Moi Rodzice mieli i mają bardzo
wiele świetnych sposobów na wychowywanie dzieci. Nie chodzi tu tylko o
doświadczenia wykształconych pedagogów, a raczej chyba o jakieś, może
nawet nie do końca świadome, kształtowanie umysłów. Jednym z ich
najbardziej dla mnie tajemniczych rodzicielskich osiągnięć (które tak
bardzo chciałabym umieć powtórzyć) jest to, że nigdy nie musieli uczyć
nas "tolerancji"*.
Smutny
fakt, że komuś może przeszkadzać to, że ktoś inny jest inny - czyli
inaczej wygląda, inaczej myśli, inaczej wierzy, dotarł do mnie dopiero w
podstawówce. Moja Przyjaciółka, która chodziła ze mną wtedy do klasy,
ma Tatę-Indianina z Panamy. Nie przyszło mi do głowy, żeby w ogóle na to
zwrócić uwagę (naprawdę), nawet jej egzotycznie brzmiące imię i
nazwisko nieszczególnie mnie frapowało, dopóki któryś z kolegów nie
rzucił jakiejś rasistowskiej uwagi. Dyskusja w klasie, która się potem
wywiązała, uświadomiła mi, że w ogóle jakiś problem tu gdzieś może
zaistnieć. Chociaż` jeszcze wtedy wydawało mi się to zupełnie
abstrakcyjne.
Dopiero
potem dotarło do mnie, że ktoś (czytaj - Rodzice) ukształtował mój
umysł w taki sposób, żeby to, że ludzie są różni, różnorodni, różnie
myślą i czasem robią rzeczy, których my byśmy robić nie chcieli, chociaż
wcale nie są one "obiektywnie" złe, było dla mnie zupełną normą. Nikt
nie musiał mi tłumaczyć, że tak jest. Tak po prostu było. Nie mówię, że
nie bywałam jako dziecko zdziwiona czyjąś "innością" i że zawsze umiałam
się zachować, bo bywałam i nie umiałam. Ale ta "odmienność" wywoływała
moją ciekawość (nie zawsze delikatnie wyrażaną, to fakt), nie wrogość.
Nie trzeba było mnie uczyć, że nie można bić albo w jakikolwiek inny
sposób krzywdzić kolegi, bo ma inny kolor skóry, kilka dodatkowych
kilogramów albo zeza. Że nie można go obrazić, bo nie chodzi do
kościoła. Że nie można się śmiać, bo żegna się przed zjedzeniem kanapki.
Takie powody w ogóle nie przyszłyby do głowy (co oczywiście nie
znaczy, że nie wpadałam w konflikty z idiotycznych przyczyn - po prostu
akurat nie z takich). Może dlatego, że jako dość małemu jeszcze dziecku,
"groziła mi" dosyć poważna wyglądowa odmienność i jakoś podświadomie
zrozumiałam, że to, że nie jestem z tego powodu ogólnym obiektem durnych
żartów to łut szczęścia, a może po prostu dlatego, że u mnie w domu
taki sposób myślenia był zupełnie oczywisty.
Teraz,
kiedy jestem dorosła, widzę, że takie podejście ukształtowało mój
światopogląd i, chociaż wiele się we mnie zmieniło, to akurat pozostało
niezmienne. Otwieram się na różnorodność, rozumiem ją, szanuję i...
uwielbiam. Bardzo się cieszę, że ludzie są różni, że mają różne poglądy,
że wierzą w różne rzeczy, różnie kierują swoim życiem i bardzo różnie
wyglądają. Nienawidzę tego, że świat jest tak urządzony, że niektórzy
ludzie przez swoją "odmienność", z różnych przyczyn, bardzo cierpią. Nie
zawsze mogą tego uniknąć, ale nie chcę robić nic, żeby się do eskalacji
ich trudności przyczyniać. I tyle.
