czwartek, 8 stycznia 2015

Dlaczego nie robię postanowień noworocznych, czyli 4 wady, nad którymi i tak nie będę pracowała w 2015 roku

Źródło: http://www.flickr.com/photos/liquid-photos/14753523040/
Dlaczego nie robię postanowień noworocznych? Nawiązując do popularnej ostatnio reklamy banku/kredytu/nie pamiętam, odpowiem prosto: BO NIE LUBIĘ. Wiem, że wszystko weryfikuje życie, że jeśli chce się rozśmieszyć Boga, to należy mu opowiedzieć o swoich planach i że... mój wredny charakterek właściwie uniemożliwia mi skuteczną realizację postanowień. Bo, o ile jeśli wiem, że coś muszę, zrobię to na pewno, na czas i porządnie, nawet jeśli mam zarwać noc, o tyle pozostałe, mniej istotne rzeczy traktuję jako dodatek, który zrobić MOŻNA. Kiedy mi się zachce. Ani chwili wcześniej. Jeśli do tej pory z mojego bloga wyłaniał się (nadmiernie?) pozytywny obraz mojej skromnej osoby, to teraz przedstawię Wam swoją mroczniejszą naturę - oto 4 poważne skazy, które zdecydowanie czynią mnie NIEidealną matką, żoną i... osobą ;).

1. Konsekwencja? A co to takiego?
Sytuacja z wczoraj: miałam ciężki dzień. Naprawdę ciężki. Kiedy wreszcie podałam rodzinie obiadokolację, zebrałam ryż i mięso spod stołu (Groszek uczy się jeść łyżeczką, więc każdy posiłek rozpoczyna dokładnym wymieceniem nią z talerza całej jego zawartości), stwierdziłam, że na dzisiaj koniec, muszę popracować, dziecko usypia Mąż. Całkiem dzielnie i bez szemrania się do tego zabrali. Jednak, kiedy pojawił się kryzys, wytrzymałam jakichś 10 minut. Wiedziałam, że Małej nic nie dolega, że marudzi, że musi się przyzwyczajać, że nie zawsze usypia ją mama... 10 minut. Wzięłam ją na ręce, uśmiechnęła się do mnie, przymrużyła oczka i zrobiła minę zakochanego aniołka. Na szczęście Mąż mi przypomniał, że nie usypiamy jej już lulając... 
Generalnie - moim skromnym zdaniem konsekwencja to wartość nieco przereklamowana (tak, przekonuję się do tego bardzo usilnie, bo wiem, że mi jej brakuje, hehehe). Nie zrozumcie mnie źle - przestrzeganie postanowień, stawianie granic, realizacja obietnic (i gróźb) - to całkiem przydatna umiejętność, pod warunkiem, że nie przeradza się w ośli upór i poziom elastyczności godny betonowego ogrodzenia. Miałam, w ramach konsekwencji, słuchać marudzenia Małej przez godzinę? Nie, nie, podziękuję. Wiem, pewnie powiecie mi, że jak nie będę konsekwentna, to się nie nauczy. A ja odpowiem - jak będzie musiała, to się nauczy. Sporo sytuacji trudnych ją w życiu czeka, nie muszę jej sama stwarzać kolejnych. Kiedy byłam chora - nie podnosiłam, nie usypiałam - mogłabym się może ostatkiem sił do tego zmusić, ale raczej wolałam nie. Mała właściwie nie marudziła, jakoś umiała odnaleźć się w sytuacji, kiedy nie było innego wyjścia. Może ma to po Mamusi ;).

2. Praca nad sobą? Wolne żarty!
Jestem hedonistką. Słowo honoru. Nikt mi w to nie wierzy, no chyba, że mnie zna na wskroś. Jeśli naprawdę nie muszę, nie robię rzeczy, które nie sprawiają mi przyjemności. Uprawiam sport, bo lubię. Czytam książki, bo mnie to odpręża. Piszę, bo miewam taką potrzebę. Jem dokładnie to, na co mam ochotę i gotuję, bo lubię jeść to, na co mam ochotę. Mam to szczęście, że mogę się też uczyć, bo sprawia mi to radość i pomagać innym, bo daje mi to satysfakcję. Nie brzmi to dobrze, ale trudno - jeśli powstrzymuję się od jakichś działań albo robię coś, co wygląda na bardzo honorowe - zazwyczaj wynika to z prostego rachunku zysków i strat. Jeśli coś, co zrobiłam, miałoby mnie potem męczyć przez kilka tygodni (mam miękkie serce... albo może słabe nerwy), to już wolę to sobie odpuścić, jakkolwiek bardzo by mnie nie kusiło. Ale żeby się zmuszać do czegoś, na co nie mam najmniejszej ochoty, w imię tak nieuchwytnych wartości jak: "samodoskonalenie" czy "praca nad sobą"... Niestety, kiedyś to umiałam, dziś - już nie.

3. Nie ma sensu? Nie ma mowy!
Mam alergię na bezsensowne działania. Reaguję wściekłością na zasady pozbawione racjonalnych podstaw. Oczywiście - każdemu postanowieniu, każdemu założeniu, każdej idei można nadać całe morze różnych sensów, do wyboru do koloru. Problem w tym, że żebym była w stanie się do jakiejś idei przywiązać, muszę ten cel przyjąć jako swój. Dlatego pustym śmiechem reaguję na wszystkie zachęty typu: "zbuduj idealną sylwetkę", "schudnij 3 miesiące po porodzie", "ja mam trójkę dzieci, jaka jest twoja wymówka?". Jest mnóstwo osób, na które to działa i mnóstwo osób, które to motywuje. Ja jestem przekorna i jak widzę coś takiego, mam ochotę tupnąć nogą i powiedzieć - a udław się! Guzik mnie obchodzi idealność mojej sylwetki. Pójdę na basen, na siłownię albo na długi spacer. Ale nie po to, żeby mój, pardon, tyłek był estetyczny, bo niespecjalnie mnie interesuje, co otoczenie sądzi akurat o tej części mojego ciała, tylko dlatego, że mam na to ochotę. O. Większa motywacja mi nie potrzebna. 

4. Asertywność? Tak, tak, koniecznie...
Mogę sobie postanawiać Bóg wie co, nawet, że znajdę wreszcie czas na spokojny relaks - i tak nic z tego. Zawsze znajdzie się klient, któremu nie umiem odmówić wykonania zlecenia na wczoraj, bo tak ładnie prosi, znajomy/znajoma potrzebujący pomocy, przełożony z nowym zadaniem, członek rodziny z problemem. Pisałam już, że bardzo lubię pomagać ludziom? Lubię. A, jako że sprawia mi to przyjemność, niespecjalnie umiem z tego rezygnować. Szczególnie, że wyrzuty sumienia towarzyszące odmowom są bardzo NIEprzyjemne. Więc wpadam w popłoch, bo tu deadline goni deadline, a ktoś mnie o coś prosi albo o coś pyta, a nie odpowiedzieć przecież nie wypada, nie pomóc - nie godzi się, odmówić - tragedia. Wiem, że mam do tego prawo, że trzeba to trenować i tak dalej, i tak dalej... Ale to by oznaczało konieczność konsekwentnej pracy nad sobą, w imię nieuchwytnego celu - cóż, koło się zamyka.


Jeden z moich ukochanych Wykładowców powiedział nam kiedyś, w przypływie szczerości: "Wiecie Państwo, istnieją tacy ludzie... Zdrowo się odżywiają, unikają kobiet, używek, biegają. No cóż, może uda im się im nieco przedłużyć tę ich nędzną egzystencję. Ale po co, powiedzcie, po co?" Odżywiam się przyzwoicie, wstrzemięźliwość jeśli chodzi o kobiety jakoś mi nie dokucza, używki odstawiłam z konieczności, a biegać lubię. Ale ogólny przekaz tej wypowiedzi po prostu uwielbiam (Wykładowca to zresztą człowiek dość wiekowy, więc pewnie wiedział co mówi ;)). 
Podśmiewam się trochę, ale naprawdę nie lubię tych swoich wad. Bardzo cenię konsekwentnych, pracujących nad sobą, asertywnych ludzi. Uwielbiam patrzeć na doskonale wyrzeźbione ciała (męskie i kobiece), podziwiam osoby, którzy potrafią sobie odmawiać różnych rzeczy, mimo że raczej ich nie rozumiem. Szukam w tych skazach pozytywów, bo co zrobić, mam nadzieję, że to taki etap życia i że z niego wyrosnę. Mam jednak jedną wynikającą z nich zaletę. Luz. Tolerancję level-expert. Cudze potknięcia, niedoskonałości, niekonsekwencje i niespełnione postanowienia nie wadzą mi wcale. A już szczególnie takie, które mnie w żaden sposób nie dotykają. Nie mam misji tłumaczenia ludziom, że MUSZĄ zdrowo się odżywiać, zrzucić nadprogramowe kilogramy, zacząć więcej czytać czy wyjść na dwór, zamiast oglądać koty na youtube. Wiem, że to nie jest takie łatwe i że przyczyny, dla których tego nie robią, w ogóle nie są moją sprawą i mogą mnie naprawdę przerastać. Słaby byłby ze mnie mówca motywacyjny, bo powiedziałabym tylko - jeśli robisz dobrze rzeczy, które sprawiają ci przyjemność, rób je dalej, a będzie super!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz