środa, 25 czerwca 2014

O tym, kiedy jest dobry czas na dzieci i dlaczego tylko Ty to wiesz

Nie znoszę. Nie znoszę karcących spojrzeń i znaczących chrząknięć. Kiwania i kręcenia głową. Nie znoszę żarliwych nawoływań i gorączkowych, podnieconych pytań. Tylu ludziom się wydaje, że doskonale wiedzą, kiedy jest czas na cudze dzieci, że mogliby chyba zakładać jakieś specjalistyczne poradnie. Może nawet znaleźliby się jacyś zdesperowani chętni na wizyty...

Mam szczęście. Zaszłam w ciążę wtedy, kiedy chciałam, a moje chcenie szczęśliwie zbiegło się z tak zwanym "społecznym oczekiwaniem". Młodo, ale nie ZBYT młodo. Dwa lata po ślubie. Nikt się nie zdążył ani zgorszyć, ani zniecierpliwić. Zresztą nasi Rodzice i bliscy zawsze byli w tej sprawie uprzedzająco delikatni. Ale wystarczył mały niuans - to, że kończąc jedne studia zabrałam się za drugie, a specjalnie dojrzale nie wyglądam - żeby zauważyć, jak to "społeczne oczekiwanie" wygląda. 

Bo będąc w ciąży na drugim roku anglistyki po prostu aż się prosisz o łatkę nieodpowiedzialnej idiotki. Ludzie, którzy wiedzą, że masz te cztery lata więcej, cieszą się z tobą i ci kibicują. Ci, którzy nie wiedzą, naprawdę, kręcą głowami z politowaniem. Nie wie, do czego służą gumki? Wpadła i zmarnowała sobie życie. Mogła się bawić, od biedy - nawet uczyć, ale teraz, to wszystko przepadło... Te głupie cztery lata to aż taka różnica?
Wiem, że niewiele dwudziestolatek jest obecnie w sytuacji pozwalającej na założenie rodziny. Ale ta nasza narodowa skłonność do kontroli cudzych sypialni straszliwie mi działa na nerwy. Zamiast gratulacji, mając 24 lata i skończone studia, nierzadko słyszałam: "nie dacie sobie rady finansowo" (rzeczywiście, będziemy głodowali, w dodatku przyszło nam to do głowy dopiero po fakcie), "będziesz musiała zrezygnować z doktoratu" (w końcu od zawsze wiadomo, że ciąża i macierzyństwo odbierają do reszty władze intelektualne i przez najbliższe trzy lata nie napiszę sensownego zdania), "nie woleliście poczekać?" (pewnie, że woleliśmy, trochę luźniejszy grafik planuję mieć po sześćdziesiątce). Na szczęście - nie w najbliższym otoczeniu. Nie w najbliższej rodzinie (oboje mamy młodych rodziców), nie na uczelni, na której robię doktorat (same Mamy)... Dziadek męża, sentencjonalnie ogłosił tylko, że miał starego profesora, który twierdził, że jeśli chce się robić naukę, nie można myśleć o dzieciach. Ale kiedy usłyszał moją zgryźliwą uwagę, że to standardowa wymówka leniwych facetów, którym nie chce się pomagać w domu, dał spokój.

Próbuję sobie wyobrazić, co czują NAPRAWDĘ bardzo młode Mamy. Takie, które może ciąży nie planowały, ale kochają swoje dziecko i chcą je urodzić i wychować. A, w momencie, kiedy same są zdezorientowane, otrzymują serię głupich pytań, okraszonych pogardliwym spojrzeniem i żadnych odpowiedzi...

W drugą stronę też nie jest lepiej. Bo, cóż, im dłużej jest z nami Groszek, tym bardziej rozumiem, że można nie chcieć mieć dzieci. Brzmi to nader kiepsko, więc już wyjaśniam. Nasza Córcia jest chcianym, ukochanym, wyczekanym Skarbem. Może nie w 100% zaplanowanym, ale kochanym od chwili, w której pojawiły się te słynne dwie kreski, a może nawet wcześniej. Pojawiła się w dobrym momencie, w kochającym małżeństwie, które ma gdzie mieszkać i za co żyć. A, mimo tak sprzyjających okoliczności, życie nie jest usłane różami. Ciąża może i jest "stanem błogosławionym", ale bywa też czysto fizycznym obCIĄŻeniem. Poród, to doświadczenie, powiedzmy sobie szczerze, stresujące, niebezpieczne dla zdrowia, czasem życia, trudne i bolesne jak diabli. Da się je wytrzymać, bo zmierza do czegoś, czego bardzo pragniesz i rzeczywiście, kiedy dostajesz upragnione Dziecko na ręce, zapominasz o bólu (podczas porodu trudno w to uwierzyć, ale naprawdę tak jest). Może te hormony działają także, jeśli pragniesz mniej. Ale może nie. A wtedy, to ja dziękuję bardzo... 
A przecież to nie koniec. Po czterech miesiącach mój organizm ciągle ma w pamięci dwie nieprzespane przy okazji porodu doby, których odespać nie miałam czasu. Mam grzeczne, zdrowe, kochane Dziecko, a i tak czasem mam ochotę wszystko oddać komuś dość przytomnemu, by nie doprowadził do jakiejś potwornej katastrofy, i iść się upić, tak, jak wcześniej mogłam. To są strome, niebezpieczne i piekielnie wysokie schody. Jeśli nie masz motywacji, żeby na nie wchodzić - po prostu nie wchodź. Nie warto. Nawet jeśli otoczenie uznało za stosowne cię popędzać i pukać palcem w tarczę zegarka. Nie. I już.

To nie jest żadne wartościowanie. Ogromnie szanuję ludzi, którzy wiedzą, że nie chcą mieć dzieci i z odpowiedzialności trzymają się swojej decyzji. Wiem, że często wynika to po prostu z samoświadomości. Może z przekonania, że nie jest się gotowym na wyrzeczenia (które są trudne, a gdyby nie miłość i instynkt, byłyby chyba nie do zaakceptowania), że nie ma na razie w życiu miejsca na kolejnego domownika. Że w sumie, jeśli można wybierać, to kot albo rybka są dużo mniej absorbujące i kłopotliwe. 

Tylko Ty wiesz, kiedy nadszedł czas na dziecko. Kiedy pojawi się "stan gotowości". Żaden "ujemny przyrost naturalny" i "tykający zegar biologiczny" nie ma znaczenia. Tak samo jak perspektywa "zniszczenia sobie obiecującej kariery". Siły do pokonywania trudności nie biorą się znikąd. Ty wiesz, czy je masz. Nie sąsiadka spod piątki, nie koleżanka ze studiów, która odchowała już dwójkę i nie szefowa, która z pasją hoduje patyczaki! 
Trzeba się, szczególnie (ale nie tylko) jako matka, uczyć słuchać siebie, zanim posłucha się innych. Ja wciąż na nowo próbuję, a jako mamie idzie mi to nawet lepiej do tej pory...

3 komentarze:

  1. Wczoraj napisałam długi komentarz, ale mi się chyba nie zapisał... W każdym razie Basiu, pięknie piszesz. Pozdrawiam Ciebie i Twoją córeczkę:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję ślicznie:). Pozdrawiamy Was również najserdeczniej!

    OdpowiedzUsuń
  3. Faktycznie dobrze się czyta. Będę zaglądać:)

    OdpowiedzUsuń