała (męskie i kobiece), podziwiam osoby, którzy potrafią sobie odmawiać różnych rzeczy, mimo że raczej ich nie rozumiem. Szukam w tych skazach pozytywów, bo co zrobić, mam nadzieję, że to taki etap życia i że z niego wyrosnę. Mam jednak jedną wynikającą z nich zaletę. Luz. Tolerancję level-expert. Cudze potknięcia, niedoskonałości, niekonsekwencje i niespełnione postanowienia nie wadzą mi wcale. A już szczególnie takie, które mnie w żaden sposób nie dotykają. Nie mam misji tłumaczenia ludziom, że MUSZĄ zdrowo się odżywiać, zrzucić nadprogramowe kilogramy, zacząć więcej czytać czy wyjść na dwór, zamiast oglądać koty na youtube. Wiem, że to nie jest takie łatwe i że przyczyny, dla których tego nie robią, w ogóle nie są moją sprawą i mogą mnie naprawdę przerastać. Słaby byłby ze mnie mówca motywacyjny, bo powiedziałabym tylko - jeśli robisz dobrze rzeczy, które sprawiają ci przyjemność, rób je dalej, a będzie super!