Nie
chodzi o to, że coraz bardziej jestem relatywistką, a na dodatek całe
poważniejsze wykształcenie otrzymałam (jeszcze?) w paradygmacie
postmodernistycznym. Z tym Rodzice nie mają zbyt wiele wspólnego i nie
zawsze się tu we wszystkim zgadzamy. Chodzi po prostu o to, żeby być
otwartym. Żeby nie kategoryzować. Żeby nie wyrokować. Żeby pamiętać, że
jeśli przedstawiciel jakiejś grupy w jakiś sposób nas skrzywdził, to nie
skrzywdziła nas wcale grupa, której możemy teraz swobodnie nienawidzić,
tylko ta konkretna osoba. I że dopóki czyjeś działania dotyczą jego
samego lub innych ludzi, którzy się na nie zgadzają, to absolutnie nie
są moją sprawą. Nie moją rolą jest to "tolerować" czy "nie tolerować".
To po prostu nie mój interes. Z jednej strony brzmi to jak proste, ładne
hasełka. Z drugiej - jak utopia, z aporią w środku (bo przecież
szacunek dla różnorodności zakłada też, że szanujemy tych, którzy tego
szacunku nie mają - ale ja nie o swoim pomyśle na rozwiązanie tej aporii
miałam tu pisać). Z trzeciej - jak program minimum, który wydaje się
oczywisty. Niezależnie od tego, z której strony na to spojrzeć - bardzo,
bardzo lubię ten swój, wyniesiony z domu, sposób myślenia. I jeśli będę
go umiała przekazać Córeczce, tak bardzo niepostrzeżenie, nieagresywnie
i bez mentorskiego tonu, jak zrobili to moi Rodzice... Osiągnę, w
swojej ocenie, prawdziwy rodzicielski sukces.
*Umieszczam to słowo w cudzysłowie, bo nie do końca je lubię. Jakby to, że KTOŚ robi coś/myśli o czymś/wygląda inaczej niż ja było w ogóle czymś, co JA mogę tolerować albo nie i w ogóle było w jakikolwiek sposób moją sprawą. No ale z braku innego pomysłu - używam właśnie tego.
Podoba mi się w którą stronę zmierza Twój blog. Z każdą notką coraz bardziej. I podoba mi się, że mimo rozluźnionego kontaktu od paru lat i znaczącego zwiększenia liczby kilometrów między nami, to jednak w sposobie myślenia wciąż jesteśmy podobne - myślimy o podobnych sprawach i wyciągamy podobne wnioski.
OdpowiedzUsuńPonieważ ostatnio podobny temat zaprzątał moje myśli to podzielę się wnioskami. Mam wrażenie, że tolerancja nie jest czymś czego trzeba uczyć i co musi zostać u dziecka przez rodziców wykształcone. To raczej my powinniśmy się uczyć od dzieci. Dzieci są z natury "tolerancyjne", codziennie odkrywają coś nowego w otaczającym je świecie, więc wszystko z czym się zetkną przyjmują jako normę. Wystarczy nie przelewać na dziecko własnych uprzedzeń i pilnować by nikt nie zrobił tego za nas. Czyli cały sekret tkwi w tym by dziecka nie "popsuć". Nic więcej robić nie trzeba.
Bardzo mi miło, że podoba Ci się to, co piszę.
UsuńI chyba zgadzam się z tym, co piszesz o "nieskażeniu" dzieci. Przecież dla nich wszystko jest tak samo "dziwne", "inne" i "nowe" albo tak samo normalne, dopiero się uczą. Ale jak szybko czasem otoczenie (nie tylko i nie zawsze rodzice przecież) to psuje, skoro już przedszkolaki wyzywają się od "grubych" czy "cyganów"? Trochę mnie to przeraża...
Każdy z nas musi tłumaczyć życie swojemu dziecku. Mysi mu tłumaczyć świat w/g jego pojmowania otoczenia i tego co się dzieje.
OdpowiedzUsuń