piątek, 30 stycznia 2015

Zakochana

Jestem zakochana. Obłędnie i na śmierć i życie. To była miłość od pierwszego wejrzenia, to będzie miłość na zawsze. Na razie to jeszcze takie filmowe, stereotypowe zakochanie, z którego powodu robi się mnóstwo głupot, nie myśli racjonalnie i nuci pod nosem idąc ulicą. Przez które ma się huśtawki nastroju, wpada w euforię, żeby za chwilę zatopić się we łzach. Które powoduje kompletną bezkrytyczność wobec obiektu westchnień, choćby zachowywał się nieznośnie albo obrzydliwie. Tak - jestem głupio i obłędnie zakochana w swoim dziecku!

[Tak, ten post będzie właśnie o tym. Będzie tak słodko, że zęby bolą. Uczciwie ostrzegam!]  
 
Fot. Jacek Kulesza. Wspomnienie lata, żeby nie było, że Groszek w zimie bez spodni :).
Dotarło to do mnie całkiem niedawno - kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że od prawie 11 miesięcy (a właściwie raczej prawie 20 miesięcy...) potrafię się wydurniać publicznie, przyglądać się z bardzo bliska kupom i całować zasmarkany nosek. Że powtarzam po raz tysięczny tę samą, nudzącą mnie niepomiernie czynność, żeby tylko zobaczyć błysk ząbka w uśmiechu. Że wymyślam kretyńskie rymowanki, "wyginam-śmiało-ciało", robię miny i pozwalam stawiać sobie na biuście przenośny głośniczek (ostatnie osiągnięcie Groszka, nie mam pojęcia dlaczego to robi, może podoba się jej połączenie źródła pokarmu ze źródłem bajki do słuchania), bo ją to bawi. Że nie umiem odmówić jej zabawy cienkopisami i fiszkami, chociaż mam hopla na ich punkcie i nienawidzę, jak się brudzą albo niszczą. Że właściwie, o zgrozo, bezstresowe wychowanie nadchodzi, w ogóle niewielu rzeczy potrafię jej odmówić... Że niezależnie od tego, jak bardzo niedobrze bym się czuła, reaguję na płacz, a nawet na lekką podkówkę, najwyżej w kilkadziesiąt sekund. Kompletne odurzenie. W życiu bym się o coś takiego nie podejrzewała, nawet, jak miałam lat naście i zaczynałam kochać się w moim Przyszłym, nie zachowywałam się aż tak durnowato (a przynajmniej nie tak długo...).
 
Mam ją obok siebie właściwie ciągle, na żywo, ale wcale mi to nie przeszkadza w oglądaniu zdjęć sprzed kilku miesięcy i w ustawianiu jej uśmiechu na tapecie na każdym ekranie, na który zdarza mi się spojrzeć w ciągu dnia. Mogę godzinami siedzieć i patrzeć, jak się bawi (i bałagani), je (i brudzi na potęgę), śpi (i na pewno zaraz się obudzi). Gdyby nie to, że życie się toczy i czasem jednak trzeba coś zjeść i coś sprzątnąć, obawiam się, że kompletnie bym się w tym patrzeniu zatraciła. Nie potrafię się naprawdę przejąć niczym, co nie jest z nią związane. Uważam, że jest najpiękniejszym, najmądrzejszym i najsłodszym dzieckiem na świecie i myślę, że gdyby ktoś ośmielił się temu zaprzeczyć, podjęłabym walkę godną błędnego rycerza. Równocześnie - bezustannie drżę, interpretując zachowania - zapłakała - może jej coś dolega; kichnęła - o Boże, na pewno jest chora; drapie się w uszko - na pewno ją boli (no, prawie jak: nie pisze - pewnie się gniewa; nie dzwoni przez 3 godziny - na pewno uznał mnie za idiotkę po ostatniej randce)... Wymyślam tysiące czułych zdrobnień i jeszcze nie udało mi się wymyślić dość czułego, żeby pasowało do chwili, kiedy mnie przytula i daje bardzo mokrego buziaka albo kiedy uśmiecha się i śmieje przez sen. Jeśli coś się dzieje - wpadam w panikę i potrzebuję Męża, Rodziców oraz armii przyjaciółek, żeby w ogóle zacząć myśleć racjonalnie. Każdy sygnał, że mnie potrzebuje, że jest szczęśliwa, każdy jej uśmiech, wywołuje we mnie niemal euforię. Równocześnie ciągle zadaję sobie pytanie: czemu ona mnie chce? Dlaczego ja jej odpowiadam? Przecież w ogóle nie jestem jej warta - taka zupełnie zwykła, roztrzepana, nerwowa, niecierpliwa, nieczytająca poradników... Patrzę na siebie z boku i nie wierzę - nawet kiedy to piszę, uśmiecham się z przekąsem i kręcę głową. No, wariatka. Kompletna.

Nie to, że mnie nie irytuje - a i owszem. Że nie męczy - no pewnie, że tak. Że nie czuję, jak naprawdę "pachnie" kupa - oj, jeszcze jak. Że nie boli mnie głowa od wszystkich grających zabawek włączonych na raz - boli jak diabli. Jednak patrzę na to wszystko przez poczwórnie chyba różowe okulary. Większość jej irytujących obyczajów jest przecież w gruncie rzeczy słodka, jeśli robi coś, czego nie wolno - jeszcze nie rozumie, jest maleńka, trzeba było jej nie dawać do tego okazji, a jeśli długo płacze, a ja nie znam powodu - ona przecież cierpi, a ja jestem złą matką, która nie wie, co dziecku dolega...

Jestem szczęściarą, bo poczułam tę szaleńczą miłość od razu. Ona ogromnie ułatwia życie i pomaga znosić niewygody. Właściwie już w drugim miesiącu ciąży szalałam na punkcie tych 3 milimetrów, tak genialnie się rozwijających, że można tak szybko zobaczyć bicie serduszka. Jestem przekonana, że już na zdjęciu z USG 3D, z 24 tygodnia było widać, że to najpiękniejsze Maleństwo we wszechświecie. Kiedy wreszcie dostałam ją na ręce, kiedy się przytuliła i natychmiast znalazła pierś - zupełnie odebrało mi mowę. Takie typowe, matczyne wspomnienia, z których każde jest zupełnie wyjątkowe. Nigdy nie zapomnę jednak jeszcze innych kilku sekund, już z położnictwa. Parę godzin po porodzie, kiedy adrenalina trochę opadła, obie usnęłyśmy. Maleńka ściskała mój palec. W pewnym momencie musiało mi się coś przyśnić, bo zadrżałam przez sen i się obudziłam. I ona zrobiła to samo. Dokładnie w tym samym momencie. Wtedy poczułam, że przecięcie pępowiny to nic i że teraz jesteśmy połączone i potrzebujemy siebie nawzajem dokładnie tak samo jak przez ostatnie 9 miesięcy. I że to właśnie to. Miłość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz