Trawię
ten wpis właściwie od kiedy założyłam blog. Już prawie go miałam, kiedy
wybuchła blogoafera z "obleśnymi ludźmi", w której nie chciałam brać
udziału, więc postanowiłam poczekać. Coś we mnie pękło, kiedy ostatnio
zobaczyłam na siłowni panią, w zaawansowanej ciąży, robiącą ćwiczenia
na mięśnie brzucha z większym obciążeniem niż ja (a akurat na siłę i
wygląd mięśni brzucha nie narzekam). Chcę wierzyć, że robiła to po
konsultacji z ginekologiem prowadzącym ciążę i trenerem personalnym. Bo
jest kulturystką i marzy o tym, by zaraz po porodzie wystartować w
zawodach. Kurde, z jakiegokolwiek rozsądnego powodu. Z dużym trudem mi
ta wiara przychodzi...
Wyobraźcie
sobie, że z dnia na dzień dowiadujecie się, że przez jakiś czas, a może
właściwie już nigdy, nie będziecie wyglądać "normalnie" i "jak
wszyscy". Nie, nie, nie umrzecie, nie pójdziecie do szpitala, nic się w
Waszym życiu specjalnie nie zmieni. Poza wyglądem. Godziny na siłowni,
kosztowne kremy i drogie maseczki waszego problemu nie rozwiążą.
Będziecie musieli/musiały spędzać kilkanaście dodatkowych minut przed
lustrem, kombinując, jak to zrobić, żeby nie gapili się na Was ludzie na
ulicy. Że mogliście/mogłyście latami kompletować drogą garderobę,
odmawiać sobie słodyczy i wydawać majątek na kosmetyczkę, a i tak
natura/los/cokolwiek okazały się nieubłagane. Głupio, nie? Coś o tym
wiem.
Ciało
się starzeje. Ciało choruje. Nawet to piękne, zadbane, umiłowane i
wypielęgnowane najnowszym kremem. Z dnia na dzień. Nagle. Opychaj się
jarmużem, zasuwaj na fitness dwa razy dziennie, wyeliminuj cukier z
diety, studiuj blogi modowe - nic Ci nie pomoże. Przykro mi. Są rzeczy,
którym się nie zapobiegnie.
Więc
nie świruj. Błagam. Nie inwestuj wszystkiego w urodę. Nie życzę Ci,
żebyś musiał/musiała się przekonać, jak to jest zostać z niczym. Dbaj o
siebie, wyglądaj jak milion dolców przez całe życie, do
dziewięćdziesiątki i uczyń z tego swój największy atut - niech Ci się to
uda, jeśli tego pragniesz, szczerze życzę. Ale wiedz, że to, o co tak
dbasz, jest kruche. Kruchutkie. Może Tobie się uda i Twoja piękna twarz i
boskie ciało nigdy się nie popsują. Gwarancji nie masz, nikt z choćby
gramem rozsądku Ci jej nie da. Proszę, zadbaj o to, żeby to nie było
jedyną istotną rzeczą w Twoim życiu.
Na
katolickim portalu czytam, że do dojrzałej miłości potrzeba fizycznego
podobania się (oczywiście to dziewczyna ma się podobać chłopakowi, nie
na odwrót...). Co to ma wspólnego z dojrzałością? Z początkiem drogi, z
zakochaniem - sporo, owszem. Ale z dojrzałością? Z "w zdrowiu i w
chorobie"? Na co drugim blogu parentingowym czy lifestyle'owym można
przeczytać "dbaj o siebie, nie zapuść się, bo to zaszkodzi Twojemu
związkowi" (też najczęściej kierowane do kobiet, choć nie tylko). Szlag
mnie trafia. Nie. Nigdy w życiu nie weszłabym w związek z facetem, który
nie akceptuje tego, że moje ciało się zmienia, że miewam katar, okres, a
czasem nawet jelitówkę i że nie wyglądam przy tym jak modelka. I że za
cholerę nie da się przez całe życie zasuwać na obcasach. Dlaczego? Bo z
moim wyglądem mogło się coś stać. Stało się. I może stać się nadal, na
przykład coś znacznie gorszego. Nie mogę mieć nigdy stuprocentowej
pewności, że Partner nie zostawi mnie, jak się zrobi pod górkę (chociaż
nie zostawił mnie, kiedy się tego, głupio, bałam, ba, po tygodniu mi się
oświadczył). Ale jeśli przeraża go dres, który na sobie mam, bo od
siódmej rano zasuwam za dzieckiem, gotuję obiad, szoruję podłogę i nie
będę tego, do jasnej poprzecznie prążkowanej cholery, robiła w szpilkach
i pełnym makijażu (tak, robię to na co dzień i na co dzień mam na sobie
dres, konsekwentnie rujnując swój związek, który, na szczęście, zaczął
się w momencie, kiedy robiłam wszystko, żeby wyglądać jak najbrzydziej i
teraz nawet dres stanowi pewną poprawę), jak mogę liczyć na to, że nie
przerażą go moje zmarszczki, moja choroba, moja starość? Gdybym
wiedziała, że nie mogę być w związku z osobą, która zechce chodzić w
dresie, która przytyje, której po operacji zostanie blizna i u której w
końcu pojawią się zmarszczki (i daj Boże, żeby się na tym skończyło),
przypuszczam, że, dla dobra wszystkich, zadowoliłabym się manekinem
(jakkolwiek by to nie zabrzmiało). Ludzi się nie wyrzuca, jak się
zepsują. Nie twierdzę, że przetrwam i wytrzymam wszystko - tego nie wiem
i wiedzieć nie mogę, chociaż deklaracje w tym zakresie są w dobrym
tonie. Ale jestem pewna, że nawet do drobnego kryzysu w związku trzeba
nam czegoś więcej niż czyjaś oponka i wywłóczone spodnie.
To
jest nic. Coś, co się zmienia. Co jest poza naszą kontrolą. I co, jak
nam to tłuką od przedszkola, nie jest ważne, bo liczy się to, co w
środku. Ale jak mamy pamiętać o tym, że liczy się to, co w środku, skoro
mamy ogólnego wyglądowego fioła? Skoro wierzymy, że twarz, ubiór,
fryzura i paznokcie mają tyle znaczeń, że nie musimy poznawać i
dowiadywać się niczego więcej? Skoro uważamy, że wszystkich interesuje
nasza opinia o sąsiadce/koleżance, która "się roztyła" albo o "Jolce
spod dwójki, która ubiera się jak..."? Sąsiadka/koleżanka może być
ciężko chora, a Jolka mieć dwa fakultety i, zwyczajnie, specyficzny gust
- co nas to obchodzi. Wygląd. Wygląd. Wygląd.
Pach.
I
nie ma. Wypadek. Choroba. Zwykła starość. Nie na wszystko pomoże botoks.
Nie wszystko da się zoperować. Odsuwamy tę myśl. Ja też ją odsuwam.
Nikt nie lubi, jak się na niego gapią. Nikt nie lubi czuć się inny. Nikt
NIE POWINIEN czuć się żle tylko dlatego, że miał pecha - zbuntowany
gen, nieszczęśliwy wypadek, gorszy metabolizm, mniej pieniędzy. I wiecie
co? Mówimy o tym nawet kilkulatkom. Są nawet takie bajki. A
postępujemy, konsekwentnie, zupełnie inaczej.
Napisałam,
że coś wiem o nagłych, niekorzystnych zmianach w wyglądzie. Pewnie
jednak nie za dużo. Moja nie wiązała się z żadnymi istotnymi zmianami
życiowymi poza zmianą fizyczną. Nie potrzebowałam szpitala, operacji,
rehabilitacji, skomplikowanych leków i długotrwałej terapii. Moi
najbliżsi mieli to gdzieś, tym, nawet trochę dalszym nic nie mówiłam, bo
po co. Ale znam ludzi, którym i taka "drobna" zmiana rujnuje życie. I
znam ludzi, którym znacznie poważniejsze w niczym nie przeszkodziły.
Nigdy
nie miałam świra na punkcie tego, jak wyglądam. Dlatego z dołka
wywołanego przed laty wiadomością, że trochę mi ubędzie na
atrakcyjności, wygrzebałam się w dwa dni. O dwa dni za dużo zresztą.
Poszłam się napić z Kumplem i wróciłam do Ossolineum, bo musiałam
obronić dwa licencjaty. Mój świat się nie zawalił, bo w sumie nie było
powodu. Inwestowałam w mnóstwo innych rzeczy. Moje poczucie własnej
wartości to, wybaczcie brak skromności, obowiązkowość, inteligencja,
uprzejmość, wiedza, rozwój. Nie wygląd. Mam też mnóstwo istotniejszych
wad, niż urodowy defekt. Oczywiście, nie było to miłe. Oczywiście, marzę
o tym, żeby wszystko wróciło do normy. Ale mam inny fundament i on
nadal stoi. Zbudowałam na nim rodzinę, dołożyłam dużo ciężkiej pracy,
próbuje sobie stworzyć schody do celu. Witrażyk do okna w łazience musi
poczekać, aż zachce mi się nim zająć.
Proszę,
zrób sobie piękny witrażyk i ciesz się nim jak najdłużej, pielęgnuj go i
szanuj, jeśli tylko chcesz. Ale pamiętaj, że domu na nim nie zbudujesz,
a wystarczy nawet drobny kamień i zostaniesz z niczym. Bądź choćby
mądra i piękna, dobry i piękny, wielkoduszna i piękna, wykształcony i
piękny. Nie tylko piękna/piękny. A jeśli znajdziesz kogoś, kto pokocha
Twój fundament, a nie Twój witrażyk, to będzie, słowo daję,
najwspanialszy dar od losu.
[Nie.
Nie ma mi czego współczuć. Słowo. Mam się dobrze. Część z Was wie, jak
wyglądam. Zresztą teraz wiecie wszyscy - tam na górze to ja. Cóż. Nie
narzekam. Odwołuję się do własnej historii tylko po to, żeby uzasadnić,
dlaczego mnie to wszystko tak wkurza. Dla zainteresowanych - brakuje mi
sporej części włosów (i nie, nie chodzi o to, że się przerzedziły po
porodzie). Jak się przyjrzeć, to to widać. Jeśli, Drodzy Znajomi
Czytelnicy, zechcecie się przyglądać - bardzo proszę.]