sobota, 16 sierpnia 2014

Kto ma moją głowę (na kolonii) i dlaczego nie ja?

[Długo nas nie było (a miało nie być jeszcze dłużej), ponieważ spędzamy wakacje w pewnym przepięknym miejscu, z którego relacja już niedługo, bo, niestety, nasze wiejskie wojaże się kończą. Jednak piszę, bo temat jakoś wpadł, na czasie jest, a za kilka dni pewnie zapał polemiczny mnie opuści.]

Nie jestem (jeszcze) rodzicem nastolatka. Tak się jednak składa, że mam w otoczeniu i nastolatki, i rodziców nastolatków. Mam też w otoczeniu nauczycieli i sama się na nauczycielkę kształcę. Raz na jakiś czas mam więc pewne pomysły na to, jak powinno się z nastolatkami i starszymi dziećmi postępować. Do weryfikacji tych pomysłów mam niewiele okazji - ale z pewnością takowe się nadarzą i to szybciej, niż mi się wydaje. Z ciekawością zajrzę wtedy do wpisów, dotyczących moich przekonań co do postępowania z młodzieżą. Dzisiaj - o komórkach, koloniach i zasadach.

Czas jest wakacyjno-obozowy. Ostatnio kilka razy już w moim otoczeniu toczyły się dyskusje o posiadaniu/nieposiadaniu/używaniu/nieużywaniu telefonów komórkowych przez kolonistów. Zdanie mam, jak na dorosłego, pewnie dość nietypowe, więc postanowiłam wypowiedzieć się. O.
Po pierwsze - mam wrażenie, że zakaz posiadania/używania telefonów na obozie, to przede wszystkim wyraz obaw wychowawców. Jakich? Że dzieciaki nie podniosą głowy znad komórki przez cały wyjazd. Że będą wydzwaniały do rodziców kilkanaście razy dziennie i, w związku z tym, wpadały w histerię. Że rodzice będą do nich wydzwaniali kilkanaście razy dziennie i, w związku z tym, wpadali w histerię. Że drogi sprzęt obozowicze zniszczą, zgubią lub popsują. Ja te obawy rozumiem. Ale obnażają one nieco dziur w pedagogicznej koncepcji wyjazdu.

Jeśli nie jesteśmy w stanie sprawić, żeby dzieciak, chociaż na jakiś czas, zapomniał o komórce, spędzając dwa tygodnie w atrakcyjnym miejscu, w gronie rówieśników, to z nami, jako wychowawcami, musi być coś nie tak. Nie, nie z dziećmi, które są "zepsute, uzależnione od technologii i już zapomniały, o tym, że można bawić się inaczej...". Jeśli brakuje nam pomysłów i autorytetu, żeby ten problem rozwiązać nieprzemocowo, to chyba trzeba sprawę naprawdę przemyśleć. Nie wyobrażam sobie, żeby nastolatek, pochłonięty meczem piłkarskim/grą w podchody/kąpielą w morzu/inną rzeczą, która go naprawdę zainteresuje, siedział przyklejony do komórki. Może sobie ewentualnie chcieć przy okazji cyknąć zdjęcie na fejsa, ale czy to taki problem? Jeśli coś jest zakazane - jest pożądane i pamiętane. Jak dzieciaki się poobrażają, bo nie są traktowane jak ludzie z głową, to nie osiągniemy niczego. A jeśli uda nam się jakoś przyciągnąć ich uwagę do aktywności niewirtualnych (to naprawdę nie takie trudne!) - to po prostu dadzą sobie z telefonem spokój! 

Z czasów własnych wyjazdów pamiętam, jak wyglądała sprawa dzwonienia do domu. Pamiętam mistyczną figurę karty telefonicznej na impulsy. Pamiętam drżenie serca, że jeśli impulsy wydzwonię, to trzeba będzie kupić nową, a, że to dla kolonisty wydatek, skończy się na rezygnacji z lodów, a może nawet z coli. Pamiętam wyznaczoną na rozmowy godzinę, pamiętam kolejki do automatu i pamiętam, że zwykle ktoś płakał, bo przerwało/rozłączyło/rodziców nie było. Miało to, przyznaję, plusy i minusy. Uczyliśmy się radzić sobie sami, bo zadzwonić dało się jednak ograniczoną ilość razy i na pewno nie wtedy, kiedy w środku nocy robiło się tęskno. Ale cóż - były momenty, kiedy krótka rozmowa z rodzicem rozwiązałaby całkiem przyziemny problem, z którym - z braku laku - szło się w końcu do wychowawcy, który miał na głowie przyziemne problemy co najmniej tuzina dzieciaków. Rozumiem wyznaczenie godzin do kontaktów z dziećmi, żeby nie było nerwów pt. "nie odebrałam, a mama coś chciała", "miałam chwilę, to próbowałam się dodzwonić do rodziców w południe, a jakoś tak się złożyło, że byli w pracy". Ale i o dziecięcych tęsknotach zapomina się na kolonii, jeśli jest się zaopiekowanym i ma się zorganizowany czas (a mówi to wyrośnięty wrażliwiec i histeryk). A jeśli ktoś wyobraża sobie, że zmora kolonijnych wychowawców - "rodzic wydzwaniający" - zostanie zakazem korzystania z telefonów komórkowych zneutralizowany - to naprawdę poważnie się myli. Nie będzie mógł dodzwonić się do dziecka - będzie dzwonił do wychowawcy. A jeśli spotka się u niego z brakiem należytej, jego zdaniem, uwagi - zadzwoni wyżej i bezsensowny kłopot gotowy.

Paradoksalnie - najbardziej przekonuje mnie argument czysto materialny. Młody człowiek, szczególnie pochłonięty zabawą, ze sporym prawdopodobieństwem nie upilnuje wszystkich wartościowych rzeczy. Nie warto narażać ani dziecka na stres, ani rzeczy na zniszczenie. Ale z drugiej strony - w tej sprawie decydować powinni tylko rodzice i dzieci (oczywiście pod warunkiem, że nie zaczną nagle wymagać od wychowawców pilnowania komórek, PSP czy innych skarbów) - straty materialne są zresztą chyba wpisane w kolonijne życie, a jakąś wartościową rzecz najczęściej i tak z jakiegoś powodu zabrać trzeba...

Pół biedy, jeśli zakaz lub ograniczenia są jasne już przed wyjazdem. Rodzice, wychowawcy i DZIECI decydują wtedy, że są gotowi na przyjęcie konkretnych warunków. Tak, wyobrażam sobie, że moje dziecko odmówi wyjazdu na obóz, na którym obowiązuje zakaz korzystania z telefonu komórkowego. Dzisiaj wydaje mi się, że spróbuję namówić je do rozwinięcia tematu, ale uszanuję decyzję. Jeśli uważam, że moje dziecko ma na tyle rozumu, że może jechać na obóz (czytaj - że ma dość głowy, żeby być w stanie dokonywać przez dwa tygodnie samoobsługi i nie stworzyć przy tym zagrożenia dla siebie i innych), to uważam, że ma też dość głowy, żeby wiedzieć, jak chce wypoczywać. A jeśli będzie siedziało przyklejone do komórki godzinami - będę wiedzieć, że JA gdzieś popełniłam błąd. 

Taką zasadę można zresztą zaprezentować jako zakaz (wtedy pewnie zrodzi bunt i to nie tylko wśród dzieci) albo jako atrakcję. Szkoła przetrwania? Zabawa w Indian? Konkurs z nagrodami - kto najdłużej wytrzyma bez komórki? Jeśli dziecko zrozumie i przyjmie powód, dla którego w musi rozstać się z telefonem - prawdopodobnie czegoś się nauczy. Jeśli to będzie zwyczajna represja, postrzegana jako nieuzasadniona - użyje całej swojej, najczęściej naprawdę niemałej - wyobraźni, żeby ten zakaz "przeskoczyć".

Jeśli jednak zakaz pojawia się "w trakcie" i nie jest zapowiadaną, mającą sens karą (np. za używanie telefonów w trakcie zorganizowanych zajęć, na których było jasne, że robić tego nie wolno) - rozumiem i protestujące dzieci, i protestujących rodziców. Widzę w tym wyraz bezradności pedagogicznej - nie umiem sobie poradzić z tym, że macie atrakcyjny dla was sposób spędzania czasu albo z tym, że potrzebujecie non stop kontaktu z domem - więc walę na oślep. Komórka to nie alkohol, papierosy czy środki odurzające. Bywa uciążliwa i kłopotliwa, ale, jak każdy wynalazek - nie ze swojej istoty, tylko z powodu błędów w użytkowaniu. Z doświadczenia osoby, której zdarzało się pracować z dziećmi - są sytuacje, w których możliwość natychmiastowego kontaktu z rodzicami (czy z kimś innym, np. w razie zabłądzenia) to prawdziwe błogosławieństwo. Czasem warte nawet paru zmarnowanych na fejsie godzin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz