wtorek, 20 stycznia 2015

"Jeśli nic mi w życiu nie wyjdzie, to wyjdę za mąż!" - a kto Cię wtedy zechce?!

Nie jestem gorącą orędowniczką ślubu jako takiego (tak naprawdę trudno znaleźć cokolwiek, czego byłabym gorącą orędowniczką). Wokół mam niemal same szczęśliwe małżeństwa, ale nie mam też klapek na oczach i wiem, że bywa różnie. Jestem ostatnią osobą, która powiedziałaby, że "mieszkanie bez ślubu to Sodoma, Gomora i inne zgorszenie", a "większość singielek to sfrustrowane, głupie feministki". Doskonale rozumiem, że ktoś może chcieć być w związku i nie brać ślubu - bo się obawia, bo nie potrzebuje, bo NIE. Doskonale wiem, że bycie "singlem" ma sporo plusów (a o połowie z nich pewnie nie pamiętam, bo ostatnio byłam "singlem" 9 lat temu). Ale mam wrażenie, że młodzi ludzie widzą małżeństwo takim, jakim było w słusznie minionych czasach związków aranżowanych. Oczywiście, kiedy towarzysza życia dziecku wybierali rodzice i to według kryteriów niemających nic wspólnego z zapewnianiem mu emocjonalnego bezpieczeństwa, sami prosili się o to, żeby być potem całe życie dosadnie przeklinanymi. Ale dzisiaj wybieramy sami! Ba, możemy nawet zdecydować, czy w ogóle chcemy ślub, czy nie! Spróbuję więc rozprawić się z kilkoma mitami dotyczącymi małżeństwa, bo już kilka razy od różnych zatroskanych życzliwych usłyszałam, że sobie życie zmarnowałam...

1. Jeśli MŁODZI (przed 30) ludzie biorą ślub, to albo wpadli, albo są konserwatywnym betonem
Brałam ślub w wieku lat 22. Pierwsze pytanie przy załatwianiu w kościele formalności: czy jestem w ciąży. Naprawdę, jakbym miała trochę mniej luzu, to bym się porządnie obraziła. Rozumiem, że bez ciąży to dopiero po trzydziestce? Brałam ślub w październiku, równocześnie przeprowadzając się do innego miasta i zmieniając uczelnię. Nowi znajomi, wiedząc, że w ciąży nie jestem, a ślub biorę, niemal jak jeden mąż żywili fałszywe przekonanie, że jestem spod znaku wiadomego radia 
Ciągle niestety naciska się na młodych ludzi, żeby brali ślub ze względu na dziecko. I oczywiście - konserwatywne poglądy z różnych względów sprzyjają szybszej decyzji o małżeństwie. W naszym przypadku było prościej - chcieliśmy razem zamieszkać, mieliśmy gdzie razem zamieszkać, byliśmy razem ponad 5 lat, oboje w miarę finansowo niezależni - nic nie stało na przeszkodzie. Po prostu chcieliśmy się pobrać. Tacy młodzi. Tacy nieświadomi tych kolejnych potworności, które nas czekały. Bo przecież...

2. Po ślubie on/ona zmieni się nie do poznania
Wiem, że wiele osób traktuje zawarcie małżeństwa jako rytuał przejścia. Ale, naprawdę, nie zawsze jest to przejście od księcia z bajki do przymuła rozrzucającego brudne skarpety albo od uroczej księżniczki do wrednej jędzy*. Jeśli ktoś miał pecha obudzić się po nocy poślubnej obok którejś z tych nieprzyjemnych istot, możliwości są dwie. 
Partner/ka mógł/mogła być przymułem albo jędzą na długo przed ceremonią. Tak, miłość bywa bardzo ślepa. Ludzie, którzy biorą ślub, nie znając się zbyt dobrze, sporo ryzykują (myślę zresztą, że o tym wiedzą). Ale jeśli z kimś w związku przez jakiś czas, chyba trudno nie dostrzec symptomów przymułowatości albo jędzowatości, prawda? Uważasz, że wady partnera są nieznośne i trzeba je za wszelką cenę zmienić - poczekaj z poważnymi decyzjami, bo jest całkiem prawdopodobne, że ci się to nie uda. Uważasz, że wady partnera są nieznośne, ale starasz się je akceptować - to dobry punkt wyjścia do "dogrywania się" i kompromisów.
Partner/ka mógł/mogła stać się przymułem albo jędzą po ślubie. Jeśli jednak widzimy związek pomiędzy "powiedzeniem tak" a zmianą, która zaszła w partnerze/partnerce, to może... coś w naszym związku szwankuje? W związku, a nie tylko w tej drugiej osobie? Może chcesz być stereotypową żoną i osaczasz faceta tak, że nie czuje, żeby mógł zrobić cokolwiek poza podniesieniem pilota do telewizora? Może zbyt wczuwasz się w stereotypową rolę męża i uważasz, że czasem trzeba doprowadzić swoją babę do szału?
A co ma tu do rzeczy ślub? Dokonałeś złego wyboru? Macie w związku kłopot? Druga osoba się zmienia? Bez tej chwili w kościele/w urzędzie nie doszłoby do tego? Naprawdę?

3. Po ślubie wasza relacja zmieni się nie do poznania
Wiesz, co naprawdę może zmienić waszą relację? Zamieszkanie razem. Choroba. Trudności życiowe. Dziecko. Wszystkie te rzeczy mogą zdarzyć się niezależnie od ślubu. Ślub oczywiście dla wielu ludzi zmienia dużo. Ze względów religijnych, chociażby. Dla mnie miał ogromne znaczenie. Cudownie było powiedzieć: "mężu" i usłyszeć "żono", chociaż to "tylko symbol". Ale, z perspektywy zupełnie pragmatycznej, to uroczystość, potwierdzająca coś, co już dawno miało miejsce, nawet jeśli się razem przed ślubem nie mieszkało. Jesteście dalej tymi samymi, kochającymi się ludźmi. To, że sobie coś przysięgliście, nie sprawia, że kochacie się mniej. Byłoby super, gdybyście dzięki temu pokochali się jeszcze bardziej. Jeśli ktoś wychodzi ze stereotypowego założenia, że nawet para, która jest razem długo, jakiś czas  mieszka w jednym mieszkaniu/pokoju, ma za sobą parę trudniejszych chwil, zaraz po weselu przestaje się kochać i niemal natychmiast ma siebie serdecznie dość, że namiętność nagle całkiem gaśnie, bo kto to widział, pragnąć własnej żony/własnego męża, to popełnia błąd. Chociaż może nie, skoro...

4. Małżeństwo to koniec wolności
Mam takie staroświeckie przekonanie, że jeśli jest się w jakimkolwiek "poważnym związku", to traktuje się partnera poważnie. Przez traktowanie poważnie rozumiem szczerość, wierność, przyjaźń, wsparcie, szacunek i odpowiedzialność za drugiego człowieka. Jeśli sądzisz, że zasada wierności obowiązuje tylko w małżeństwie - nie jestem pewna, czy jesteś gotowy/a na jakikolwiek "poważny związek" (no chyba, że po prostu pozwalacie sobie nawzajem na "skoki w bok", równocześnie traktując się poważnie - całkiem być może, że to możliwe). 
Mam też takie staroświeckie przekonanie, że jeśli mieszka się z kimś w jednym domu, to należy się z nim liczyć. Jeśli sądzisz, że dobry zwyczaj opowiadania się osobom, z którymi się mieszka, gdzie się wybiera i kiedy się zamierza wrócić, ogranicza Twoją wolność - może lepiej chwilowo w ogóle zamieszkaj sam. Jeśli sądzisz, że wymaganie, żebyś po sobie ogarnął/ogarnęła najbliższe otoczenie, to zamach na Twoje swobody - KONIECZNIE zamieszkaj sam. 
Jeśli natomiast z jakiegoś powodu boisz się/żywisz przypuszczenie/jesteś pewien/pewna, że moment ślubu będzie momentem, w którym skończą się Twoje wyjścia z kumplami na piwo/z koleżankami na kawę i w którym będzie trzeba pożegnać się ze swoją największą pasją - NAPRAWDĘ daj sobie z tym związkiem spokój. 
Jeśli jednak Twój związek był "poważnym związkiem", a Ty posiadasz podstawowe umiejętności z zakresu współżycia społecznego i zawierania kompromisów - małżeństwo nie będzie żadnym końcem wolności. Będziecie dalej mieć swoje pasje, swoje zainteresowania, swoich znajomych, a poszerzać sferę "wspólną" będziecie na tyle, na ile sobie na to, na drodze kompromisu, pozwolicie. Małżonek to taki współlokator, którego sobie wybierasz, na którym Ci zależy, którego kochasz i z którym uwielbiasz spędzać czas. Czy to takie straszne?

Fot. Piotr Szarejko, z archiwum domowego.

A teraz trochę o tym, czego w tym poście nie napisałam. Nie napisałam, że należy brać ślub od razu, w przypływie nagłej namiętności, z niedawno poznanym człowiekiem, który nas zauroczył. Nie napisałam, że droga małżeństwa to jedyna słuszna droga. Nie napisałam, że szczęśliwe dzieci można wychować tylko w małżeństwie. Nie napisałam, że gorszą mnie pary, mieszkające ze sobą bez ślubu i że wszyscy powinni biec przed ołtarze przed trzydziestką. Nie napisałam, że nie zdarzają się nieszczęścia i kryzysy (napisałam tylko, że zdarzają się one małżeństwom, niemałżeństwom, singlom...). 

Jednak kiedy czytam takie teksty, jak, będący swego czasu hitem internetu: "Jeśli nic mi w życiu nie wyjdzie, to wyjdę za mąż!", na początku mam ochotę złośliwie (bo czuję się nim ironicznie wywołana do tablicy) odpowiedzieć - a kto cię wtedy zechce? Bo każdy facet marzy o zdesperowanej frustratce, której nie wyszło, nie? Takie podejście raczej nie wróży udanego związku. Wiem, że to żart. Słaby. Przynajmniej dla mnie.
Ze swojego, krótkiego, doświadczenia i z, nieco dłuższych, obserwacji, wiem, że to, za co stereotypowo często wini się "ślub", najczęściej należy winić małżonków. Nie jako małżonków, tylko jako ludzi. I że małżeństwo to raczej POCZĄTEK, a nie koniec świata.

*Płeć można tu dowolnie zmienić. "Jędzowie" i "przymułki" z jakiegoś powodu są tak nazywani rzadziej, a przecież też się zdarzają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz